Człowiek śmiechu/Część druga/Księga trzecia/Rozdział drugi

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Człowiek śmiechu
Wydawca Bibljoteka Arcydzieł Literatury
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. L’Homme qui rit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ DRUGI
Wymowa pod gołem niebem.

Pewnego wieczora, w tak nawet chłodny wicher, że wszystko zachęcało przechodnia do pośpiechu, człowiek jakiś, idący placem tuż pod murem zajazdu Tadcaster, nagle zatrzymał się na miejscu. Działo się to w którymś z ostatnich miesięcy zimowych roku 1705. Człowiek ten, z odzieży wyglądający na majtka, nader gęstej przecież był miny; co się zaleca ludziom dworu a czego się nie zabrania ludziom gminu. Dlaczego się jednak zatrzymał? Żeby posłuchać. Ale czego? Oto głosu, prawiącego w dziedzińcu tuż o ścianę. Głos to był nieco już zużyty, zawsze jednak tak donośny, że aż na ulicy słychać go było. Jednocześnie towarzyszył mu gwar przygłuszony licznie zgromadzonego wewnątrz tłumu. Oto co głos ten prawił:
— Szanowni obywatele i obywatelki wielkiego miasta Londynu! Kłaniam wam się aż pod stopy. Z całego serca winszuję wam, żeście Anglikami. Zaprawdę, jesteście wielkim, wielkim ludem. Powiem więcej — znakomitym jesteście motłochem. Pięści wasze sto razy więcej jeszcze warte, niż gdzieindziej miecze. Strawne macie żołądki. Jesteście narodem, który z chęcią zjadłby wszystkie inne narody. Bardzo chwalebna to chęć. Ów popęd do pochłonięcia świata całego jest wyłącznym udziałem Anglji. Jako politycy i jako myśliciele, jako osadnicy po wszystkich krańcach światea, jako przemysłowcy i rzemieślnicy, ale zwłaszcza jako ludzie chcący i umiejący drugim robić zło, które wam na dobre wychodzi, jesteście jedyni w swoim rodzaju i ze wszech miar godni podziwu! Zbliża się chwila, w której na całej kuli ziemskiej będą tylko dwa słupy graniczne. Na jednym z nich napisane będzie: To ludzkie; na drugim zaś: A to angielskie. Nie waham się wyznać to głośno ku największej waszej chwale, ja, którym nie jest ani Anglikiem, ani nawet człowiekiem, mając już zaszczyt być niedźwiedziem. Do tego jestem jeszcze lekarzem. Nie przeszkadza jedno drugiemu. Panowie! Trudnię się ja nie żartem nauką. Ale czego to ja uczę? Oto dwojakiego rodzaju rzeczy: tych, które umiem, i tych, o których nie mam ani pojęcia. Sprzedaje liche pigułki i rozdaję mądre myśli. Proszę mię tylko posłuchać. Ścisła nauka przemawia przez moje usta. Nastawcie ucha; jeśli jest małe, mało się tęż w niem zmieści prawdy. Jeżeli wielkie, dużo w nie głupstwa wejdzie. Otóż tedy baczność! Wykładać będę naukę, nazywającą się pseudoxia epidemica. Mam towarzysza, który rozśmiesza; co do mnie, zachęcam tylko do myślenia. Mieszkamy obaj w jednem i tem samem pudle; śmiech bowiem równie dobrego jest rodu, co wiedza. Kiedy raz pytano Demokryta: — Na czem polega twoja mądrość? — Śmieję się — odpowiedział. Podobnież ja, gdyby mnie spytano: — Dlaczego się śmiejesz? — odpowiedziałbym: — Dlatego, że wiem niemało. — Zresztą, coprawda, wcale ja się nawet nie śmieję. Jestem poprostu poprawiaczem błędów powszechnie praktykowanych. Obecnie