Człowiek śmiechu/Część druga/Księga druga/Rozdział dziewiąty
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Człowiek śmiechu |
Wydawca | Bibljoteka Arcydzieł Literatury |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Felicjan Faleński |
Tytuł orygin. | L’Homme qui rit |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dramatyczne pomysły Ursusa były, ściśle biorąc, intermedjami, obecnie wyszłemi już z użycia. Tak jedna ze sztuk jego, na nieszczęście zaginiona bezpowrotnie, nosiła tytuł: Ursus Rursus. Przypuszczać się godzi, że sam autor grał w niej główną rolę. Chwilowe wyjście, po którem powrót następował niebawem, stanowić musiało skromny i godny uznania przedmiot owej sztuki.
Jak widzimy, tytuły tych sztuk bywały łacińskie, przedmiot zaś najczęściej wypowiadany po hiszpańsku. Wiersze te były na podobieństwo kastylskich ówczesnych sonetów, nie przeszkadzających w Anglji nikomu. Język bowiem hiszpański niemałej naonczas używał wziętości, do tego stopnia, że nawet marynarze angielscy chętnie mówili po kastylsku, podobnie jak niegdyś żołnierze rzymscy po kartagińsku, na co dość zajrzeć do Plauta. Zresztą na przedstawieniu, tak jak na mszy, język łaciński czy inny, którego słuchacze nie rozumieli, bynajmniej nikomu nie przeszkadzał. Śpiewano poprostu do melodji, jakieś znane słowa. Stara gallicka Francja była szczególnie pobożna w ten sposób. W kościele na Immolatus wierni śpiewali Rozkoszą żyć, a na Sanctus, Całuj mig miła. Trzeba było soboru Trydenckiego, by położyć koniec tym poufałościom.
Ursus razu pewnego wyłącznie dla Gwynplaina ułożył intermedjum, które, jak mniemał, nadzwyczaj mu się udało. Włożył też w nie wszystkie swoje wysiłki. A włożyć w jakiś utwór całą treść samego siebie, toż dopiero triumf dla twórczego ducha! Ropucha, porodziwszy ropuszątko, czyż nie mniema, że dokazała cudownej roboty? I myślicie, że tak nie jest? Spróbujcie zrobić to, co ona.
Ursus nadzwyczaj starannie urobił to swoje niedźwiedziątko. Nosiło ono nazwę: Zamęt zwyciężony.
Oto w jaki sposób rzecz ta odbywała się:
Najprzód obraz nocny. W chwili podniesienia zasłony tłum widzów spostrzegał tylko przed sobą tło czarne. Na tem tle poruszały się, pełzając, trzy niewyraźne postacie: wilk, niedźwiedź i człowiek. Wilkiem był wilk, niedźwiedziem Ursus, Gwynplaine zaś człowiekiem. Wilk i niedźwiedź wyobrażały w tej okoliczności dzikie, nieujarzmione siły przyrody, bezmyślne łaknienia, okrucieństwo pierwotne, i obaj z zapalczywością rzucali się na Gwynplaina, co wyobrażało zamęt, wyzywający człowieka do walki. Żadnego z nich nie było widać wyraźnie. Gwynplaine pasował się, owinięty całunem, twarz zaś pokrywały mu gęste, spadające na nią kędziory. Tedy, jak powiedzieliśmy, wszystko tam było ciemnością. Niedźwiedź mruczał, wilk warczał, człowiek wołał ratunku. Bowiem zwierzęta miały nad nim górę; zaczem pomocy wzywał jak mógł najrozgłośniej, ani nawet wiedząc, skąd ona przyjść może. Nareszcie rzężał już prawie, konając. Widzowie mieli przed sobą w ten sposób ostatnie wysiłki zarysów człowieka, zaledwie kształtem odróżniającego się od zwierząt; było to bardzo przykre widowisko. Wszyscy też spoglądali na to, dech zatrzymując w piersi; jeszcze chwila, a zwierzęta miały zwyciężyć; i, co za tem idzie, zamęt miał napowrót pochłonąć człowieka. Czas jakiś wrzała ta walka, wykrzyki, wycia, wtem nagle robiło się uciszenie. Tu występował śpiew z głębi cieniów. Niby powietrzne tchnienie wywołało głos jakiś. Przepływały tu i owdzie tajemnicze dźwięki, towarzyszące temu niewidzialnemu śpiewowi, i oto nagle niewiedzieć skąd ani jak, coś białego występowało w oddali. To coś białego okazywało się światłem, światło to stawało się kobietą, kobieta wydawała się być duchem; była to Dea, spokojna, niewinna, piękna, potężna swoją pogodą i słodyczą, ukazująca się w otoczeniu świetlanem. Raczej nawet zarys tylko jasności na tle zorzy. I głos ten to także ona była. Głos powietrzny, ale niewypowiedzianie głęboki. Z niewidzialnej widzialną się stawszy, śpiewała pośród tego brzasku. Sądziłbyś słyszeć hymn anioła, czy też śpiew ptaka. Na widok tego zjawiska, człowiek, dźwigając się nagle, umocniony zachwytem, wytężał obie swe pięści i powalał u stóp swych pokonane zwierzęta.
