Człowiek śmiechu/Część druga/Księga trzecia/Rozdział pierwszy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Człowiek śmiechu |
Wydawca | Bibljoteka Arcydzieł Literatury |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Felicjan Faleński |
Tytuł orygin. | L’Homme qui rit |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W epoce owej Londyn posiadał tylko jeden most, to jest tak zwany do dziś dnia Most Londyński, zabudowany domami. Most ten łączył z Londynem Southwark, przedmieście wybrukowane a raczej wysypane żwirem rzecznym, porznięte w ciasne uliczki i zaułki, zabudowane zaś po większej części drewnianemi domostwy, kędy w razie pożaru ciężka bywała przeprawa. Dotkliwie dowiódł tego rok 1666.
Southwark wymawiało się naonczas Sudrik, obecnie zaś wymawia się Susuork lub coś podobnego. Właściwie bowiem najlepszym sposobem wymawiania nazw angielskich jest nie wymawiać ich wcale. Tak naprzykład Southampton powinnoby się mówić: Stpntn.
Był to czas, gdy Chatam wymawiało się Je t’aime.
Koniec końcem, Southwark ówczesny tyleż jest do dzisiejszego podobny, co nie przymierzając Vaugirard, kto je zna, do Marsylji. Była to licha mieścina — obecnie jest to miasto całą gębą. Z tem wszystkiem na wybrzeżu był już i wtedy ruch niemały. W długim odwiecznym parapecie kamiennym tkwiło mnóstwo pierścieni do uczepiania statków. Bulwar ten nazywał się Murem Effroca, inaczej Effroc-Stone. Trzeba bowiem wiedzieć, że za władztwa Saksonów York i Effroc jedno znaczyło. Otóż, według brzmienia jakiejś legendy, któryś z książąt owego Effrocu miał kiedyś u stóp tego parapetu znaleźć śmierć w Tamizie. I rzeczywiście woda tam jest tak głęboka, że z łatwością pomieściłaby księcia. Bowiem i w czasie odpływu morza jeszcze tam bywa dobre sześć sążni głębi. Otóż ze względu na tę niemałą dogodność lubiły tam zawijać większe nawet statki morskie, a do takich nie wahamy się też zaliczyć niejaką Galiotę holenderską odwiecznego kształtu, Vograat nazwiskiem. Vograat ten co tydzień regularnie odbywał podróż z Londynu do Rotterdamu, tam i napowrót. Inne statki przewozowe odchodziły dwa razy na dzień, bądź to do Deptfert, bądź do Greenwich, bądź do Gravesend, równo z odpływem morza, wracały zaś z jego przypływem. Tym sposobem przestrzeń do Gravesend, jakkolwiek wynoszącą mil dwadzieścia, przebywało się w ciągu sześciu godzin.
Vograat miał budowę, jaka się dziś napotyka już chyba tylko w muzeach marynarki. Galiota owa zakrawała nawet na dżunkę. W owym czasie Francja Grecję naśladowała, Holandja zaś Chiny. Vograat, ciężkie dwumasztowe pudło, posiadał dwa pomosty, jeden na przodzie, drugi od tyłu, prostopadle ścięte ku środkowi, tak, że skutkiem tego znajdowało się w pośrodku statku bardzo znaczne wgłębienie; pokłady zaś owe, całkowicie pozbawione poręczy, urządzone były niejako na sposób dzisiejszych wieżowców, co miało wprawdzie tę korzyść, że nie tyle podawało statek wzburzonym bałwanom, ale zato narażało osadę n a wszystkie od nich niebezpieczeństwa. Nic tam bowiem nie ochraniało człowieka od wpadnięcia w morze. Stąd nazbyt częste tego rodzaju wypadki skłoniły wreszcie do zupełnego zarzucenia statków tej budowy. Galiota owa płynęła wprost do Holandji, nie zatrzymując się nawet ani chwili w Gravesend.
Odwieczny gzyms kamienny ciągnął się wzdłuż przystaniowego bulwarku i, w każdym stanie morza pozostając ponad powierzchnią wody, ułatwiał przystęp do statków uczepionych przy murze. Mur w pewnych odstępach poprzecinany był schodami; znajdował się on na południowym krańcu Southwarku. Ubity na jego szczycie nasyp ziemny służył za pewien rodzaj poręczy, około której zbierać się lubili przechodzący. Widok stamtąd był na Tamizę. Londyn kończył się z tej strony. Po drugiej znajdowały się już tylko obszary pól uprawnych.
