Cudowna podróż/Ludzie i okręty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Kornel Makuszyński
Tytuł Cudowna podróż
Rozdział Ludzie i okręty
Pochodzenie Radosne i smutne
Data wyd. 1922
Druk Zakłady graficzne „Blbljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LUDZIE I OKRĘTY.



Kiedy słońce ma zapaść za widnokrąg i już, jak złoty pająk srebrnemi nićmi, ostatniemi promieniami czepia się szczytu masztu, wtedy na jedną chwilę całe życie na statku zamiera, odbywa się bowiem codzienna przepiękna uroczystość, powtarzana rano, ze wschodem słońca. Marynarz przerywa pracę i staje w szyku, czekając na rozkaz, obok zaś wszyscy, znajdujący się na pokładzie. W pewnej chwili rozlega się ostry, krótki gwizd dyżurnego oficera i przejmujacy, uroczysty rozkaz:
— Do bandery! Baczność!
Wszystko stoi nieruchomo wyciągnięte i zdejmuje nakrycie głowy; kapral zaś powoli zwija banderę, jakby ceremonjalnie, poczem chór marynarzy śpiewa „Rotę“. Znów gwizd i uroczystość skończona. Jest ona przepiękna i miła; bandera statku jest to dla marynarza taka świętość, że ile razy, wracając z lądu, stawia nogę na pokładzie, odkrywa głowę, w banderze tej bowiem łopoce jego duma i jego godność żołnierza, w czerwonym jej kolorze rumieni się zaschła krew jego poległych towarzyszów, w jej bieli jaśni się czystość wody. Patrzy na banderę swoją z zabobonną czcią, w niej kocha wolność swoją i swoją Ojczyznę, w jej cieniu, raczej w jej promieniach jest szczęśliwy i taki wolny, jak morski orzeł, co widzi tylko morze i chmury.
Statek zarzuca kotwicę i układa się na falach na spoczynek opodal fortów Modlina. A wtedy dobry włóczęga księżyc dobywa się z wielkim trudem z pieleszy chmur, powoli wędruje ku nam i świeci, aby stojącemu na straży marynarzowi nie było tęskno w ciemnościach nocy na smutnej wodzie. Rzeka się czyni srebrna i śliczna, a księżyc wysrebrzył przed nami drogę wdół rzeki, srebrny gościniec do Gdańska, potem ciekawie, stary, mądry praktyk, złotemi swojemi oczyma ogląda szczegółowo wszystko na okręcie, widać bowiem jak się zsunął blaskiem przez maszt na pokład, jak opatruje metalowe części, czy czyste, potem gdzieś dźwięknął na łańcuchu kotwicy i usiadł przez chwilę na sterze. Wszystko jasne i czyste, w księżycowym blasku przeczyste, więc zadowolony, jak niebieski admirał, co przez chmury na złotym płynie okręcie, pogładził ludzkie twarze, pomnożył złote naszywki oficerów, awansując ich w nagrodę na wielkie staranie, potem przystanął i słucha. Oto w wielkiej, księżycowej ciszy młody oficer, na wodę patrząc, jakby mu ona przynosiła wspomnienia, opowiada rzeczy dziwne o tem, co się działo na Pinie, na Prypeci i na Dnieprze. Niemal wszyscy oni tam otrzymali pierwszy polski chrzest bojowy, z jakąś biedną łodzią motorową porwawszy się na pancerne statki bolszewickie. I na statkach tych rozkwitła polska bandera. Odnosili cudowne zwycięstwa i brali ogromne łupy, nie spali tygodniami, śmierć ich goniła po wodzie, albo czyhała na nich na każdym zakręcie rzeki. Jeden z nich wpadł niespodzianie na cztery opancerzone statki bolszewickie, prosto na zgubę; nie było tyle czasu, aby