Cudowna podróż/Odbite w wodzie

<<< Dane tekstu >>>
Autor Kornel Makuszyński
Tytuł Cudowna podróż
Rozdział Odbite w wodzie
Pochodzenie Radosne i smutne
Data wyd. 1922
Druk Zakłady graficzne „Blbljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ODBITE W WODZIE.




Jest, a raczej był we flotylli wiślanej statek, który się nazywa „Moniuszko“. Zdawałoby się, że statek „Batory“ powinien wieść boje, jak to czynił, statek zaś „Moniuszko“ powinien mieć na pokładzie orkiestrę i rozbrzmiewać, leżąc na kotwicy, smętnemi chórami w, księżycowe noce. Tymczasem statek „Moniuszko“ miał na pokładzie karabiny maszynowe i dokonał czynów najwznioślejszych. Wyrosły na nim dwa krzyże Virtuti Militari i na moment jeden, jak jastrząb, usiadła na jego maszcie śmierć i stało się nieszczęście. Słowa rozkazu o statku tym są żelazne. Oto „nadaje się krzyż marynarzowi Stanisławowi Kalinowskiemu, który dnia czternastego sierpnia pod wsią Bobrowniki wykazał w czasie nieprzyjacielskiego ataku na statek, nieustraszoną odwagę, strzelając z karabinu maszynowego, położył trupem piętnastu bolszewików, a kiedy karabin zaciął się i nie mógł już być użyty do skutecznego obstrzału, marynarz Kalinowski skoczył do prawego, nieopancerzonego i nieustawionego karabinu maszynowego, przeniósł go na lewą stronę i stojąco przez cały czas odkryty pod gwałtownym ogniem nieprzyjacielskim, ostrzeliwał wroga z karabinu, umożliwiając przez to reszcie załogi wycofanie się na lewy brzeg Wisły. Już po opuszczeniu statku przez załogę, raz jeszcze powrócił na statek pod silnym ogniem bolszewickim i zniósł ze statku resztę przyrządów bojowych...“
Marynarz Kalinowski musiał być mocno niezadowolony, że nie mógł całego statku wziąć na plecy i wynieść go z wody.
Dnia tego patron statku, pewnie dyrygent chórów anielskich, Moniuszko, chyba zapłakał i chórom niebieskim śpiewać rozkazał pieśń najpiękniejszą, pełną dumnych okrzyków śpiżowych i wielkiego zarazem płaczu, albowiem tego dnia na białych mgłach wiślanych, jak na białych skrzydłach łabędzich wleciał w niebo chłopak młody dziewiętnastoletni, cichutki, a bohater, szczęśliwy i rozpromieniony i mówił: „Melduję posłusznie — pporucznik Jerzy Pieszkański — dowódca opancerzonego statku „Moniuszko“, śmiercią krwawą powalony, staje do raportu i prosi, aby Bóg zachować raczył jego statek, który tonie“.
Na cmentarzu we Włocławku jest tego grób, świeżą darnią pokryty, a cztery żelazne kotwice stoją dookoła. Na grób ten wieźliśmy krzyż Virtuti Militari, aby go przypiąć do piersi grobu, w którym on leży. Był cudowny dzień i Wisła była radosna. Cała załoga wszystkich statków w strojach paradnych wyszła na brzeg, a na lądzie przyłączyła się do niej załoga miejscowa z dowództwem. Statki opuściły flagi do połowy masztu, miasto, które może nie wiedziało, że na cmentarzu swoim ma taki grób promienisty, wyległo na ulice. Idziemy wojskowym pochodem na odległy cmentarz, a orkiestra gra „Śpij kolego, w ciemnym grobie, niech się Polska przyśni tobie...“ Cmentarz cały w słońcu, a już złote drzewa jarzą się, jak gromnice. Dokoła grobu wojsko ustawia się w czworobok, nagle znieruchomiały i tylko po blaskach w oczach żołnierskich widzisz, że się w nich proste dusze modlą wspomnieniem zacnego kolegi i dumne są, że z nich jest ten, którego tak hucznie i z paradą taką czcić będą za chwilę. Oficer komenderujący wygłasza rozkazy dziwnie szorstko i niezwykle głośno, bo się widocznie lęka, że mu się głos załamie.
— Baczność! Prezentuj broń!
Patrzę na grób, flagą okrętową nakryty, czy nie drgnie, bo pan porucznik Pieszkański wyprostował się w nim pewnie, bo wszak to na jego piersi będą przypinali krzyż.
