Człowiek śmiechu/Część druga/Księga druga/Rozdział ósmy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Człowiek śmiechu
Wydawca Bibljoteka Arcydzieł Literatury
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. L’Homme qui rit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ ÓSMY
Nietylko szczęście, ale i pomyślność.

Ileż to się mieści prawdy w opowieściach! Sparzenie dotknięciem się niewidzialnego piekła, oto czem jest zbudzenie się wyrzutów z powodu złej myśli.
W duszy Gwynplaina zła myśl nie była się jeszcze wykluła; stąd brak potrzeby wyrzutu. Miewał tylko czasami żale do siebie samego.
Niewyraźne to znaki życia ze strony sumienia.
Ale z jakiegożby powodu? Tego ostatniego jeszcze nie było.
Szczęście dwojga młodych ludzi było zupełne. Tak nawet zupełne, że nie doznawali już niedostatku.
Na przestrzeni czasu pomiędzy 1689 a 1704 rokiem stało się w ich losach pewne przeobrażenie.
Zdarzało się właśnie w tym ostatnim roku 1704, że nieraz o zmierzchu wieczornym do tego lub owego nadbrzeżnego miasteczka wjeżdżała szeroka i ciężka bryka, ciągniona przez dwa tęgie konie. Wyglądało to jak pudło okrętowe, któreby przewrócono dnem do góry, z środkowego zrębu zrobiwszy dach, z pomostu zaś podłogę, i osadziwszy to wszystko razem na czterech kołach. Wszystkie te koła zupełnie były jednakowej wielkości, wysokie zaś, jak bywają u wozów kamieniarskich. Koła, dyszel i pudło całe pomazane były na zielono, z pewnem stopniowaniem odcieni, poczynając od zupełnie ciemnej zieleni kół owego pojazdu, aż do kapuścianej, którą powleczona była buda. Owa barwa zielona do tego stopnia zrosła się z widokiem tego całego przyboru, że kolaskę pomienioną znano jak zły szeląg po wszystkich jarmarkach; przezwano ją nawet z tego powodu Green-Box, co ma znaczyć Zielone Pudło. Ow Green-Box posiadał dwa okna, po jednem u każdego końca; ztyłu zaś drzwi ze stopniami. Ponad dachem, z komina, również pomalowanego na zielono, unosił się dym. Chałupa ta wędrowna co pewien czas bywała odświeżana, zwykle zaś obmywana nader starannie. Z przodu, na wystawce, ku której otwierały się drzwi szklane, ponad kozłem, tuż obok powożącego staruszka, dwie Cyganki, przebrane za boginie, w potrzebie uderzały w trąby. Zdumienie powszechne towarzyszyło wszędzie tej wielkiej landarze, kołyszącej się nader wspaniale.
Była to poprostu dawna buda Ursusa, tylko że porosła w pierze skutkiem powodzenia i z cygańskiego wózka została przeistoczona obecnie na widownię.
Stworzenie jakieś, pół psa, pół wilka, przytwierdzone było na łańcuchu tuż pod pudłem powozu. Dawny to nasz znajomy Homo.
Stary woźnica, popędzający kłusaki, był podobnież znajomym nam mędrcem we własnej swej osobie.
Skądże to urośnięcie nędznej budy na rydwan olimpijski podobnych rozmiarów?
Oto stąd: Gwynplaine stał się sławną osobą.
Tak więc, jak widzimy, znający się na ludziach Ursus dał dowody wprawnego węchu, kiedy powiedział Gwynplainowi: — Dla szczęścia twego pracowano.
Ursus, jak sobie przypominamy, zajął się był wychowaniem Gwynplaina. Chłopcu temu nieznajomi jacyś twarz urobili. On zato umysł urabiać mu począł; tak, że poza tę maskę, tak wybornie wykończoną, włożył ile tylko mógł najwięcej myśli. Skoro tylko wyrostka uznał tego godnym, zaraz go ukazał na scenie, to jest na przedniej wystawie swojej budy. Wrażenie tego widoku przeszło wszelkie oczekiwanie. Niesłychanie się wszyscy zdumieli. Nigdy nie widziano nic, coby się porównać dało do podobnie uciesznego wyobrażenia śmiechu. Nie wiedziano, czemu przypisać owo cudowisko udzielającej się wszystkim patrzącym wesołości. Jedni to mieli za wrodzone, drudzy poczytywali za wytwór sztuczny; ponieważ zaś coraz więcej rodziło się w tym przedmiocie przypuszczeń, wszędzie tedy po wszystkich rozstajach rynkach, targowiskach i kiermaszach tłumy cisnęły się podziwiać Gwynplaina. Dzięki tej nienasyconej ciekawości, wprędce w lichy mieszek wędrownej gromadki posypały się naprzód szelągi, potem soldy, a nareszcie i nielada sztuki srebra. Wyczerpawszy jedno źródło powszechnego zainteresowania, przenoszono się ku drugiemu. Wędrując, kamień mchem nie porośnie, ale zato buda porasta w pierze; z postępem tedy czasu, od miasteczka do miasteczka, w miarę zwiększenia się wzrostu i szpetoty Gwynplaina, powoli przywędrowała fortuna przepowiedziana mu kiedyś przez Ursusa.