zawrócić, więc się ciska, jak furjat i boskim przypadkiem — rakietą zapala amunicję na jednym ze statków nieprzyjacielskich. Eksplozja, zamieszanie, awantura, z której on korzysta i pokazuje bolszewikom pięty swojego okręciku. Opowiadającemu głos drży na wspomnienie i z żalu, że wszystką zdobycz trzeba było zatopić. Zdaje się, że serce mu się kraje, kiedy mówi o odwrocie z Dniepru, kiedy trzeba było statki posłać na dno, a samym przedzierać się lądem ku armjom polskim. Nie wystarczyłoby dziesięciu nocy księżycowych do opowiedzenia tych krwawych zmagań na wodzie, pełnych krwi, cudów waleczności, furyj, szaleństw bohaterskich, a czasem rozpaczy. Więc patrzymy z cichym, wielkim podziwem na tę gromadkę ludzi młodych, zawziętych, szczerzących zdrowe zęby do księżyca i wspominających z namiętną lubością walkę i spragnionych jej na nowo. Z owych czasów pochodzi to ich braterstwo, bo się tu wszyscy miłują jak bracia.. Jeden drugiego ratował, jeden drugiemu ofiarował co chwilę życie w ofierze, tak sobie, poprostu, bez namysłu; każdy opowiada o bohaterskich czynach cudzych, nigdy o swoich i ta ich skromność najbardziej jest w nich ujmująca. Więc księżyc, co ich widział przy ciężkiej robocie na Pinie i na Prypeci, uśmiecha się tylko łagodnie, jakby mówił: och, pamiętam, pamiętam, chłopcy moi!
Trzeba jednak iść spać, bo pan kapitan Jarociński, strasznie kochany człowiek, ma jakieś dziwne marynarskie przesądy i uważa, że pokład wojennego statku, to nie jest klub i wskutek tego wcale łatwo znaleźć rano u drzwi kajuty „picadora“, który najuprzejmiej powie, że z najwyższego rozkazu trzeba wypocząć w samotności przez dwadzieścia cztery godziny. Kładzie się tedy człowiek na ławeczce, przeznaczonej chyba dla bardzo chudego nieboszczyka i czeka na sen. Sen na Wiśle nie jawi się w postaci milczącego krogulca, lecz krzykliwej dzikiej kaczki. Po dniu, pełnym wrażeń trzeba jednakże zasnąć; przytula się głowę do żelaznej ściany statku i zamyka się oczy. Przez chwilę jest cicho, a za chwilę słychać za ścianą jakieś szmery, szepty, bulgotania i jakby cichy śmiech. — Jak się panu śpi na Wiśle? — bulgoce fala, a w tej chwili ma się wrażenie, że się do ucha wlewa woda. Ponieważ woda ma czas i potrafi takie kawały urządzać do białego rana, więc się kładziesz nawznak w wygodnej pozycji nieboszczyka i zamykasz niebieskie oczy, pełne jeszcze księżycowego światła. Wtedy zaczyna ponad głową miarowym krokiem, ciężkim, żelaznym krokiem chodzić tam i zpowrotem wartownik.
— Aha! — myślisz sobie, napoły senny, — to spadkobierca chodzi po wieku mojej trumny.
Kiedy się już zaczyna przywykać do trocheicznych kroków żołnierza, wtedy, aby ci się zbytnio nie nudziło, wpada w ten ustatkowany rytm nagłe, splątane szaleństwo szybkich kroków kogoś, co się bardzo śpieszy w służbowej sprawie na drugi koniec statku. Wtedy w rozpaczy czekasz, że ten ktoś jeszcze będzie powracał, bo chyba nie poszedł się utopić. Ale, że do wszystkiego można przywyknąć, więc po kilku nocach, kiedy nagle zawyła syrena, jakby ją kto ze smolnej skóry obdzierał, zdaje ci się już, że to słowik śpiewa w gąszczach nadbrzeżnych.