A komendant flotylli ogłasza grobowi i żywym, słońcu i drzewom i wszystkiemu dokoła:
„Nadaje się krzyż orderu Virtuti Militari pporucznikowi marynarki Jerzemu Pieszkańskiemu, dowódcy statku wojennego „Moniuszko“, który w dniu 14 sierpnia w rejonie Nieszawy w bitwie z przeważającemi siłami nieprzyjacielskiemi, usiłując przzedostać się na lewy brzeg Wisły, po stracie sternika sam zajął jego miejsce, nie przestając kierować ogniem karabinu maszynowego. Widząc, że statek, podziurawiony w wielu miejscach, zaczyna tonąć i mając poważne straty w załodze, przybił do lewego brzegu Wisły i kazał załodze wylądować i statek opuścić, sam zaś z karabinu maszynowego, zdjętego ze statku, ostrzeliwał się, dopóki nie został dwukrotnie ranny. Poczem, nie będąc w stanie zatrzymać, przeprawiającego się przez rzekę nieprzyjaciela, zginął bohaterską śmiercią...“
Na poduszce podają krzyż siwemu, obok grobu stojącemu człowiekowi — niech on go odda umarłemu,niech ojciec uczci syna. Jest chwila cudownej, wielkiej ciszy, potem odezwał się jakiś mi dziwnie obcy głos... Ach, to mówiłem ja sam. Nie widziałem nigdy takiej wzruszajacej uroczystości, i zdawało mi się, że przez darń grobu widać twarzyczkę młodą i ze szczęścia zachwyconą, całujacego muśnięciem najdroższą swoją okrętową banderę i ten krzyż promienisty, którego jasność jest zawsze z bohaterskiej krwi. Więc mówiłem do tego rozradowanego wielkim honorem dziecka, jak się mówi do serca dziecięcego. Mówiłem mu z wielką czcią: „czy mnie słyszysz, panie poruczniku Piekszkański?“ — ale to był tylko retoryczny zwrot, bo oczu płomienistych od krzyża oderwać nie mogąc, radowało się niebieskiem weselem chłopię młode, pacholę rycerskie, co tylko dlatego nie stanęło na baczność, bo ma nogi obie zgruchotane. Opowiedziałem mu, żeśmy zwyciężyli, bo nie wiedział o tem, i o tem, co się dzieje na ukochanej rzece, o okrętach, które mimo płynąc, zawsze go radosnem graniem syren pozdrowią i powitają łopotem bander, o kolegach jego, którzy mu serca swoje na grobie zasadzą, aby wyrosły w róże i o siwym ojcu jego, co na wieść o śmierci zapytał: „A czy syn mój spełnił obowiązek swój do końca?...“ Mówiłem z nim długo, z tem dzieckiem bohaterskiem, a właściwie to zamieniałem w słowa milczenie dokoła stojących, albom w słowo dobre i pełne słodyczy zamieniał jakąś męską łzę, co się ważyła na czyichś rzęsach.
Potem z synem swoim rozmawiał ojciec; mówił mu, że gdyby trzeba było, toby go posłał na śmierć po raz drugi, — a to już drugi syn i ostatni, który padł w tej wojnie. A potem się w powietrzu uczynił wielki łopot, jakby orzeł sławy skrzydłami ponad głowy ludzkie bił, bo grano „Jeszcze Polska nie zginęła“, zasalutowali wszyscy raz jeszcze i odeszli, aby się bohaterskie chłopię mogło nacieszyć do syta w samotności najdroższym, promiennym krzyżem swoim...
Płyńmy dalej. Wszystko dziś na statku jest poważne i skupione, jakby wszyscy na coś czekali, gotowi też byli wszyscy w jednem mgnieniu, kiedy ostry gwizd powołał wszystkich na pokład. Wołają „baczność!“ i nagle wszystkie statki salutują — wodę. Wszystkie oczy zwrócone w jedno miejsce i przez chwilę coś widzą, co widziały niedawno: bitwę i śmierć pporucznika Pieszkańskiego, tu właśnie, w tem miejscu, pod wsią Bobrowniki. Tu zapadły w głębię ostatnie wspomnienia, my zaś płyniemy w zachód słońca, mijamy wsie i miasta, głębie i mielizny, aż się z zorzy ukazało miasto, w którem słońce na wieki zatrzymane zostało nagłym krzykiem z okna kościelnej wieży: Toruń.
