Cudowna podróż/Na pokładzie „Warneńczyka“

<<< Dane tekstu >>>
Autor Kornel Makuszyński
Tytuł Cudowna podróż
Rozdział Na pokładzie „Warneńczyka“
Pochodzenie Radosne i smutne
Data wyd. 1922
Druk Zakłady graficzne „Blbljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


NA POKŁADZIE „WARNEŃCZYKA“.



Jeżeli „cudowną podróżą“ była u Selmy Lagerlöf jazda podniebna na grzbiecie dzikiej gęsi, równie cudowną była podróż moja na pokładzie prawdziwego polskiego wojennego okrętu Wisłą z Warszawy do Tczewa, jak w bajce: polski okręt wojenny, taki mały, jakby dziecinny i taki ukochany, jak zjawisko z bajki. Rozrośnie się ona w dalszym ciągu niniejszej opowieści i po wysrebrzonej księżycem polskiej rzece, płynąć będzie cała flotyla, mała i groźna, a tak dumna, że serce na jej widok rosło, wsłuchane w radosny łopot polskiej bandery. Wszystko to zresztą zostanie tu opowiedziane z dokładnością żeglarskiego dziennika: busolą tej opowieści będzie serce, chorągwią na maszcie radość, zaś każde słowo będzie ostrzem kotwicy, co się w polską ziemię wgryza, stale i wierne. A jak biała mewa, biały kwiat rzeki, co czasem nad statkiem przeleci, będzie czasem wesołe wspomnienie z tej najmilszej podróży.
Marynarzem zostałem w sposób wcale gwałtowny; przyszedł rozkaz, szarpnął mnie bezceremonjalnie za mundurową kurtkę i powiada:
— Pojedziesz Wisłą na statku wojennym.
— Dokąd? — pytam zdumiony.
— Dokąd się nam będzie podobało.
Wisłą można zajechać wcale daleko; wielu czerwonogwardzistów pojechało nią prosto z Płocka na tamten świat, a gdzie Płock i gdzie tamten świat? Podróż tedy nie byle jaka i to wodą, elementem nieobliczalnym, wobec zniesienia zakazu sprzedaży alkoholu, wcale zbytecznym, histerycznym i niemiłym. Widząc moje wahania, gwałtowny rozkaz nieco zelżał i powiada:
— Nie bój się! Pojedzie z tobą Włodzimierz Perzyński i człowiek tak poważny, jakim jest ojciec „Grzesia“, malarz Kamil Mackiewicz.
Zadrżała pewnie „klepsydra w rękach Czasu“ i na jedno mgnienie Wisła przestała płynąć, usłyszawszy takie trzy bohaterskie imiona, z których każde jest jak wystrzał z ciężkiej armaty. Oszalały pewnie z radości wszystkie wiślane ryby i podrożały w tej chwili z piekielnej dumy i nadziei, że będą karmione literackiem mięsem. Po rozmowie tedy z duszą, po zrobieniu testamentu, udaliśmy się na pokład, jako marynarze, ucząc się przedtem przez dwa dni plucia na odległość, ciągłego zadzierania głowy w stronę chmur, badania kierunku wiatru przez podniesienie ręki i żucia tytuniu, jednem słowem wszystkich nawyknień marynarskich, które się zna z morskich powieści. Trudno było jedynie postarać się naprędce o dwie jeszcze zasadnicze właściwości starych „wilków morskich“ — o długie brody i o kochankę w każdem portowem mieście, o to drugie szczególnie. Ratowaliśmy marynarską dumę nadzieją, że zczasem, podczas długiej podróży i brody nam urosną i dokładnie poznamy miasta portowe.
Czując haniebną śmieszność lądowego szczura, wchodziłem na pokład „Warneńczyka“ trochę ze strachem i trochę ze wstydem; miałem wrażenie, iż kładłka z lądu na pokład drży przerażona, że na pokład okrętu wchodzi taki, co pisze, co się boi wody, pluje na odległość metra, zamiast na przepisową odległość czterech stóp i pięciu cali który nie umiałby poza idjotycznym węzłem krawata, zawiązać choćby jednego węzła uczciwego, choćby tylko w „ósemkę“. Poznałem jednak od pierwszej chwili, że marynarze mają serca zacne i że patrzą dość życzliwie. Można było wprawdzie w błysku porannego słońca przeczytać w tem spojrzeniu niejedno, takie naprzykład dobrotliwe uwagi: „Jest jamnik na pokładzie, to i taki marynarz niech się kręci“, albo „Zdechła ryba także pływa“, albo, „Jeśli będzie zbyt przeszkadzał, to do wody nie tak daleko“, albo jeszcze serdeczniej: „Wstyd z taką gębą puszczać się na wodę“. Były to jednak tylko dobrotliwe przedwstępne uwagi, do niczego nie obowiązujące, po tygodniu bowiem wspólnego przebywania na wodzie, nie było w całej Polsce lepszych przyjaciół, niźli my i polscy marynarze, którym Bóg niech da zdrowie i najlepsze okręty na świecie.
