Cudowna podróż/Radosne i smutne

<<< Dane tekstu >>>
Autor Kornel Makuszyński
Tytuł Cudowna podróż
Rozdział Radosne i smutne
Pochodzenie Radosne i smutne
Data wyd. 1922
Druk Zakłady graficzne „Blbljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


RADOSNE I SMUTNE.




Trzeciego dnia podróży, czułem cichy żal do Krzysztofa Kolumba, że się pośpieszył z odkryciem Ameryki, taką bowiem poczułem w sobie miłość wody i straszliwe żądze do odkrywania dalekich krajów; starałem się twarz uczynić „Spaloną wichrami“, ku niesłychanej radości jakiejś starej, wyłysiałej czapli, która stojąc opodal na ławicy piasku, trzęsła się ze śmiechu na mój widok. A jednak czułem się marynarzem wśród prawdziwych marynarzy, których wiatr pospędzał ze wszystkich mórz świata; mimo wszystko, mimo złośliwej karykatury, którą mi potem nadesłał anonimowo, jakiś kochany malarz, wymalowawszy mnie na niej w holenderskim stroju, z parasolem w ręku, wtłoczonego w pas ratunkowy z firmą „Warmeńczyk“. Zaraz znać, że malarz, który rzadko używa wody zewnętrznie, chyba na chrzcie świętym i to drąc się w niebogłosy, a nigdy wewnętrznie, bo by go zabiła apopleksja, nie ma zrozumienia dostojeństwa wody. Pas natunkowy! Tłumaczyli mi marynarze, że z tem to jest wielkie szachrajstwo, bo, wpadłszy w wodę, lepiej jest utonąć spokojnie, niż wołać o pas; rzucą ci go bowiem, naturalnie z serdeczną gorliwością i pójdziesz na dno z rozbitym łbem, drobiazg ten bowiem waży kilkadziesiąt mocnych funtów. Ale i tak „nie mieliśmy“ burzy i nie widziałem na Wiśle rzeczy groźnych, tylko piękne, prócz syreny, która zdaje się, nie oddala się z Warszawy, ze zdumieniem patrząc bezustannie z wody na kamienicę Or-Ota i śpiewa mu kołysanki. Biedne poety, tłukące się po Wiśle nie widziały wiślanej dziewicy.
Przebywała zato wśród nadzwyczajnych ludzi, dla których ląd stały jest dość śmiesznym wynalazkiem i istniejącym poto, aby woda miała po czem płynąć; każdy ma zapas opowiadań na całą książkę, prędzej jednak Wisła zacznie płynąć w przeciwną stronę, niżby taki wziął w rękę rzecz tak obłąkanie śmieszną, jak pióro, co nie jest podobne ani do kotwicy, ani do wiosła. Więc pan kapitan Przysiecki, opowiada o życiu w łodzi podwodnej, pan porucznik Rosenbaum (Inflantczyk), stary marynarz z twarzą trytona, opowiada o walkach na Czarnem Morzu, pan porucznik Hordliczka, specjalista od karabinów maszynowych, do niedawna oficer armii... kanadyjskiej, włóczęga po całym świecie ma niewyczerpany zapas wspomnień; i tak każdy, ten z floty rosyjskiej, ten z niemieckiej, ten z austriackiej. Ach, jest jeden — z japońskiej; młody chłopak, podporucznik Seweryn Bukowski, przez dziwne koleje dotarł do floty japońskiej, teraz zaś na wiślanej flotylli urządza na każdym ze statków stację telegrafu bez drutu; zawołany specjalista, pracuje od świtu do nocy i o niczem innem mówić nie chce. Wszelki drut jest dla niego zwyczajnem łajdactwem, więc tak długo kręcił, tak długo zbijał, tak długo sam, własnoręcznie każdą wkręcał śróbkę, tak długo próbował, że wreszcie jakaś poczciwa fala elektryczna przyleciała na „Warneńczyka“ do pana podporucznika, jak Arjel do Prospera i zagadała wyraźnym głosem.