Wylegli na brzeg zdumieni ludzie, którzy nie wiedzieli, że w Polsce są jakie okręty, więc się one pysznią mocno, a im więcej ludzi na brzegu, tem gęstsze miny mają nasi marynarze, którzy z nadzwyczajną starannością, podwajając zabiegi nad elegancją, wybierają się do miasta pierników. Z chwilą przybycia naszej flotylli można jednym rzutem oka rozeznać twarze: polskie mają wyraz uradowany, niepolskie wyraz kwaśny i okraszone są miłym kolorem piernikowym. Brać marynarska rozsypała się po mieście, kupuje papierosy i niewiadomo czemu, kwiaty, łazi po kościołach i po muzeum, szuka gazet i książek. Byli także tacy, co szukali wina i łatwo je znaleźli, ale nie byli to marynarze zawodowi, tylko przygodni. Nie mogłem też, mimo usilnych starań, przekonać moich przyjaciół, że piernik toruński jest najlepszy z wodą kryniczną. Od Torunia też wdół rzeki, pogłębiało się w nas lekceważenie dla zwyczajów marynarskich; na podstawie malarskiego orzeczenia kochanego malarza Mackiewicza, doszliśmy do przekonania, że szkoda najmniejszych zabiegów o kochankę w każdym porcie. Karmione piernikami dziewice tamtych stron, dziwnie przypominają wysokie, chude, wystrzępione miotły; każda żyje przytem na „wielkiej stopie“, dziewicze nogi wybitnie są podobne do wydłużonego dzioba okrętu. Nie dziwię się, że słońce przez tyle wieków uciekało od tego miasta i zatrzymało się wcale niechętnie na rozkaz Kopernika. Miasto to jest jednak poczciwe i tylko na oko przez nieporozumienie, ma minę miasta rozpustnego, bo na każdym drugim domu widnieje napis: tu mieszka taka i taka Dora Nitchman, albo jakoś tak, — „zawodowa stręczarka“. Panią Kwikli za tak brzydki zawód Szekspir zmieszał z błotem, a tu się tem chwalą. Ale to tylko jest źle po polsku, poczciwe te zakalce toruńskie pośredniczą w szukaniu pracy, zresztą w mieście, w którem tyle sprzedają kwiatów i gdzie jest tak poetycznie zwąca się „Gospoda pod modrym fartuszkiem“ mieszka, piernikowym miodem pachnąca niewinność i cnota.
W Toruniu pomnożył się nasz poczet i tak już wcale, wcale pokaźny, gdyż do flottylli przyłączyły się dwa, prawdziwe, śliczne, żelazne monitory, prosto „z igły“. Tylko dowódca flotylli był dumny z tego widoku, w rzeczywistości bowiem było trochę kwasu i goryczy w marynarskich duszach. Nasze stare gruchoty, opatrzone wprawdzie armatami i pomalowane na „japoński“ kolor, strasznie się dotąd pyszniły i zdumieniem napawały spotykane po drodze opasłe, brzuchate berlinki. Teraz się zabawa skończyła, — bo z naszemi „pancernikami“ wyglądamy teraz, jak stary moździerz wobec ślicznej nowoczesnej armaty. Wybujała już we mnie ambicja marynarska, więc razem z marynarzami patrzyliśmy nieco zawistnem i niechętnem okiem, pocichu się tylko radując, że zdumienie niechętnych obywateli na brzegu zamienia się w żółtaczkę. Kiedy jednak monitory, strasznie pyszne ze swych opancerzonych armat, zaczęły nam wieczorem świecić w oczy z reflektorów, straszne fiui fiu! — było nam trochę tego za wiele. Pana kaprala na „Warneńczyku“ krew zalała i orzekł głośno, że „nasz“ reflektor jest stokroć lepszy, bo słup blasku jest grubszy, ich zaś jak szpikulec. Powiedziałem mu pocichu, że ten nowy reflektor ma trochę zezowate oko, — myślałem, że mnie chłop uściska. Płyniemy jednak w serdecznej zgodzie, my na przodzie, monitory za nami, a dalej w odległości cztery opancerzone. Monitory płyną jak łabędzie, śliczne cacka i popisują się, jak na wyścigach. Są tak piękne w swojej żelaznej grozie, że powoli zaczynamy do nich nabierać serca, wreszcie przebaczamy im ich piękność, co nas poraziła, a po pewnym czasie monitory już są ogólnie uwielbiane. Jeden zowie się „Warszawa“ pod por. ks. Giedrojciem, drugi zowie się na pamiątkę pierwszej polskiej bitwy wodnej „Horodyszcze“ pod por. Hryniewieckim. Oba monitory są bliźniakami; reszta zaś familji, jeszcze dwa, „Pińsk“ i „Mozyrz“ czekają w Gdańsku i lada dzień przypłyną. Pan Sierżant Jabłoński, strasznie dzielny chłop, bicz na bolszewiki, tłumaczy mi, na czem polegają zalety tych statków, zresztą pozwalają nam je obejrzeć zbliska. Łaził tedy człowiek przez godzinę wgórę i wdół, po żelaznych schodach, po żelaznych drabinach, po żelaznych zakamarkach, przez żelazne drzwi w przedziwnej ciasnocie, gdzie, zdaje się, obliczono każdy metr sześcienny powietrza, gdzie wszystko świeci zupełnie obłąkaną czystością, gładził ze strachem i z rozczuleniem anmaty i karabiny maszynowe. Żelazny ten potworek, monitor, ma coś bardzo groźnego w swojej wytworności i coś urągliwie jadowitego. — Boże drogi! — wzdychają marynarze, — gdybyśmy byli mieli choć jeden taki na Prypeci!“ Więc patrzą na nie już z coraz większą miłością, na tę swoją siłę i moc żelazną, na zatajoną w czarnem pudle potęgę, która się z dnia na dzień rozrasta, jasnem, przenikliwem, rozbłyśniętem, jak małe słońce okiem reflektoru patrzy w stronę morza i której flagę mocno trzeba przywiązywać do masztu, bo ją wiatr niespokojnie i niecierpliwie nią łopocąc, chce porwać na morskie fale.