Wtedy widziadło, unoszące się niepojętym i przeto tem godniejszym podziwu sposobem, śpiewało następujące wiersze w języku hiszpańskim, aż nadto czystym dla uszu angielskiego majtka:
Ora! llora!
De palabra
Nace razon,
Da luz el son.[1]
Noche, quita te de alli!
El alba canta hallali.[2]
W miarę, jak śpiewała, człowiek coraz więcej się ożywiał, i gdy przedtem zaledwie śmiał ku górze unosić głowę, obecnie, klęcząc z rękoma ku widziadłu wzniesionemi, ciężarem obu swoich kolan przygniatał nieruchome już i niejako porażone gromem zwierzęta. Ona śpiewała dalej ku niemu zwrócona:
Es menester a cielos ir,
Y tu que llorabas reir.[3]
I wypływając z głębi ze wspaniałością gwiaździstego pochodu, dodawała:
Gebra barzon!
Dexa, monstro
A tu negro
Caparazon.[4]
I to mówiąc, kładła mu rękę na czole.
Wtedy inny głos się podnosił, głębszy jeszcze i jeśli być może łagodniejszy od poprzedniego, głos łzami drżący i zachwycony, czule zarazem i dziko poważny, a był to tym razem śpiew ludzki w odpowiedzi na śpiew niebiański. Gwynplaine to, ciągle jeszcze kolanami w cieniu gniotący zwyciężonego wilka i niedźwiedzia, z głową pochyloną pod dotknięciem Dei, śpiewał następujące słowa:
O ven! ama!
Eres alma,
Soy corazon.[5]
Poczem jedynym razem, wpośród tego nucenia, kunsztowny snop światła całą siłą uderzał w twarz Gwynplaina.
I oto nagle ukazywała się zdumionym widzom uśmiechnięta poczwara.
Wypowiedzieć wrażenie tego widoku któżby potrafił? Podobny był niby do nagłego ukazania się śmiechu w słonecznej postaci. Śmiech z niespodzianki się rodzi — a cóż niespodziewańszego być mogło jak podobne rozwiązanie? Co tu przyrównywać do tego policzka światłości, spadającego działaniem piorunu na tę maskę zarazem błazeńską i straszliwą? To też huczano śmiechem wokoło tego śmiechu; śmiał się, kto żył, zewsząd, z góry, z dołu, od przodu, z głębi, mężczyźni, kobiety, stare twarze z wyłysiałem czołem, równie jak i dziecinne pyzate, ludzie dobrzy, ludzie źli, weseli, smutni, słowem wszyscy co się zowie; śmieli się nawet przechodnie uliczni, nie znając powodu, widząc tylko, że się śmieli drudzy. I śmiech ten wprędce przechodził w jednozgodne oklaski i tupania. I po zapadnięciu zasłony, jakże szalenie, jak długo jeszcze przywoływano Gwynplaina! Słowem, było to niesłychane powodzenie. — A co? Widziałeś „Zamęt zwyciężony“? Rzecz cudowna! — Rozbijano się, by oglądać to widowisko. Przychodziła tam pustota pękać od śmiechu, przychodziło zasmucenie rozweselenia szukać, zgryzoty sumienia zapomnienie znaleźć chwilowe. Był to bowiem śmiech tak zaraźliwy, że się niemal czemś chorobliwem wydawał. Rzeczywiście, cóż trudniejszego do uniknięcia, jak udzielanie się radości? Skądinąd jednak powodzenie to nie przekraczało granic ulicznego tłumu. Toż nie gdzieindziej, jak na ulicy, trzeba szukać gromadnego zebrania. Oglądano to widowisko za pomierną cenę jednego penny. Wielki świat nie zwykł się zadowalać tak lichem wymaganiem.
