Człowiek śmiechu/Część druga/Księga druga/Rozdział piąty
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Człowiek śmiechu |
Wydawca | Bibljoteka Arcydzieł Literatury |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Felicjan Faleński |
Tytuł orygin. | L’Homme qui rit |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W ten sposób żyli jedno drugiem, ci dwoje nieszczęśliwych, Dea, mając podporę, Gwynplaine uznanie.
Sierota owa miała tego sierotę. Kaleka owa miała tego okaleczonego.
Dwa te wdowieństwa poślubiły się.
Niewymowne dziękczynienie wytwarzało się z połączenia tych dwóch niedoli. Obie one wdzięczność wypowiadały.
Ale komu?
Ciemnym bezmiarom.
Dosyć jest gdzieśbądź przed siebie wysyłać podziękę. Dziękczynienie posiada skrzydła i leci zawsze tam, dokąd powinno. O ludzie! Pacierz wasz lepiej o tem wie od was samych.
Iluż to mniemało błagać Jowisza, a prośba ich doszła do Jehowy. Iluż wierzących w amulety przez nieskończoność wysłuchanych bywa! Iluż ateuszów ani wie o tem, że już przez to samo, iż cierpią i są dobrymi, do Boga się modlą!
Gwynplaine i Dea byli wdzięczni.
Potworność jest to wygnanie. Ślepota jest to przepaść. Otóż w tym wypadku wygnanie zostało przygarnięte, przepaść stała się zamieszkana.
Gwynplaine widział spływający ku sobie w świetlistej pełni, w ustroju przeznaczenia podobnym do stopniowego warstwowania się przedmiotów sennych, jasny obłok, mający kształt pięknej kobiety; promieniste widziadło, w którego łonie serce drżało; i oto zjawisko to, będące niby mgłą, a jednak będące kobietą, oplatało go, i to widzenie chwytało go w objęcia, i to serce żądało od niego szczęścia: Gwynplaine, będąc kochanym, przestawał być potwornym; róża chciała poślubić gąsienicę, przeczuwając w tej gąsienicy niebiańskiego motyla; słowem, Gwynplaine odrzutek stawał się wybrańcem.
Mieć to, co niezbędne, w tem się wszystko mieści. Z tej zasady Gwynplaine i Dea wystarczali sobie. Upodlenie szpetoty, wielce ulżone i niejako wyszlachetnione, rozpryskiwało się w duszy Gwynplaina w uniesienia, w upojenia, w wiary; i oto wyciągała się ręka poprzez mroki nocne ku ponurym wahaniom się ociemniałej.
Było to wkroczenie dwóch niedoli w krainę ideału; z tych jedna wchłaniała drugą. Dwa te wyjątki uznawały się wzajemnie. Dwie te przerwy splatały się z sobą dla wzajemnego dopełnienia. Wiązały się tem, czego każdej z nich niedostawało. Co było jednemu brakiem, bogactwem było drugiemu. Nieszczęście jednego drugiemu skarb stanowiło. Gdyby Dea nie była niewidoma, czyżby wybrała Gwynplaina? Gdyby Gwynplaine oszpecony nie został, byłżeby koniecznie upodobał Deę? Prawdopodobnie zarównoby ona nie zechciała poczwary, jak on kaleki. Co za szczęście dla Dei, że Gwynplaine tak był ohydny. Co za traf błogi dla Gwynplaina, że Dea była niewidoma! Pozatem ich opatrznościowem zrównaniem oboje byli niemożliwi. Dziwna niemożność obycia się jednego bez drugiego stanowiła tło ich miłości. Gwynplaine był dla Dei zbawieniem, Dea zaś ocaleniem dla Gwynplaina. Było to spotkanie się dwóch nędz, wytwarzające zjednoczenie. Niby uścisk przez otchłań pochłoniętych. Nic nad to ściślejszego, nic mocniej zrozpaczonego, nic też przedziwniejszego.
Gwynplaine miał tylko jedną myśl:
— Cóżby się ze mną bez niej stało?
Dea miała tylko jedną myśl:
— Cóżby się ze mną bez niego stało?
Dwa te wygnania, schodząc się z sobą, napotykały ojczyznę; dwie te nieuleczone konieczności: napiętnowanie Gwynplaina, ociemnienie Dei, spływały się we wspólnem rozradowaniu. Istoty ich wystarczały sobie. Nie domyślali się niczego poza okresem własnego istnienia; rozmawiać z sobą było dla nich rozkoszą, zbliżać się do siebie było im upojeniem błogiem; skutkiem wzajemnej wymiany uczuć, doszli do tożsamości w marzeniach; we dwoje mieli tylko jedną myśl. Słysząc Gwynplaina chodzącego, Dea mniemała słyszeć kroki półboga. Tulili się do siebie w pewnym półcieniu gwiaździstym, pełnym woni, blasków, dźwięków, świetlistych gmachów, marzeń sennych; wzajemnie należeli do siebie; czuli się na wieki zjednoczeni w tejże samej radości i w tymże zachwycie; i nic nie mogło być dziwniejsze nad owo odtworzenie raju przez tych dwoje potępieńców.
Byli niewypowiedzianie szczęśliwi.
