Człowiek śmiechu/Część druga/Księga druga/Rozdział siódmy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Człowiek śmiechu
Wydawca Bibljoteka Arcydzieł Literatury
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. L’Homme qui rit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ SIÓDMY
Ślepota udziela nauki jasnowidzenia.

Niekiedy Gwynplaine robił sobie wymówki. Niejako miał sobie do wyrzucenia swoje szczęście. Dawać się ukochać tej kobiecie, która go widzieć nie mogła, nie byłoż to ją oszukiwać? Coby powiedziała, gdyby jej się nagle otworzyły oczy? Jakżeby ją odepchnęło to, co dziś pociąga! Z jakimże wstrętem cofnęłaby się od niego! Jakiżby wykrzyk wydały jej usta, jakżeby sobie twarz zasłoniła, jakżeby szybko pierzchła! Udręczały go te przypuszczenia dotkliwe. Powiadał sobie po sto razy, że, będąc potworem, najmniejszego nie ma do miłości prawa. On, poczwara mroczna, ubóstwiana przez niebiańskie zjawisko, uważał sobie za obowiązek raz przecież oświecić tę gwiazdę ciemną.
Rzekł tedy do Dei:
— Czy ty wiesz, żem ja okropnie brzydki?
— Wiem tylko, żeś zachwycający — odpowiedziała mu.
On mówił dalej:
— Kiedy słyszysz, że się wszyscy śmieją, ze mnie się to śmieją, bom jest potworny.
— Kocham cię — rzekła Dea.
Po chwili milczenia dodała:
— Zostawałam w objęciu śmierci, tyś mię z niego wziął do życia. Ty przy mnie to niebo tuż obok. Daj mi twą rękę, niech mi się zdaje, że dotykam Boga.
Wtedy dłonie ich poszukały się i zaplotły, i nie dodali już więcej ani słowa, oniemiawszy przepełnieniem uczucia.
Rozmowę ich Ursus posłyszał. Więc też nazajutrz, kiedy byli wszyscy razem, odezwał się ni stąd ni zowąd:
— Zresztą i Dea także jest brzydka.
Ale słowo to chybiło celu. Młodzi ludzie ani słyszeli. Zatopieni w sobie, najczęściej nie zwracali uwagi na słowa Ursusa. Głębokość zdań owego mędrca całkiem bywała straconą.
Tym razem jednak owa jego uwaga zdradzała w nim niejaką znajomość serca kobiecego. Rzecz to bowiem niezawodna, że jakkolwiek szlachetnie postąpił sobie Gwynplaine, to przecież popełnił grubą nieostrożność. Powiedzieć to, co on powiedział, każdej innej kobiecie, nawet równie jak Dea niewidomej, mogło być wielce niebezpieczne. Bowiem niewidomą być i zakochaną jest to po dwakroć być ślepą. W położeniu podobnem chętnie się dusza marzeniom zaprzedaje; otóż ponieważ złudzenie jest pokarmem marzenia, tedy odjąć je miłosnemu uczuciu jest to pozbawić zasiłku. Wszelkiego rodzaju zachwyty potrzebne są do jego składu; tyleż podziw kształtów ciała, ile cześć przymiotów duszy. Do tego nie należy mówić kobiecie słów trudnych do zrozumienia. Ona ci zaraz marzy z tego powodu. Więc często i na złe wychodzą te jej marzenia. Zagadka, wprowadzona w senne zadumania, spustoszenie w nich sprawia. Ugodzenie niebacznie upuszczonego słowa nieraz rozprzęga to, co się ściśle trzymało. Zdarza się niekiedy, że ani wiedząc, jak się to stało, od lada wypadkowego jakiegoś słowa serce, dotąd pełne, całkiem się wypróżni. I oto istota kochająca spostrzega nagle pewne obniżenie w wymiarze jego szczęścia. Nic straszliwszego, jak owo powolne przeciekanie poprzez szpary spękanego już naczynia.
Na szczęście Dea nie z tej ulepiona była gliny, co wszystkie inne kobiety. Była to całkiem wyjątkowa istota. Ciało jej mogło być słabe, ale nie serce. Głąb jej istnienia stanowiła niebiańska w miłości wytrwałość. Więc też niebaczne słowo Gwynplaina, zamiast w czemkolwiek podkopać jej przywiązanie, skłoniło ją tylko pomyśleć, a następnie powiedzieć mu co następuje:
— Brzydkim być jest to źle czynić. Otóż Gwynplaine same dobre spełnia uczynki. Jest więc piękny.
Następnie zawsze w tej formie zapytania, właściwej dzieciom i niewidomym, dalej mówiła swoje:
— Widzieć? Cóż to wy nazywacie widzieć? Co do mnie, nie widzę, a jednak wiem; więc chyba patrzeć jest to nie widzieć.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — pytał Gwynplaine.