Mamy płynąć na statku „Warneńczyk“, po drodze zaś będą się do nas przyłączały inne statki wojenne, okręty, z których każdy ma już swoją historję, historję bohaterską, zakończoną strofą o śmierci, które tak niedawno woziły żydów z Warszawy do Włocławka, a dziś wożą cudownych żołnierzy, opancerzone żelazem, strojne w armaty i już krwią pofarbowane wożą bohaterów, z których wielu ma Virtuti Militari, wożą wojsko wspaniałe, zaciekłe i śliczne, o którem jeszcze w Polsce mało kto wie, a że to są ludzie beznadziejnie skromni i poza swoją ukochaną wodą i karabinem maszynowym, niczego widzieć nie chcą, więc ich nikt nie widzi. Uprzedzam więc, że z rykiem syreny okrętowej będę wołał o miłość dla nich, choć dla uczciwego Polaka okręt i tramwaj, to jedno, a koń to grunt. Myśmy przecież nawet po morzu jeździli konno.
„Warneńczyk“, na którym jedziemy, jest okrętem sztabowym. Flaga na szczycie masztu oznajmia, że na pokładzie znajduje się dowódca flotyli wiślanej, ten statek tedy pozbiera po drodze wszystkie inne i powiezie je na defiladę, „braciom na otuchę“, — Niemcom zaś, którzy się zbiegli tłumnie po drodze, na zdumienie i na zapalenie wątroby.
Ale „jedźmy! nikt nie woła!“ Warszawa, co uciekła od wiślanych brzegów i której królewski zamek nawet parszywym rosyjskim parkanem odgrodzili od Wisły, nie widzi małego okręciku, co skromnie u mostu się chwieje, spokojny spokojem swojego żelaza i patrzy jakby z miłością wielką na miasto, a Woda, co o boki jego z miłosnym szeptem się ociera, szemrze: „Oto jest jeden z tych, co na fali mojej walczyli pod Płockiem, oto jeden z żelaznych, najwierniejszych sług twoich, którzy cię obronią, oto żołnierz któregom umiłowała wiernie, ja rzeka, jak syna, albowiem narodzony jest ze mnie“. A Warszawa może nawet nie wie o tem, że jak mewa, tak ten statek do jej brzegu się przytulił, a za chwilę, tęsknie na nią spojrzawszy, popłynie wdół rzeki i tam nagle ze skromnego uczyni się dumny, groźnie śrubami warczący i patrzeć będzie pilnie i bystrze w łęgi nadbrzeżne czarnemi oczyma kilku karabinów maszynowych; będzie krążył u tych brzegów i strzegł ich, jak wierny pies, co obiega podwórzec, czujny i kąśliwy.
Syrena ryknęła przeraźliwie i boleśnie, jakby z rozdartego serca, a koła obrotowe, jak niewolnicy, co dotąd odpoczywali, na ten straszny głos, jakby nadzorcy, rzuciły się szybko do pracy i zaczęły bić wodę szerokiemi łapami, z klaskaniem wielkiem, jak kiedy zdrowe, mocne baby kijankami walą w zmoczone płótna. Ugodzona w zjeżony łeb umknęła fala jedna, a druga już podbiegła, silniejsza i zła; więc ją szeroka, żelazna łapa znagła trzaśnie po pysku, aż bryzgi poszły naokół. Powstał szum i warczenie. Zaco bijesz? — pienią się fale i cały ich tłum, zbuntowany przez wiatr, agitatora, bieży ze wszystkich stron, zwołuje się od Pragi, z wirów podmostowych i marszcząc się na gębie ze złości, wali się pod rozmach kół, które wpadły w szał i rwą fale i drą je na łachmany i trą w pył, aż się rozprysły i rozbiegły i usiłują kąsać okręt po bokach, i opadają ze wstydem i zdumieniem, bo okręt ma ściany żelazne; więc roztrącone, zaczynają biec za okrętem szeroką, spienioną ławą, aż zmęczone, zadyszane, oślepione pienistemi bryzgami odbiegają ku brzegowi, kąsać ze wściekłości piasek i żwir. A wielka rzeka, jakby uradowana z tej zabawy śmiesznej i bezustannej, uśmiecha się w słońcu i z politowaniem patrzy na wiatr, co ją chce zmącić i ruszyć aż do dna i co bieży przed okrętem, zadyszany i gwiżdże ostrzegawczo, że nadchodzi taki jakiś okręt dziwny, cały z żelaza, któremu nagonka fal rady dać nie może i który leci ponad nie szybko, jak jakiś wielki ptak bezskrzydły. Więc po pierwszych zamętach przy wyjeździe, po zbuntowanych wirach, dalej już jest spokojnie i rozpoczyna się jakaś wspaniałość wody, która niesie statek dumna i spokojna. Płyniemy zygzakiem, gdyż Wisła, rzeka szczerze poiska, nie ma pretensji do głębi i lubuje się w mieliznach, na których można łatwo skręcić kark, co w odniesieniu do okrętu wyraża się przez rozdarcie brzucha. Co krok widać przez szybkę wody wielką łysinę mielizny, tak że autor „Polityki“, patrząc melancholijnie, powiada mi cicho: — Mówiłem, żeby zabrać butelkę oliwy. Przy przejściu przez koralowe rafy na Indyjskim wylewa się zawsze oliwę, aby uspokoić morze.