przedsiębiorę wymieść do czysta wasze umysły. Co chcecie? Niezmiernie tam dużo śmieci. Pozwala Pan Bóg, ażeby lud oszukiwano, ale mu też nie broni samemu się oszukiwać. Bowiem raz już należałoby się wyrzec głupiego wstydu. Co do mnie, wyznaję całkiem otwarcie, że wierzę w Boga. Nawet i wtedy, kiedy mi się wydaje, że nie tak rządzi światem, jak potrzeba. Ale za to, ile razy widzę śmiecie (śmieciami zaś nazywam błędy ludzkie), to je z największą przyjemnością precz wymiatam. Jakim zaś sposobem umiem i wiem wszystko, co umiem? To już moja rzecz tylko. Człowiek zdobywa sobie wiedzę stosownie do swojej możności. I tak, Laktancjusz zadawał pytania głowie Wergiljusza, ulanej z bronzu, i głowa ta najwyraźniej odpowiadała; papież Sylwester II umiał rozmawiać z ptakami; czy ptaki mówiły, czy papież ćwierkał? Oto pytania. Podobnież zmarłe dziecię rabina Eleazara prowadziło rozmowę ze świętym Augustynem. Mówiąc między nami, wątpliwość mam co do tych wszystkich faktów, z wyjątkiem ostatniego. Że zmarłe dziecko mówiło, bardzo być może; ale też wiedzieć trzeba, że miało pod językiem blaszkę złotą, na której wypisane były różne konstelacje. A zatem dopuszczało się oszustwa — niemniej jednak mówiło. Widzicie z tego, jak dalece w sądach moich jestem umiarkowany. Staram się jednak na każdym kroku prawdę odróżnić od fałszu. Oto naprzykład rozmaite inne jeszcze błędy, które zapewne podzielacie, boście w duchu ubodzy, ale od których radbym was wyzwolić, ile można. Dioskorides mniemał, że siedzi jakiś Bóg w blekocie; Chryzyp znowu, że w liściach cynopastu; Józef, że w korzeniu baurasowym, Homer zaś upatrywał go koniecznie w roślinie moly. Otóż wszyscy oni grubo błądzili. W ziołach tych wcale Bóg nie siedzi, tylko szatan. Miałem sposobność sprawdzić to niejednokrotnie. Podobnież kłamstwem jest, ażeby wąż, który skusił Ewę, miał mieć, podobnie jak Kadmus, twarz ludzką. Garcias de Horto, Cadamosto oraz Jan Hugo, arcybiskup trewirski, zaprzeczają, ażeby dostateczną być miało rzeczą, dla schwytania słonia, podpiłować pierwsze lepsze drzewo. Najzupełniej podzielam ich przekonanie. Obywatele! Wszelkie fałszywe pojęcia są bez najmniejszej wątpliwości sprawą Lucypera. Za rządów podobnego księcia ileż przez świat przeleciało meteorów opętania i zguby! Oto niedalej jak Klaudjusz Pulcher, o którym opowiadają, jakoby dlatego tylko umarł, że kury żadnym sposobem nie chciały wyjść z kurnika. Właściwie zaś tak się rzecz miała, że Lucyper, przewidziawszy śmierć owego Pulchera, surowo kurom jeść zabronił. Podobnież i to, że Belzebub dał niegdyś możność Wespazjanowi leczenia chromych i przywracania wzroku ślepym, rzecz byłaby sama w sobie wielce chwalebna, ale cóż kiedy znowu źródło owej władzy dziwnie jest mętne. Szanowni panowie, wystrzegajcie się, proszę, tych półmędrków, co to wyzyskują korzeń brjonji i biały przestęp, i którzy wyrabiają maści do smarowania oczu z krwi koguciej i miodu. Umiejcież odróżnić prawdę od kłamstwa. Wcale nie jest dokładne podanie, jakoby Orion miał być utworzony z Jowiszowego kału; rzeczywiście bowiem w sposób ten Merkury go utworzył, nie Jowisz. Nieprawdą