Budka okrętowej stacji jest malutka i ciasna; stoi w niej ten dziwnie mądry aparat, w którym zaklęty jest demon błyskawicy, skowany stalą, oplątany drutami, trzymany na uwięzi, głucho milczący z wściekłości, że stworzenie podłe i powolne, człowiek, schwytał go podstępem w jakąś sieć, jego, który straszliwym zygzakiem drżał żądzą śmierci w ręku jowiszowym, który przelatywał niebo obłąkaną krwawą drogą, darł chmury tak, że krew z nich tryskała, jego, który ziemię obleci dookoła w cząstce jednego mgnienia, a jeśli mu się podobało, z hukiem miliona armat ciskał się z nieba na ziemię i darł ją okropnym, złotym szponem, jakby z niej pragnął wytargać serce. A teraz karzeł mizerny, któremu on trzaskał w pył kościelne wieże, albo jego samego zabijał jednym błyskiem, schwytał go ohydną siecią rozumu, zamknął w ciasnem stalowem pudle i każe sobie służyć i gna go jednym ruchem ręki przez lądy i morza, oszalałego z trwogi i obłąkanego z rozpaczy, że mu z drogi nigdzie zboczyć nie wolno, lecz nieść poselstwo i nie uronić z niego ani słowa. Śpi teraz, zamknięty i przyczajony, aż oto przyszedł młody człowiek i położył rękę na czemś czarnem. Wściekła się w tej chwili błyskawicowa siła, syczy, jak rozdrażniony wąż i chcąc odstraszyć człowieka, błyska jadowitem, zielonkawem błyskaniem, złem, zimnem i niesamowitem; chce stawiać opór i wije się wśród drutów ze straszliwą szybkością, zmienia się w ukrop błysków, w gotujący się wir malutkich piorunów, chce wyrwać się i uciec pod chmury, skąd ją chwycono na arkan. Ale człowiek jest spokojny i milczący.
— Puść mnie! — syczy siła.
— Nie puszczę! — milczy człowiek.
I chwyta ją mocną ręką za ogniste włosy, patrzy zimnemi oczyma w jej twarz, ze wściekłości zieloną i mówi jej:
— Polecisz, dokąd ja zechcę. Goń, jak pies i szukaj tego, do którego cię poślę. I powiesz mu to, co ja tobie powiem.
Wtedy powoli zaczyna jej mówić, litera po literze, a ona, w przerażeniu wielkiem, wyrasta w nieskończoną wstęgę błyskawicową, w piorun bezgłośny, ciska się w toń powietrza, jak oszalała, wznosi się wgórę ponad okręt, z wysoka rozpatruje okolicę i gna bez tchu pod chmurami, piorun — niewolnik.
Z podziwem patrzę na tego czarnoksiężnika, co piorunami gada, demona trzyma w niewoli w małej, śmiesznej, drewnianej budce i nie daje mu ani chwili spokoju, lecz go, śpiajcego, wciąż budzi i drażni, we dnie i w nocy, albo mu sobie każe coś szeptać do ucha, jakieś tajemnice ze świata, albo próbuje jego posłuszeństwa i każe mu lecieć na monitor, opodal płynący i zapytać, czy jego brat, demon z monitora, dobrze funkcjonuje na chwałę polskiej ojczyzny?
Pytanie jest retoryczne, gdyż na flotylli wiślanej wszystko funkcjonuje sprawnie, jak w zegarze okrętowym, jedynem nieznośnem indywiduum, gdyż co pół godziny, dzwon, któryby mógł umarłego zbudzić w grobie, ogłasza stan czasu. Do bicia w dzwon wybrano, zdaje się, najsilniejszego marynarza, aby i w nocy człowiek się mógł dowiedzieć, że jest wpół do czwartej, jakby to było niesłychanie ciekawe. Przywykła do tego załoga i nic sobie z tego jęku nie robi, tylko goście mieli z tego rozkosz i pożytek.