Idąc Effroc-Stonem w górę Tamizy, prawie naprzeciw pałacu Saint-James, poza Lambeth-House, tuż opodal przechadzki, nazywanej wtedy Foxhalem (co pochodzi prawdopodobnie od vaux-hall), pomiędzy fabryką porcelany z jednej strony, hutą zaś, w której wyrabiano różnobarwne flasze, z drugiej, napotykałeś przestrzeń pustą, w rodzaju tych, jakie w Anglji, z powodu bujnego trawnika, używają nazwy bowling-green, a we Francji nazywane niegdyś cultures i mails. Przestrzenie podobne służyły naonczas do gry w piłkę. Z bowling-green Francuzi zrobili boulingrin. Obecnie łąki takie do domów poprzenoszono; tylko że dziś, rozłożone na stołach, z sukna są, nie zaś z murawy, i używają nazwy bilardów.
Zresztą, niewiadomo dlaczego, mając słowo bouleward, które jest tem samem co bowling-green, Francuzi utworzyli boulingrin. Jest rzeczą zadziwiającą, że osoba tak poważna jak słownik otacza się tak niepotrzebnym zbytkiem.
Bowling-green, o którym tu mowa, nazywał się właściwie Tarrinzeau-field, a to z powodu, że był własnością niegdyś baronów Hastingsów, którzy są baronami Tarrinzeau, a także i Mauchline. Od lordów Hastingsów ten Tarrinzeau-field przeszedł był w ręce lordów Tadcasterów, którzy zrobili z niego miejsce publiczne, podobnie jak później nieco jeden z książąt Orleańskich wyzyskiwał arkady Palais-Royalu. W następstwie czasu Tarrinzeaufield stał się prostym wygonem, będącym własnością parafjalną.
Tarrinzeau-field był tedy pewnym rodzajem nieustającego jarmarcznego rynku, pełnego zawsze sztukmistrzów, tancerzy na linie, kuglarzy, muzykusów i zawsze natłoczony tak zwanymi przez arcybiskupa Sharpa „głuptasami, przychodzącymi zajrzeć djabłu w oczy“. Przypatrywać się djabłu znaczyło uczęszczać na jakiebądź widowisko.
Wiele bardzo tak zwanych innów, które bądź to zabierały publiczność, bądź jej dostarczały tym koczującym teatrzykom, miały wyjście wprost na ten plac, tak dziwnie bez najmniejszej przerwy świętujący, i z tego powodu bardzo się im dobrze działo. Inny owe były to najzwyczajniejsze szopy, dniem tylko zamieszkałe. Równo ze zmrokiem szynkarz zamykał na klucz swoją szynkownię i z kluczem tym odchodził sobie do miasta. Jeden tylko z podobnych innów był domem zamieszkałym. Więcej takich domostw nie było w bowling-greenie; jarmarczne bowiem budy, zwykłym w takich razach trybem, długo na jednem miejscu nie popasały. Jużto wogóle życie jarmarcznych sztukmistrzów nie zwykło nigdzie zapuszczać korzeni.
Inn ten, nazwiskiem Tadcaster od imienia dawnych panów placu, raczej był zajazdem, niż szynkownią, a nawet prędzej karczmą, niż zajazdem; jako taki jednak posiadał bramę wjazdową i dość rozległe podwórze.
Brama wjazdowa, znajdująca się od strony placu, stanowiła prawowity niejako przystęp do zajazdu Tadcaster; już jednak obok umieszczona była furtka, przez którą się wchodziło. Chcielibyśmy przywiązać do tego znaczenie przeważnego ze strony publiczności upodobania. Bowiem wyłącznie tylko drzwiczkami temi wchodzono do wnętrza. Coprawda, wiodły one wprost do szynkowni, będącej obszerną, zadymioną izbą, nader niską i we wszystkich kierunkach zastawioną stołami. Tuż ponad nią, u jednego z okien pierwszego piętra, przyczepiona była sztaba żelazna z szyldem zajazdu. Brama wjazdowa tymczasem, starannie zaryglowana od środka, nie wyglądała nawet na to, żeby ją kiedy otwierano.
Chcąc się dostać na podwórze, trzeba było przejść przez szynkownię.
W karczmie owej mieszkał tylko gospodarz i jego posługacz. Pan nosił nazwę Nicless, chłopak zaś nazywał się Govicum. Imć pan Nicless (Nicolas zapewne, przystosowane do angielskiej wymowy) był to wdowiec skąpy i trwożliwy, nadzwyczajnie szanujący przepisy prawa. Zresztą gęste miał brwi i włochate ręce. Co zaś do czternastoletniego chłopaka, który nalewał szklanki gościom i nazywał się Govicum, był to sobie grubawy wesołek, wiecznie przepasany fartuchem. Miał włosy ostrzyżone przy samej skórze, co oznaczało pachołka.
Sypiał on na dole, w komórce, która służyła niegdyś psu zamiast budy.
Komórka ta miała zamiast okna dziurę, wychodzącą wprost na bowling-green.