Płyniemy jednak ślicznie i wesoło. Na duszy się robi jasno i szczęśliwie; niema gazety, niema teatru, nie rozjedzie człowieka ciężarowy automobil, kołnierzyk wypierze sobie człowiek sam i nie zapłaci dziesięciu marek, nie przyniesie nikt do „łaskawego przeczytania“ dramatu w czternastu aktach, nikt nie sprzedaje kwiatka na rzecz trzynastego oddziału drugiej sekcji towarzystwa imienia świętego Kapistrana, nikt nie opowiada plotek politycznych, bo gdyby się znalazł jeden taki z powyższej serji, zostałby utopiony natychmiast z pomocą któregokolwiek zacnego marynarza. Naprawdę jest dobrze; wiatr porywa z oczu, wszystko, co do nich obrzydliwego przylgnęło, ociera z duszy wszystek kurz. A woda się świeci i cicho szumi, zacna polska woda, spokojna i łagodna, szemrząca tak jakoś rytmicznie, jakby układała wiersze, bo wody i wierszy jest w Polsce dostatek.
Literatura i malarstwo łazi po pokładzie ostrożnie, nie zbliżając się zbytnio do burt, bo to niby wszystko spokojne, ale strzeżonego i t. d. i słucha, patrzy, trochę z zawiścią, trochę zaś z podziwem, co to wyśpiewuje wiatr, jakie cudowne nonsensy wygaduje woda, co wymalowuje na nich słońce i jakie kolory wstają na brzegach, już złotych, albo zarumienionych wielkiem, serdecznem, wzruszeniem w przeczuciu śmierci. A im dalej, tem się ta Polska czyni piękniejszą, a brzegi, jakby chciały nadrobić to, że im kazano wyglądać „przyzwoicie“ u stóp stołecznego miasta, zupełnie oszalały, skąpana w słońcu, podmyte wodą i czołgają się ku niej, źle skrojone, zaniedbane, zarosłe gęstwiną wiklin, bujne i rozweselone.
Zkolei należy się przyjrzeć „ludziom wodnym“; właściwie trudno jest przeprowadzić obserwację dokładną, gdyż zaledwie zacząłeś rozmawiać z takim dziwnym człowiekiem, co się nigdy nie bał wody, już go gwizd jakiś wyniósł na drugi koniec okrętu, zaledwie, stojąc na górnym pokładzie, uśmiechnąłeś do jakiegoś przemiłego człowieka w marynarskim mundurze, kiedy ci on znika nagle pod stopami, zsunąwszy się po metalowej poręczy schodów, jak widmo, taki bowiem człowiek od morza, uważałby sobie za hańbę zejście po dziesięciu schodach zwyczajem, przyjętym u ludzi, chodzących po ziemi, kiedy to można załatwić jednym skokiem, któryby się skończyć powinien skręceniem karku wedle praw boskich i fizycznych. Kiedy widzimy nadobitek, że sobie chłopaczkowie łażą po jakimś gzymsie na boku okrętu, a czasem się który przy tem skręci w ósemkę, jak lina, patrzymy na siebie nieco niespokojnym wzrokiem, na temat: Jezus! Marja! byle nam tego nie kazano robić!