Rozgadałem się jednak o telegrafie bez drutu, a tymczasem przybyliśmy do Płocka, który znieruchomiał nad wodą w pysznej, katedralnej pozie, śliczny zdaleka, wyglądający dziś zbliska, trochę, jak rzeszoto, tak bardzo postrzelany, ranny w stu miejscach, bohaterski Płock. Kiedyśmy wpłynęli na płockie wody, na wszystkich statkach wszystko wyległo na pokład, przejeżdżamy bowiem niedawne... pole bitwy, tej pamiętnej bitwy, która flotylli, wiślanej przysporzyła kilku bohaterów, zabrała jej kilku najmężniejszych, ochrzciła flotyllę z krwi i napełniła ją bitewną dumą. Ze wzruszeniem patrzymy na fale, choć bitwa była „pisana na wodzie“, i prócz jakiejś strzaskanej u brzegu szkuty, nie widać żadnych śladów. Pozostały tylko ślady promieniste na piersiach, krzyżami ozdobionych, żałobne na cmentarzach i dumne na całej flotylli. Dnia ośmnastego sierpnia walczył pod Płockiem „Stefan Batory" — „Wawel“ — „Minister“ i łódź motorowe, oznaczona numerem piętnastym. Zaczęła się bitwa od ostrzeliwania wąwozu z lewej strony Płocka skąd grzmiała bolszewicka bateria, która czyniła straszliwe szkody. Rozkaz ostrzeliwania otrzymał „Minister“, który właśnie ładował węgiel, — jedyny minister polski, który dba o przezorne zaopatrzenie się w węgiel; napełniwszy tedy wnętrze swoje węglem, szlachetny „Minister“ zaczyna grzmieć z armat i karabinów maszynowych, lecz wtedy wszystkie działa bolszewickie, jak groźne interpelacje sejmowe, zwracają się na rzekę i „Minister“ powoli wycofuje się za most, skąd strzela dalej. Wycofał się fukający z armaty wielki odyniec, przed mostem został jednak zły pies, zwinny, obrotny i zacięty. Nie chce ustąpić za żadną cenę. To właśnie ta wściekła motorówka nr. 15. Numer ten powinien pierwszy wygrać milion w ciągnieniu naszej nowej pożyczki, gdyż był w tej bitwie dziwnie szczęśliwy. Dowodzi nią pan podporucznik Karol Taube, człowiek tak spokojny, że gdyby go byli wtedy zabili, byłby to zauważył dopiero po pewnym czasie, tak bardzo mało dbał o kule, które prażyły w Wisłę, rybom na postrach. Nagle się jednak zachwiał miły pan podporucznik Taube i padł na dno łodzi. Ale, że jest to człowiek spokojny, więc za chwilę wstał, tylko trochę, jak pijany, choć na wodzie; kula ugodziła go — w lornetkę wiszącą na piersi, głupia bolszewicka kula, myśląca, że jeśli trafi w lornetkę, to wpadnie w oko. Widziałem tę lornetkę; teraz przez potargane jej i pokrzywione ścianki widać tylko ogłupiałą i zdumioną śmierć. Goniła ona tę łódź, jak wściekła, zprzodu, ztyłu i z boków, zataczała dokoła niej kręgi, woda wyglądała pod kulami, jakby w nią bił deszcz, a ta śmieszna piętnastka, mądra i chytra jak lis, pluła przed siebie z małej armatki i wiła się wśród kul. Jej sternik, pan kapral Nowakowski, lawirował, jak dyplomata, kluczył, jak zając, świetny sternik, chytry i przytomny.