— Toż ci się dopiero przysłużono, mój chłopcze! — mawiał Ursus.
Owa to tedy „fortuna“ pozwoliła właśnie Ursusowi, zarządcy Gwynplainowego powodzenia, wybudować wreszcie kolasę swoich marzeń, to jest na tyle przestronną budę, żeby mogła pomieścić scenę co się nazywa i, co za tem idzie, rozrzucać nasiona sztuk i wiedzy po wszystkich rozstajnych drogach. Do tego, dozwoliła dodać do istniejących już członków gromady dwa konie i dwie kobiety, spełniające, jak wiadomo, obowiązki bogiń, a zarazem i posługaczek. Szyld mitologiczny wielce był wtedy pożądanym przyborem we wszelkiej budzie kuglarskiej.
— Jesteśmy wędrowną świątynią — mawiał Ursus.
Dwie te Cyganki, zwerbowane przez naszego mędrca na jakiemś gdzieś rozdrożu, były brzydkie, ale młode; nazywały się zaś z woli Ursusa jedna Phoebe, druga Venus. Należy jednak czytać Fibi i Vinos, stosując się w tym względzie do wymowy angielskiej.
Phoebe gotowała, Venus zaś zamiatała świątynię.
Do tego, w dnie wystąpień, obie ubierały Deę.
Poza obrębem tego, co jest równie dla kuglarzy jak i dla znakomitych w świecie osób tak zwanem „życiem publicznem“, Dea, równie jak Fibi i Vinos, nosiła spódniczkę florencką z kwiecistego perkaliku, a na wierzch kaftanik nie mający rękawów, skutkiem czego ręce aż do ramion były obnażone. Ursus zaś i Gwynplaine ubierali się w podobneż kaftany, tylko że do nich przywdziewali szerokie marynarskie spodnie. W dodatku Gwynplaine, do pracy i sztuk siłaczych, nosił na szyi i na ramionach rodzaj skórzanego fartucha. On też doglądał koni. Ursus i Homo wzajemnie mieli o sobie staranie.
Dea skutkiem nawyknienia do Green-Boxu niemal z taką swobodą przechadzała się po jego wnętrzu, jakby była obdarzona wzrokiem.
Ktoby zajrzał w głąb tej nowej budy wędrownej, ujrzałby w jednym jej kącie, przytwierdzoną do ścian i nieruchomą pomimo wszystkich swoich czterech kół, dawną budę Ursusa, osadzoną na łaskawym chlebie z pozwoleniem rdzewienia i już nadal uwolnioną od kołatania się po drogach, podobnie jak Homo od jej ciągnienia.
Buda ta, wepchnięta od tyłu po prawej stronie drzwi wchodowych, służyła za pokój i za ubieralnię dla Ursusa i Gwynplaina. Mieściła ona obecnie dwa łóżka. W kącie przeciwnym znajdowała się kuchnia.
Zagospodarowanie okrętu nie bywa ani ściślejsze, ani z większą oszczędnością miejsca, jak było urządzenie wewnętrzne Green-Boxu. Wszystko się tam znajdowało na swojem miejscu, wszystko w porządku, wszystko przewidziane.
Landara podzielona była na trzy przedziały. Przegradzały je ściany z otworami, stanowiącemi przejścia. Otwory te pozawieszane były płatami tkanin, zastępującemi drzwi. Tylna przegroda stanowiła pomieszkanie mężczyzn, znajdująca się na przodzie była mieszkaniem kobiet, przedział zaś środkowy był teatrem. Przyrządy orkiestrowe i sceniczne mieściły się w kuchni. Skrytka na poddaszu zawierała skład dekoracyj; za otwarciem zaś pewnej umieszczonej tam klapy, odsłaniano nagle rzędy lamp, co sprawiało czarowne efekty oświetlenia.
Ursus sam własną głową wymyślał wszystkie te czarodziejstwa. W potrzebie stwarzał nawet ku temu odpowiednie dramaty.
Już to posiadał on rozliczne uzdolnienia. Umiał przeróżne kuglarstwa, niektóre nawet bardzo zadziwiające. Oprócz umiejętności wyszczególnionego już naśladowania najrozmaitszych głosów, celował jeszcze w niespodziankach, w zdumiewających grach światła i cieni, w wyprowadzaniu nagłem tajemniczych liczb lub wyrazów na rozciągniętą zasłonę, w półświatłach, wpośród których znikały lub zjawiały się postacie drżące, i jeszcze w tysiącznych innych dziwowiskach, wpośród których, niby ogólnem gardząc zdumieniem, sam wyglądał mocno zadumany.
Z tego powodu rzekł mu raz Gwynplaine:
— Czy wiesz, ojcze, że wyglądasz na czarnoksiężnika.
A na to Ursus:
— Być może, bo też nim i jestem.