Zdaje się jednak, że to tym zacnym ludziom, nie przyszło do głowy, zaco im Pan Bóg da zawsze wiatr pomyślny; mieli zresztą co innego do czynienia, bo ich dotknął zupełnie wyraźny szlachetny obłęd na temat ich okrętów; tak kochają te swoje potwory, że niema dla nich dosłownie niczego na świecie. Jak dzieci stare, kochane i strasznie zacne, tak się cieszą tym swoim okrętem, tak się przejmują kazdym drobiazgiem, że doprawdy, patrzeć trzeba było czasem z rozczuleniem i z rozrzewnieniem. I to nietylko oficerowie, ludzie, którzy jeździli na największych pancernikach świata, opłynęli ziemię i znają każdą portową dziurę, cieszą się i radują swoim okręcikiem, ale i załoga, chłopaki kochane, bujne, ciężko pracujące, a zawsze wesołe. Powiedz takiemu, że słońce dziś jakoś głupio wygląda, — odpowie ci, że gorzej niż głupio. Powiedz takiemu, że trzeba, żeby były dwie Izby, odpowie ci, że on będzie rad, jeśli będzie trzynastu prezydentów i dwadzieścia cztery Izby. Ale potem mu powiedz, że jeździłeś już większym okrętem, niż „Warneńczyk“ i że znasz jeden okręt amerykański, który, zdaje się tylko! większą ma od „Warneńczyka“ szybkość i łańcuch kotwiczny dłuższy o dziesięć sążni, wtedy ci odpowie, że tylko idjota dziedziczny, człowiek wogóle bez czci i wiary, widział okręt piękniejszy, ładniejszy i milszy, niż „Warneńczyk“, a już zwyczajny łajdak, którego nawet utopić nie warto, który nie jest godzien tego, aby go święta woda nosiła, może twierdzić, że jest na świecie okręt, który ma dłuższy łańcuch kotwiczny. Odkryłem tedy wielką sztukę jednania sobie serdecznych przyjaciół na okręcie; robi się to tak: podchodzi się do marynarza, który zawiązuje linę i mówi się od niechcenia: „Ach, jaka cudowna lina! Jaki wspaniały węzeł! O, taki to się nigdy nie rozwiąże! Zjeździłem pół świata i nigdy nie widziałem czegoś podobnego!“ Wtedy zacnemu marynarzowi wschodzi słońce na kochaną gębę, patrzy długo zdumionym wzrokiem, nic nie mówi i szybko odchodzi. Idzie wtedy do zgromadzenia marynarskiego któremu szeptem, mocno gestykulując, powtarza szlachetne słowa, poczem zgromadzenie orzeka, że „ten z lądu, co to zdawało się — małpa z gęby, to strasznie dobry chłop i zna się na marynarce, jak mało kto!“ Potem już patrzą na ciebie nietylko mile, ale przy spotkaniu każdy się uśmiecha, co znaczy tyle, że masz łaskę wody i choć nie marynarz, uważany jesteś przecież za człowieka. Na jednej łodzi motorowej to mi te zacne chłopaki mówili nawet: „Panie poruczniku!“, a to chyba tylko dlatego, żem, okazując niefrasobliwą beztroskę, usiadł na czemś takiem, na czem była rozlana czarna, lepka maź, jakby to zrobił każdy stary marynarz. Na wielkim okręcie nie było mazi, więc pozostałem przy dawnej szarży, co obopólnej naszej miłości nie przeszkadzało. A kiedy w jakiemś mieście po drodze przyniesiono na pokład nowe mundury marynarskie i mój znakomity przyjaciel wdział jeden na próbę — drogie chłopaki dosłownie zwarjowały z radości i podniosły go wgórę, a wrzask był taki, że dzikie kaczki gromadami uciekały z brzegów.
Cudowne to jest w każdym polskim żołnierzu, że kocha tak serdecznie żołnierkę swoją, swoją najdroższą „maszynkę“, armatę, konia, a marynarz kocha okręt; czasem jest to aż wzruszające, bo prostota w okazywaniu tego przywiązania, ma w sobie coś dziwnie dziecięcego; cała dusza dobrego chłopca, całe jego proste serce, zaklęte jest w ten przedmiot nieżywy, a taki dla niego żywy, w ten karabin maszynowy, z którym on jeden umie gadać, a tamten gada z nim, któremu wymyśla czasem ciężkiem słowem, a zasłoniłby go własną piersią. A marynarz zna okręt swój, jak ułan konia, zna jego zalety, przejrzał wszystkie jego narowy; kocha go jako swój dom, w którym mieszka jego ojciec — komendant i jego najmilsi bracia, koledzy, który go karmi, odziewa i przytuli do snu i który mu się czasem stanie trumną, jak tym kilku, co na wiślanych wodach polegli. Więc mu poświęca każdą chwilę, a kiedy wjeżdża do portu, a na brzeg wylegną ludzie, ze zdumieniem patrzący, — wtedy ten dobry chłopak nosa do góry zadziera, straszliwie dumny, jakby chciał rzec: Patrzcie do syta i cieszcie się! To „mój“ okręt!