Mimo tego zaczyna już być z łodzią źle, bolszewicy się na nią uwzięli; wtem motor w niej radośnie zahuczał, bo zdala widać dwa dymki: to na pomoc płynie „Wawel“ i „Batory“. — „Byle do nich — terkocze motorówka, — a wyjdę cało!“ Więc się znów zaczyna wić i kręcić na wodzie, jak w tańcu świętego Wita i trzykrotnie próbuje dostać się na bezpieczniejszą stronę rzeki, poza most. Nie udaje się jej trzykrotnie, przejść nie można w żaden sposób; więc oba statki idą ku niej; „Wawel“ dociera do mostu „Batory“ zaś otrzymuje ciężkie rany. „Wawel“ łączy się z „Ministrem“ i już im tego wszystkiego zaczyna być za wiele, rozpoczynają tedy ogień z całej mocy, aby dać czas wojskom lądowym na przejście do kontrataku, co się udaje. Z nastaniem mroku statki powoli się cofają, a „piętnastka“, która się nie boi nocy, ani mielizny, napiła się benzyny, krzyknęła hurra! i zaczyna znów pracę, bo trzeba wojska lądowe przewieźć na lewy brzeg. Wtedy się stała najdziwniejsza rzecz w całej wojnie: konnica bolszewicka atakowała łódź motorową. Nie oszalałem, tylko mówię świętą prawdę; wściekłość na tego uprzykrzonego bąka, odebrała rozum bolszewikom i ujrzawszy łódź przy brzegu, rzucili się w jej stronę ku wodzie ze wzgórza, ona zaś, wypuściwszy w ich stronę dość niemiłą woń spalenizny na znak głębokiej pogardy, cisnęła się jak łosoś na wodę. Zaśmiał się tylko szeroko pan Sierżant Musiał, który walnie dokazywał, za co krzyż Virtuti Militari błyszczy teraz na jego piersi.
Otrzymał go za tę bitwę pan ppor. Sułkowski Henryk, co przy armacie stał przez cały czas bitwy i prażył i zmusił do milczenia baterię bolszewicką. A rozkaz dzienny głosi, że „ppor. Sułkowski przez cały czas bitwy odznaczył się wzorowym spokojem, pogardą śmierci i zapałem bojowym“. Cześć Ci, pp. Sułkowski! Otrzymał krzyż dowódca „Batorego“ pp. Stefan Kwiatkowski, który „po stracie sternika, sam ujął ster..., nie przestając równocześnie kierować ogniem obu dział. Czynem tym ocalił statek od zniszczenia, a załogę od niewoli i śmierci. Umieściwszy okręt na mieliźnie, nie przerywał ognia, przez co skoncentrował na sobie ogień baterii i nie pozwolił jej ostrzeliwać mostu... Po stracie obsługi i rozbiciu jednej z armat, wysadził na ląd pozostałą załogę, sam zaś z ochotnikiem, marynarzem pod silnym ogniem nieprzyjacielskim dwukrotnie powrócił na okręt zdjąć z armat przyrządy optyczne, oraz zamki i karabiny maszynowe, które ustawił na brzegu i z których dalej prowadził ogień...“
A ten „żołnierz ochotnik“ z „Batorego“ to kawaler Virtuti, chłopczyna może osiemnastoletni (wielki mój przyjaciel), wesoły, grzeczny, rezolutny i śliczny żołnierzyk, Bronisław Michnowicz. Sto razy śmierć była przy nim, on jednak nosząc ze swoim porucznikiem karabiny maszynowe z rozbitego statku, nie miał czasu, aby zauważyć taką drobnostkę, jak śmierć. Najmilszy ten żołnierzyk, powinien mieć dziesięć chrzestnych matek, a fabryki czekolady powinny pracować jeden dzień w tygodniu dla niego.
Strasznego tego dnia, kiedy nad Płockiem śmierć wisiała, jak ciężka chmura, sześciu bohaterów ze „Stefana Batorego" uniosła Wisła, miękko ich i miłośnie niosąc na falach, aby ich pochować w morzu.
A w tem miejscu, gdzie ich śmierć cisnęła z ukochanego ich statku w głębię wody, Wisła jest jakby jaśniejsza.









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kornel Makuszyński.