Z żywiołów swego piekła urobili sobie niebo; taka to jest potęga twoja, o miłości!
Dea słyszała śmiech Gwynplaina, Gwynplaine widział uśmiech Dei.
Tak wynaleziona została idealna szczęśliwość, urzeczywistniona doskonała uciecha życiowa, rozwiązane szczęścia tajemnicze zadanie. I to przez kogo? Przez dwoje nędzarzy.
Dla Gwynplaina Dea była wszechjasnością. Dla Dei Gwynplaine był obecnością.
Obecność, głęboka tajemnica, podnosząca do godności bóstwa niewcielone marzenie, z czego się rodzi ta druga tajemnica, której ufność na imię. We wszystkich wiarach to jedno tylko niczem się zastąpić nie da; ale też właśnie więcej nie trzeba. Nie widzisz okiem niezmiernej, niezbędnej istoty; ale ją uczuwasz.
Otóż Gwynplaine był Dei wiarą.
Niekiedy, odchodząca od siebie z miłości, padała przed nim na kolana, podobna do pięknej kapłanki, oddającej cześć rozśmieszonemu bożyszczu pagody.
Wyobraźmy sobie głąb przepaści i wpośród tej głębi oazę światłości; pośród zaś tej oazy dwoje tych istot z poza życia, olśniewających się wzajemnie.
Żadna czystość nie była w stanie dorównać tym miłostkom.
Dea ani wiedziała, czem jest pocałunek, jakkolwiek go może pragnęła; gdyż ślepota, zwłaszcza u kobiety, posiada swoje marzenia i, jakkolwiek drżąca wobec zbliżania się rzeczy nieznanych, nie wszystkie je jednak nienawidzi. Co do Gwynplaina, to młodość, drgająca w jego duszy, zamyślonym go czyniła; im mocniej czuł się upojonym, tem mniej śmiałym się stawał; mógł był do wszystkiego się ośmielić z tą towarzyszką swoich lat najwcześniejszych, z tą istotą równie błędu jak światła nieświadomą, słowem z tą niewidomą, która jedną tylko rzecz widziała, to jest, że go ubóstwia. Z tem wszystkiem byłby uważał za ukradzione to, coby od niej pozyskał; więc też z zadowoleniem tęsknem zgadzał się po anielsku ją tylko kochać, i uczucie własnej potworności przeradzało się w nim w jakąś dumną dziewiczość.
Dwoje tych szczęśliwych zamieszkiwało krainy ideału. Byli w niej małżonkami zdaleka, na podobieństwo ciał niebieskich. Wymieniali wzajemnie w przestworach błękitu ów prąd nieujętego płynu, który w nieskończoności jest prawem przyciągania, na ziemi zaś pociągiem płci. Udzielali sobie duchowej pieszczoty.
Zawsze dotąd życie mieli wspólne. Nie znali się inaczej, jak złączeni. Niemowlęce lata Dei schodziły się z chłopięcym wiekiem Gwynplaina. Wzrośli obok siebie. Długo sypiali nawet na jednem posłaniu, buda bowiem wcale nie była przestronną sypialnią. Ich dwoje na skrzyni, Ursus na podłodze, oto jej cały układ. Aż pewnego dnia, kiedy Dea była jeszcze mała, Gwynplaine nagle ujrzał się dorosłym; i oto ze strony mężczyzny wstyd wziął początek. Gwynplaine rzekł wtedy do Ursusa: — I ja także spać będę na ziemi. — Jakoż za nadejściem wieczora położył się tuż przy starcu na niedźwiedziej skórze. Wtedy Dea zaczęła płakać, dopominając się o swego towarzysza.
Ale Gwynplaine, w którym niepokój budził się razem z pierwszem uczuciem miłości, postawił na swojem. Odtąd nieodmiennie już sypiał na podłodze obok Ursusa. Latem, w pogodne noce, chętnie się kładł na dworze tuż obok Homa. Dea miała już lat trzynaście, kiedy jeszcze jej to przykrem było. Często mówiła wieczorem: — Gwynplaine! Wszak zostaniesz ze mną? Tak prędzej zasnę. — Czuć kogoś przy sobie było potrzebą snu jej niewinności. Nagością jest widzieć się nagim; to też nie znała nagości. Naiwność to była Arkadji, czy też Otaiti. Dzika ta dziewczyna czyniła Gwynplaina pierzchliwym. Wydarzało się nieraz Dei, kiedy już niemal rozwiniętą była dziewicą, że, czesząc długie swe włosy, siedząc na łóżku z obnażonemi napół ramiony, dającemi oglądać wypełniające się coraz wyraźniej za rysy kobiece, niby brzaski wschodzącej już Ewy, przyzywała do siebie Gwynplaina. Gwynplaine dziwnie się wtedy rumienił, oczy spuszczał, nie wiedział, co począć z sobą wobec tych kształtów obnażających się w prostocie ducha, jąkał bezwiedne wyrazy, głowę odwracał, strach uczuwał i odbiegał. Słowem, ten Dafnis ciemności ucieczką się chronił przed tą ciemną Chloe.
Taką była owa sielanka, wykwitła na tle tragicznem.
Ursus mawiał im:
— Ubóstwiajcież się, odwieczne bydlęta.