Tak, to „jego“ okręt, bo w tem żelaznem pudle zamknięta jest jego żołnierska dusza a jeśli wszyscy marynarze na świecie kochają swoje okręty, to przecież Anglik nie miłuje tak swojego żelaznego olbrzyma, który inżynierowie zbudowali dla niego w dokach, jak polski marynarz kocha swoje lilipucie okręciki, bo on je za to jeszcze z całego serca miłuje, że on je stworzył. On wie, że jego ukochany dowódca, pan kapitan Jarociński pracował do siódmego potu, aby wyprowadzić te statki na Wisłę, że wszyscy oficerowie i wszystkie chłopaki z załogi pracowali bez wytchnienia, by jakieś stare pudło statku, który w najbardziej zwariowanych snach nie marzył o tem, że będzie ostrzeliwany na Wiśle, przystroić, obić pancerną blachą i urządzić po ludzku. Jakżeż ci ludzie nie mają namiętnie kochać swojego statku, kiedy chorągiewka sygnałowa, kiedy najmniejszy drobiazg własnemi ich został uczyniony rękami? Toteż są to ludzie niezwykłego pokroju, ludzie wojny i morza, ludzie, z którymi rozmawiać trzeba inaczej, niż ze wszystkimi, tęskniący do wielkich rzeczy, wielkich mórz i wielkich okrętów, a na tę rzekę, na którą polski wiatr ich zagnał ze wszystkich stron świata, patrzący z miłością. Niejeden z nich, już siwy, po wielu latach włóczęgi po całej ziemi, po przygodach Maine Ryde‘owskich, znalazł się na Wiśle, więc zapomniał o Liwerpoolu i San Francisko, zapomniał o oceanie i tylko o jednem mówi i o jednem myśli, aby można uregulować tę rzekę, aby jak najlepiej uzbroić statki, aby jak najwięcej ludzi nauczyć w Polsce sztuki żeglarskiej i aby jak najprędzej flota polska stała się mocną. Nie było podczas naszej podróży innego tematu, tak, że wreszcie przekonałem się, że ten zacny naród pływający, ma dość wyraźne pretensje do Pana Boga, że gwiazda polarna świeci na wielu morzach, zamiast uczciwie świecić tylko na Wiśle, do wyłącznego użytku flotylli wiślanej, na której miałem zaszczyt przebywania przez tydzień, co mnie ostatecznie doprowadziło wreszcie do rozumnego używania życia, skakania przez dziesięć schodów, syreniego ryku przy spotkaniu, zjadania, co się da, prócz zbyt twardej skóry, picia, co się da, prócz wody, wstawania o szóstej rano tylko poto, aby znowu zobaczyć tę samą wodę, plucia na odległość, zapalania papierosa na największym wietrze, uważania wieży kościelnej za maszt, a policjanta na ulicy za znak, ostrzegający o mieliźnie. Tydzień ten uważam za jeden z najmilszych, bo spędzony śród zacnych ludzi, dzielnych, twardych i kochanych. Przedstawię ich niebawem, teraz bowiem wołają na pierwszy obiad. Pierwszy obiad składał się z surowych pomidorów i kotletów siekanych. Drugi obiad składał się z surowych pomidorów i siekanych kotletów. Trzeci składał się z siekanych kotletów i pomidorów surowych. Czwarty z kotletów bardziej surowych i z pomidorów bardziej surowych. Piąty z pomidorów doskonale surowych i kotletów doskonale siekanych. Szósty... nie! nawet wspomnienie jest siekane i wspomnienie jest surowe. A trzeba uczynić uwagę, że ze względu na obecność „znakomitych“ gości, obiady były wystawne, w zwyczajnym czasie zjadają ci kochani ludzie siekane liny okrętowe, co im bynajmniej nie przeszkadza w utrzymywaniu wiecznej pogody ducha i nie chmurzy jasności spojrzenia; widać też z tego, że można nie jadać bażantów i bić się tak, jak ci ludzie bili się pod Płockiem, co też zostanie opowiedziane dokładnie, jak tylko po zastosowaniu środków leczniczych, wyleczę się z manji, że jestem surowym pomidorem, bo wreszcie słońce, krwawo zachodzące za widnokręgiem, wydawało mi się jak krwawy, wielki, surowy pomidor.









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kornel Makuszyński.