Za to zaś, żeś spać nie mógł, każą ci wstawać o szóstej rano, bo taka marynarska moda, dość rzadko praktykowana w literaturze; człowiek się tylko tem pociesza, że są na statku tacy, którzy musieli wstać o piątej, a kilku nie wolno się było położyć i ci kiwali się przez noc całą w stronę księżyca. Ludzie ci pozmieniali się w zegarki, a ich wieżowy zegar, pan komendant, uważa, że o każdej porze nocy trzeba wsiąść na łódź motorową i objeżdżać wszystko dookoła. Zaczynam mniemać, że te latające Holenderczyki wyśpią się po raz pierwszy w grobie, — daj, Boże, za sto lat, bo skoro świt, już się zaczyna awantura. Na Wiśle jeszcze mgły, gęste, mleczne, leniwe i wilgotne, lezą z trudem na brzeg wody i pasą się sennie w wiklinach, a oni już w ruchu, już pełni życia, sprawni, sprężyści i gotowi. Zaczyna się ruch rzeźki i żywy; marynarze robią tualetę na pokładzie, niesłychanie wytworną, choć mało wymyślną, chwyta bowiem chłopaczek kubeł wody, zimnej jak angielska miłość i leje ją sobie na łeb, przyczem prycha tak, jakby się nagle z Wisły wynurzyło stado hipopotamów. mocno z czegoś zadowolonych. O, z jaką radością patrzę na te pyszne figury, któremi można rozbijać mury. O, gdybyś cherlaku miejski mógł ujrzeć piersi pana kaprala Langa, zacnego krakowiaka; gdyby runął rondel krakowski, ów szlachetny kapral zastąpićby go mógł własnemi piersiami. I drugi taki sam i dziesiąty, wychowany na wodzie, pracujący, jak koń, jedzący, co Bóg zdarzy, zawsze wesoły i rzeźki. Rośnijcie, chłopaki kochane a każdy armatę zastąpi! Ale przytem są to straszne eleganty; po kąpieli trzeba misternie zaczesać grzywkę, czy ogolić się, zdarza się bowiem, że kochany pan komendant każe wywiesić flagę, która z radości łopoce, krzyczy i wrzeszczy, jak zwariowana, na całą Wisłę: „Wszyscy na ląd do dwudziestej godziny!“ Wtedy to trzeba ujrzeć naszych marynarzy, jak to po nadbrzeżnem mieście chodzi dumne i niebieskie, dumne z szerokiego niebieskiego kołnierza, z czarnych wstążek u czapki i zawraca reflektorem oczu do każdej panienki, jak do morskiej latarni, steruje ku niej ostrożnie, bo panieńskie serce może mieć mieliznę, potem jej w serce zarzuca zadzierżystą kotwicę, holuje ją potem do kinematografu, a wywiesiwszy płomienną flagę miłości, gwiżdże za chwilę i na nią i na całe miasto portowe i odpływa w przekonaniu, że lżej teraz będzie płynąć, bo Wisła wezbierze od łez panieńskich. Ale chłopak dobry i serdeczny, krzywdy nikomu nie uczyni, nietylko dlatego, że go dowódca flotyli i oficerowie w żelaznych trzymają ryzach, ale i dlatego, że ma serce, czyste, jak woda. Płaci za wszystko na brzegu, bo jest przedewszystkiem ogromnie „honorny“ i to go też mocno zobowiązuje, że go nadbrzeżni ludzie bardzo kochają. Człowiek z nad rzeki strasznie lubi człowieka z rzeki i braterski między nimi panuje stosunek. Z rykiem śmiechu opowiadają jedynie o rozmaitych awanturach nad Prypecią; był wtedy wśród nich jeden taki przemyślny, co umiał z wody chyba zrobić wino i strasznie lubił gęsi. Pędzi raz cztery przerażone gęsiątka i natknął się na dowódcę.
— Gadaj zaraz, czyje to gęsi? — woła zirytowany dowódca.