Przygasa nieco nasz zapał, kiedy wpływamy w te rejony, gdzie prawy brzeg Wisły należy do nas tylko do granicy nadbrzeżnego wału. Jest tego brzegu czasem dziesięć metrów, jest czasem więcej; w każdym razie, gnieżdżące się w zatoczkach dzikie kaczki, kwacząc nam na powitanie krzykliwe All right! — należą do polskiego, dzikiego inwentarza. Gdyby jednak Lloyd George chciał się, wielki zaszczyt nam czyniąc, wykąpać w srebrnej Wiśle, na jej prawym brzegu, nie mógłby się wygodnie na nim rozebrać, dostojną zaś golizną świeciłby wprost w oczy Grenzschutzu. Widzimy czasem przez lunetę, jak się z za wału wychyli zaniepokojona i zdumiona naszym pancernym widokiem grupka żołnierzy Grenzschutzu; patrzyli za nami długo i pilnie, jak patrzono na nas dziwnym wzrokiem, im byliśmy bliżej Gdańska; jedno mi się uczyniło wtedy jasne, to mianowicie, że stanowczo żelazny monitor więcej budzi szacunku, niż pięknie wystylizowana nota. Przez tę piękną defiladę naszej flotylli zyskaliśmy wiele: dość bojaźliwy szacunek, lecz szacunek. Siła jednego dnia zjawiła się na wiślanych wodach i już o niej nie zapomną.
Więc nas wszystkich wielka ogarnęła duma i wielka radość, choć nam most w Tczewie zagrodził drogę ku morzu. Przyleciał jednak z morza wiatr i ucałował nam serca. Księżyc, który całą drogę odbył z nami, strasznie poczciwie czyniąc, śmiał się, widząc, jak chłopaki na monitorze, — jako to, że była niedziela, — puściły w ruch zwariowany, ochrypły gramofon i rozpoczęły tańce, choć jedyną panną na pokładzie była armata. Cieszył się księżyc, cieszył się zacny św. Wit, że sztuka jego nie ginie, cieszyliśmy się my, a chłopcy tańczyli na pokładzie, pod którym śpi śmierć, tańczyli, radując się, że są na wodzie, że budzą podziw ludzki i że znów popłyną ku Warszawie, która pewnie wyjdzie na ich spotkanie, bo ogromnie są ludzkiej miłości spragnieni.
Poznaliśmy to, kiedy nas żegnali. „Piocolo“ okrętowy, Antek Sosnowski, mały berbeć, który dwa razy był u bolszewików w niewoli i dwa razy drapnął, przyniósł nam po raz ostatni siekane kotlety i pomidory z cebulą. Przyprawiliśmy je smętkiem i uścisnąwszy sobie dłonie, wsiedliśmy do motorowej łodzi, aby pojechać na brzeg. Wtedy oszalały ze strachu wiślane ryby i uciekały, zadarłszy ogony, albowiem w bitwie pod Trafalgarem nie było takiego wrzasku, jakim nas żegnali marynarze. poczciwe, dobre chłopaki. Więc im za to najpiękniejszą napiszę piosenkę i pomodlę się za nich do świętej Łucji, aby zawsze mieli dobrą drogę, aby nie siedli na mieliźnie, by się im nigdy nie zaciął maszynowy karabin i by ich najpiękniejsze kochały dziewczęta.









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kornel Makuszyński.