Ursus wielce sobie cenił to dzieło swoje, ta k kunsztownie obmyślane.
— Jest to w rodzaju niejakiego Szekspira — mawiał skromnie.
Podwyższał też niemało niewysłowione w rażenie Gwynplaina udział pięknej Dei w tej sztuce. Biała jej postać, zestawiona z tem straszydłem, wyobrażała sobą to, coby nazwać się godziło niebiańskiem zdumieniem. Tłum prostaczy spoglądał na nią z pewnym rodzajem tajemniczej trwogi. Łączyła w sobie dziwny urok dziewicy i kapłanki, nie chcącej znać mężczyzny, a zato znającej Boga. Widział każdy, że była niewidomą, ale czuł, że była widzącą. Zdawała się stać na samym progu nadprzyrodzonych rzeczy, w połowie należąca do światłości ziemskich, drugą połową zanurzona w zaświatowe odblaski. Zstępowała niby na ziemi popracować, ale w sposób niebu tylko właściwy, to jest samem swojem ukazaniem się, niby brzaskiem zorzy. Znalazłszy poczwarę, urabiała z niej duszę. Miała pozór potęgi twórczej, zadowolonej, ale oraz i osłupiałej własnem dziełem; mniemałeś na jej twarzy cudownie zalęknionej oglądać jednocześnie żądzę przyczyny i zadziwienie skutku. Czuć było, że ona poczwarę tę kocha miłością. Tylko czy wie, że to poczwara? Zapewne, skoro jej dotyka. Albo może nie, ponieważ się jej oddaje w posiadanie. Czarne pomroki nocy i rażące blaski dniowe mąciły się tu w umyśle widza w jakiś półcień tajemniczy, z pośród którego występowały coraz dalsze przestrzenie. W jaki to sposób spowinowacą się z podmalowanemi zaledwie kształty, w jaki sposób dopełnia się przenikanie duszy w zaledwie zgruba obciosaną materję, w jaki to sposób słoneczny promień przeobraża się w nerw życiowy, w jaki sposób potworna twarz się przetwarza, w jaki sposób utwór zaledwie ziemi godny Raju się godnym staje — wszystkie te, rzec można, podchwytywane na gorącym uczynku tajemnice potęgowały wzruszeniami niemal komicznej doniosłości już i tak nader silnie wstrząsającą wesołość, jaką wywoływał widok Gwynplaina. Nie wchodząc nawet w bliższy rozbiór tego wrażenia (widz bowiem zwyczajny niezbyt chętnie zadaje sobie trud doszukiwania się dna rzeczy), ogół patrzących rozumiał jednak, że coś tam więcej jest nad to, co wzrok ogląda; słowem, bezwiednie nawet dla każdego ów widok osobliwszy posiadał przejrzystość odwiecznej tajemnicy pochodzenia dusz.
Co zaś do Dei, to czego ona ze swej strony doświadczała, wymyka się wszelkim ludzkim opisom. Czuła, że się znajduje wpośród tłumu, ani wiedząc, co to tłum.