A ona na to:
— Wzrok jest to coś, co zakrywa prawdę.
— Jakim sposobem?
— Oto tak naprzykład. Widzisz się brzydkim...
Poczem, pomyślawszy chwilę, dodała:
— A tymczasem kłamiesz wierutnie.
Tak więc Gwynplaine tyle zyskał, że chociaż wyznał prawdę, to przecież mu nie uwierzono. Tedy sumienie jego, równie jak i miłość, zupełnego doznały zaspokojenia.
W ten sposób doszli oboje, ona szesnastu, on dwu dziestu pięciu lat wieku.
Z tem wszystkiem, w stosunkach wzajemnych ani na jotę nie zaszli dalej, jak było w pierwszym dniu spotkania. Nawet raczej cofnęli się jeszcze, powiedziećby można; toż przypomnijmy sobie noc ich ślubną wówczas, gdy ona miała dziewięć miesięcy, a on dziesięć lat, toż samo, co wtedy, niemowlęctwo błogosłowione zdawało się żyć i w teraźniejszej ich miłości; tak to zdarza się zapóźnionemu słowikowi przedłużać śpiew swój nocny aż do brzasku zorzy.
Pieszczoty ich nie przekraczały nigdy uścisku rąk, niekiedy tylko Gwynplaine zbliżał drżące usta ku obnażonemu ramieniu dziewczyny. Wystarczała im obojgu ta rozkosz, tak nieśmiało jeszcze a tak słodko wymowna.
Dwadzieścia cztery lata i szesnaście! To sprawiło, że razu pewnego Ursus, nie wyrzekający się swojego, jak nazywał, „figla“, nagłe im rzekł:
— W tych dniach musicie sobie koniecznie obrać jaką wiarę.
— A to na co? — spytał Gwynplaine.
— Żeby się pobrać.
— Ależ to się już stało — odpowiedziała Dea.
Ona ani pojmowała, żeby można być inaczej mężem i żoną, jak w sposób przez nich zastosowany.
Z drugiej znów strony, to ich utopijne a tyle dziewicze w sobie zadowolenie, to ich prostacze samą dusz zamianą nasycenie, to niby małżeńskie bezżeństwo, bynajmniej nie korciło Ursusa. Gadał o tem, zwyczajnie, byle się ugadać.
Jego jednak dość głęboka wiedza lekarska wskazywała mu dotykalnie, że Dea, jeśli nie nadto młoda, tedy przynajmniej nadto jeszcze wątła i za mało rozwinięta była do tej uroczystości, którą miał zwyczaj nazywać „połączeniem z krwi i ciała“.
— Przyjdzie to — mawiał — i zawsze będzie w porę.
Zresztą czyż oni i tak nie byli połączeni? Mogłoż być mocniej coś zrosłego z sobą, niż tych sierot dwoje? Rzecz to zaprawdę cudowna podobne spojenie dwojga istot za pomocą wspólnej niedoli. A jakby i tego węzła nie dosyć jeszcze było, wokoło tej niedoli miłość się całą swoją siłą owinęła, zacisnęła i zaplotła. Pytam się tedy: jestże siła zdolna potargać podobnie żelazny łańcuch zrządzenia, wzmocniony równiankami kwiecia?
Zaprawdę, Gwynplaine i Dea wiecznie swojemi być musieli.
Dea miała piękność, Gwynplaine światłość. Tak każde z nich posag swój wnosiło. Byli sobie więcej niż stadłem, gdyż niemal parką w jednej łupinie, przedzieleni tylko świętą przegrodą niewinności.
Z tem wszystkiem próżno Gwynplaine rozmarzał się, roztapiał ducha w rozpamiętywaniu sobie Dei, jako czegoś oderwanego; przyroda się u niego praw swych dopominała — był człowiekiem. Niemożebne jest obejść prawa konieczności. Tak też i on, podobnie jak i cała niezmierna przyroda, poczuwać w sobie zaczynał nieokreślone wstrząśnienia, nakazane przez Stwórcę. To sprawiało, że często, występując wobec tłumu, mimo wiedzy spoglądał na znajdujące się tam kobiety; prawda, że też i natychmiast odwoływał te spojrzenia wiarołomcze i pogrążał je napowrót w głąb swej duszy.
Dodajmy do tego, że też i brakło mu zachęty. Na twarzach wszystkich tych kobiet, na które spoglądał, widzieć mógł tylko wstręt, odrazę, obrzydzenie, odpychającą wzgardę. Widocznie jedna tylko Dea dla niego była możliwa. Myśl ta dopomagała mu do skruchy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Faleński.