— Melduję posłusznie, że niczyje, — odpowiada łobuz, — to dzikie, panie kapitanie. W tej chwili wylegli wszyscy na pokład i patrzą z lubością, jak poza naszym statkiem rozwinęła się w sznur flotylla, nasza, prawdziwa, najdroższa flotylla wiślana, żelazne dzieło żelaznych ludzi, umiłowane dzieło ludzi, których trzeba miłować. W początkach lipca nie było jeszcze nic. Wtedy kapitan Bohdan Jarociński otrzymał rozkaz — stworzenia flotylli wiślanej i wcale się nie zdumiał, bo tak samo przystąpiłby był do wykonania rozkazu, gdyby mu kazano uczynić pancernik z księżyca. Zakasał rękawy, on i jego oficerowie, ci drodzy oficerowie z Prypeci i z Dniepru, porwał, co porwać było można, zarekwirował, co się dało i pracując ponad siły, z tą szlachetną gorączką, którą w sobie pali każdy żołnierz polski, a marynarz szczególnie, jeśli o statek idzie, zaczął szukać, kupować, łatać, stroić, wymyślać, przerabiać, nicować i zbijać, aż zbił z żelaznych blach tę swoją flotyllę, na którą w tej chwili w porannem słońcu patrzy z takiem serdecznem rozrzewnieniem, jak ojciec na synów swoich, dzielnych i groźnych, idących do boju. I wszyscy na „Warneńczyku“ patrzą na nią bogdaj, że przez radosne łzy. Słońce, jak zloty reflektor, cisnęło na nią słup blasku, a oto polskie okręty płyną powoli tuż obok, każdy zaś salutuje statek sztabowy i swojego dowódcę, co na czele oficerów stoi i patrzy pilnie i serdecznie, nie odejmując ręki od czapki.
Oto idzie dumnie, najwspanialszy „Andrzej Zamojski“ pod podporucznikiem de Waldenem, „Minister“, któremu przewodzi Sadowski Zygmunt, porucznik, zaczem „Sobieski“, którym włada por. Mohuczy, zaczem „Wawel“, którym kieruje inny Sadowski Jan, a jego zastępcą jest Sułkowski, podporucznik bohater, kawaler Virtuti Militari. W porcie modlińskim została „Wisła" i mocno pod Płockiem ranny „Stefan Batory“. W dalszej zaś drodze będzie nas więcej, bo się do nas przyłączą najprawdziwsze statki wojenne, przygotowane do wojny od urodzenia, co zostanie opowiedziane w swoim czasie.
Wtem nagle, jak stado delfinów, na wyzłoconej drodze wiślanej igrających, gna przez wodę, tysiące bryzgów i pian za sobą wlokąc, stado łodzi motorowych. Pędzą, jak oszalałe, a w doskonałym szyku, prują wodę z fantazją, wesołe, szybkie, rozradowane, jak młode psiaki, co się dokoła kręcą. Na rozkaz biegną naprzód, jakby wypatrując drogi, jakby węsząc plamy słoneczne na rzece, wypatrują mielizn, to znów wbok uskoczą, gdzieś w zatoki, aby wszystko ujrzeć i wiedzieć o wszystkiem. Czasem która nawróci i płynie pod słońce, wtedy rozpryskują się za nią rozradowane fale, a ona, dziób do góry zadarłszy, do połowy tyłem zanurzona w wodzie, płynie ku wielkim statkom po rozkaz, gdyż jest zbyt pełna życia i ustać nie może w miejscu. Każda ma na dziobie malutkę, śmieszną armatkę, na której śmierć siedzi okrakiem, a ztyłu karabin maszynowy, ponurego zrzędę, który wszystkich zagada, zawsze zły i chory na wątrobę. Wszystkie, tak samo jak i okręty, pomalowane na jakiś zwarjowany kolor pstry, ochronny kolor, zwany na flotylli „japońskim“; namalowana gęba starszej damy, z której deszcz zetrze farby, albo uwiędły ogród w jesieni, tak właśnie wygląda.
Patrzymy z podziwem na tę niespokojną czeredę, a marynarze czynią sobie uwagi:
— Trójka za dużo puszcza ztyłu dymu...
— Ale piętnastka dobrze jedzie!
Piętnastka? Ach, to ta, dawny niemiecki „Gerhardt“, zwinna i szybka. Mimowoli uśmiecham się do niej: to ona dokazywała pod Płockiem tak, że ją bolszewiki nazwały „czortowaja podwodnaja łodka“. Gdyby można pić benzynę, wypiłbym beczkę za jej zdrowie.









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kornel Makuszyński.