Słyszała tylko gwar zewsząd, oto i wszystko. Dla niej tłum był tylko powiewem, i w istocie, nic on nie jest innego. Pokolenia są to tylko przemijające podmuchy. Człowiek nabiera tchnienia, tchnieniem żyje i oddaje tchnienie. W tłumie tym Dea czuła się samotna, z wrażeniem dreszczu, jakby była ponad przepaścią zwieszona. I oto nagle, w tem pomieszaniu zrozpaczonej niewinności, gotowej już wyrzekać na nieznane potęgi, w tem niezadowoleniu z przypuszczalnego upadku, Dea pogodna i o wiele wyższa ponad mętne niepokoje niebezpieczeństw, a jednak wewnętrznie wzburzona swojem odosobnieniem, odnajdywała znowu dawne swe umocnienie i podporę; chwytała znowu myśl zbawczą w tych przestrzeniach ciemności, dotykała ręką potężnej głowy Gwynplaina. O radości niewypowiedziana! Ona to sama kładła palce różowe na tej gęstwi kędzierzawych włosów. Dotknięcie czegoś wełnistego budzi wrażenie łagodności. Otóż Dea dotykała niby baranka, o którym wiedziała, że jest lwem. Całe serce jej roztapiało się w miłość niewysłowioną. Czuła się niby wolną od niebezpieczeństw, znajdowała niby swego zbawcę. A tymczasem tłum patrzących mniemał zupełnie co innego widzieć. Dla nich zbawioną istotą był Gwynplaine, zbawcą zaś Dea. — Niech sobie jak chce będzie — myślał Ursus, dla którego serce Dei nie miało tajemnic. Tak więc Dea pocieszona, umocniona, zachwycona, ubóstwiała anioła, podczas gdy tłum, przypatrując się poczwarze, ulegał podobnież, tylko że w inny sposób, potędze tego niezmiernego prometejskiego śmiechu.
Prawdziwa miłość nie zużywa swych wrażeń. Duchem tylko będąc, nie ulega ostygnięciu. Zarzewie popiołem się pokrywa, ale nie gwiazda. Niebiańskie te wzruszenia co wieczora nowemi były dla Dei; stąd nic dziwnego, że się gotowa była rozpłakać z rozrzewnienia, podczas kiedy tłum pokładał się od śmiechu. Wkoło niej wszystko się uciechą zanosiło, ale ona tylko jedna była szczęśliwa. Skądinąd znowu wrażenie wesołości, wywoływane niespodzianem i zdumiewającem rozśmianiem się Gwynplaina, nie zupełnie było w planie Ursusa. Byłby on wolał mniej śmiechu, a zato uśmiechu więcej, a także więcej lirycznego podziwu. Z tem wszystkiem, pocieszało go powodzenie. Co wieczora miał nawet potemu usprawiedliwiające powody, z przyjemnością liczyć mogąc, ile to kupki farthingów przyniosły szylingów, a ile znowu kupki tych ostatnich przyniosły funtów szterlingów. A zresztą i to jeszcze mógł wziąć pod uwagę, że, bądź co bądź, ów „Zamęt zwyciężony“ niejednemu kaducznie uwiązł w głowie, tak, że i z tego również korzyść była niemała. Być może, że się nawet i nie mylił w tym względzie, nie w inny to bowiem sposób niejako osadza się w umysłach dzieło ludzkiej myśli. Prawdą zaś jest niezbitą, że ta zgraja uliczna, tak rozciekawiona tym wilkiem, tym niedźwiedziem, tym człowiekiem, następnie tem i dźwiękami, dalej owem wyciem ujarzmionem przez harmonję, ową nocą, rozproszoną przez brzask jutrzenki, i wreszcie tym śpiewem, wydzielającym z siebie światłość, chwytała w duszę z niewyraźnem a jednak głębokiem współczuciem, nawet z pewnym rodzajem rzewnego poszanowania, poetyczny dramat zwyciężonego zamętu, słowem to zwycięstwo ducha nad materją, uwieńczone wreszcie człowieczem rozradowaniem.
Takie to były nieokrzesane uciechy owego ludu.
Uciechy te wystarczały mu. Lud bowiem nie miewał możności przypatrywania się „szlachetnym zapasom“, stanowiącym rozkosz dobrze urodzonych, i nie jemu to było dane, jak owym panom, postawić na jeden raz tysiąc gwinej za Helmsgailem przeciw Phelem-ghe-madone’owi.