Green-Box, umiejętnie wykonany własnym pomysłem Ursusa, posiadał to dowcipne urządzenie, że pomiędzy kołami równie z tyłu, jak z przodu, środkowa ściana wystawy od strony lewej wykręcała się na zawiasach z pomocą układu łańcuchów i drągów, i opuszczała się tyle, ile chciano, na wzór zwodzonego mostu. Jednocześnie z tym jej ruchem również wykręcały się na zawiasach trzy wewnętrzne zapory, które, czas jakiś prostopadle w powietrzu wisząc, stopniowo ustawiały się na ziemi w kształcie nóg stołowych, dla podtrzym ania opuszczonej już w kierunku poziomym ściany, stanowiącej odtąd rodzaj estrady. Ta ostatnia, w połączeniu z odsłoniętą tym sposobem głębią budy, stanowiła gotową już do przedstawień scenę. Wszystko to, zdaniem ulicznych purytańskich predykatorów, było jak dwie krople wody podobne do piekielnej czeluści; odwracali się też od tego przepełnieni świętą grozą. Zdaje się nawet prawdopodobnem, że właśnie nie za co innego, jak za bezbożność w podobnym rodzaju, uniesiony gniewem Solon wygrzmocił kijem Tespisa.
Skądinąd przecież pomysł Tespisa potrwał dłużej, niżby to można sądzić. Przenośne teatry żyją i dziś jeszcze. Ale na takich to mianowicie w szesnastem i siedemnastem stuleciu grywano w Anglji balety i ballady Amnera i Pilkingtona, we Francji sielanki Gilberta Colin, we Flandrji po kiermaszach podwójne klementyńskie chóry, w Niemczech Adama i Ewę Theilesa, we Włoszech kawalkaty weneckie oraz eklogi leśne Gesualda księcia Wenuzyjskiego, Satyra Laury Guidiccioni, Rozpacz Filena i Śmierć Ugolina Wincentego Galileusza, ojca sławnego astronoma, który osobiście wyśpiewywał stosowną do tego muzykę własnego układu, towarzysząc sobie na wiolonczeli; słowem, wszelkie te i tym podobne zaczątki przyszłej włoskiej opery, które już od roku 1580 rugować zaczęły pełen wymuszoności madrygał, na korzyść całkiem swobodnego natchnienia.
Otóż tedy owa randryga, pomalowana barwą nadziei, która nosiła w sobie Ursusa, Gwynplaina i ich losy, a na czele której Fibi i Vinos uderzały w trąby, jakby dwie rozgłośne sławy, stanowiła również część tego wielkiego, pół cygańskiego, pół naukowego pochodu. Również Thespis nie wyparłby się w tym razie Ursusa, jak Congrio nie odepchnąłby od siebie Gwynplaina.
Za przybyciem na lada rynek lub wiejskie rozstaje, w przerwach trąbienia, Ursus wykładał charakter swojej muzyki sposobem budujących objaśnień.
— Oto jest symfonja gregorjańska — wykrzykiwał. — Słuchajcie, obywatele! Kościelny ten styl nowy, będący ogromnym postępem, we Włoszech był zmuszony walczyć z rytuałem ambrozjańskim, w Hiszpanji zaś mozarabickim, i nareszcie zaledwie je oba przezwyciężyć zdołał.
Poczem Green-Box zatrzymywał się stosownie do wskazania Ursusa; za nadejściem zaś wieczoru, opuszczała się wyżej wspomniana ściana środkowa, odsłaniało się wnętrze teatru i rozpoczynało przedstawienie.
Głąb sceny Green-Boxu przedstawiał krajobraz, wymalowany przez samego Ursusa; że jednak mędrzec nie nader świetnym był mistrzem, działo się tedy, że w potrzebie ów tak zwany krajobraz mógł wybornie wyobrażać podziemie.
Zasłonę stanowił tu kawał materji jedwabnej z najsprzeczniejszych barw w kwadraty.
Publiczność stała na dworze, bądź to w ulicy, bądź w rynku, ciekawie skupiona w półkole, równie w pogodę, jak i w niepogodę; urządzenie podobne sprawiało, że dla teatrów ówczesnych deszcz nierównie mniej jeszcze pożądanym bywał gościem, niż to ma miejsce z przedstawieniami dzisiejszemi. Jeśli była możność potemu, przedstawienia owe dawano w podwórzach zajazdów, na czem zyskiwało się tyle rzędów lóż, ile było pięter z oknami. Tylko że w podobnym razie, z powodu bardziej ograniczonej liczby widzów, publiczność zmuszona była płacić więcej.
Ursus był duszą wszystkiego, równie całego towarzystwa, jak i orkiestry, jak i sztuki, jak i kuchni wreszcie. Vinos uderzała w bębenek, do którego miała wielką wprawę, Fibi zaś przygrywała na czemś podobnem do gitary. Wilk powołany był także do uczestniczenia w przedstawieniach. On także stanowił niezbędną część „towarzystwa“. Grywał nawet w potrzebie role pomocnicze. Bywało nieraz, że gdy występował obok Ursusa tęgo oszytego w skórę, niedźwiedzią, on, który był staranniej jeszcze w własną zaszyty, widzowie ani odgadnąć mogli, który z nich dwóch rzeczywiście był zwierzem; okoliczność ta dziwnie pochlebiała Ursusowi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Faleński.