jest również, jakoby Adam miał pępek. Gdy święty Jerzy zabił smoka, nie miał koło siebie córki jakiegoś świętego. Święty Hieronim podobnież w komnacie swojej nie mógł mieć na kominku zegara; naprzód, ponieważ w pieczarze mieszkał, nie zaś w jakiej komnacie; następnie, ponieważ tam nie mogło być kom inka; i wreszcie, ponieważ zegarów nie było jeszcze w tedy na świecie. Trzeba wszystko sprawdzać dokładnie. Posłuchajcie mnie, prostaczkowie; jeżeli wam kto mówi, że, wąchając walerjanę, nabawić się można jaszczurki w mózgu, że gnijące ścierwo wołowe w pszczoły się zamienia, końskie zaś w szerszenie, że człowiek po śmierci waży więcej, niż za życia, że w krwi koźlej szmaragd się rozpływa, że gąsienica, mucha i pająk, na jednem i tem samem drzewie spostrzeżone, zwiastują głód, wojnę i zarazę; lub wreszcie, że leczyć można wielką chorobę za pomocą robaka, wylęgłego w sarnim mózgu, — nie dawajcie temu wiary. Wszystko to są grube głupstwa. Ale oto naprzykład prawdy niezachwiane: skóra cielęcia morskiego chroni od grzmotu; ropucha żywi się ziemią, skutkiem czego tworzy się jej kamyk w głowie; róża Jerycha kwitnie w wigilję Bożego Narodzenia; węże nie mogą znosić cienia jesionu; słoń nie posiada stawów i z tego powodu zmuszony jest sypiać stojąc, oparłszy się o drzewo; daj do wysiedzenia ropusze jaje kogucie, a wylęgnie się z tego niedźwiadek, z którego się wkrótce zrobi salamandra; ślepy odzyskuje wzrok, gdy kładzie jedną rękę na lewej stronie ołtarza a drugą na oczy; dziewiczość nie wyklucza macierzyństwa. W te wszystkie rzeczy wierzyć wam wolno bez najmniejszego powątpiewania. Wierzyć zaś w Boga dwa są sposoby: albo na podobieństwo pragnienia, które tęskni ku pomarańczy, albo osła, który się boi kija. A teraz pozwólcie, że wam przedstawię moje towarzystwo.
W tem miejscu silny wiatr zatrząsł nagle drzwiami i oknami karczmy. Spowodowało to jakiś szmer przeciągły, pochodzący jakby z nieba. Mówca przeczekał chwilę poczem znowu mówił dalej:
— Niejaka przerwa. Dobrze. No, z kolei gadaj waszeć, mości wichrze. Panowie i panie, ja się o to wcale nie gniewam. Wiatr bywa gadatliwy, jak to wogóle wszyscy samotnicy. Tam, w górze, nikt mu nie dotrzymuje towarzystwa, a jego gadanie korci. Ale wracam do tego, na czem stanąłem. Otóż mam zaszczyt przedstawić państwu moje towarzystwo. Jest nas czworo. A lupo principium. Zaczynam od mojego przyjaciela, który jest poprostu wilkiem. Wcale on się z tem nie tai. Proszę mu się przypatrzyć. Jest wielce zdolny, poważny i uczony. Być może, że Opatrzność miałał kiedyś zamiar zrobić z niego doktora uniwersytetu; ale na to potrzeba być choć trochę głupim, a on jest tylko zwierzęciem. Dodam tu jeszcze, że brak mu zupełnie przesądów, a także i pewnej dumy rodowej. Przy sposobności nie gardzi on towarzystwem suki, jakkolwiek ma niezaprzeczone prawa do wilczycy. Potomkowie jego, jeśli ich tylko miał kiedy, umieją zapewne skomleć wzorem matki i zarazem wyć za przykładem ojca. Gdyż ten jegomość nie wypiera się i wycia. Kiedyś wlazł między ludzi, to tak wyj, jak oni. Umie on jednak i szczekać, przez ustępstwo dla postępu. Należy ocenić to jego wspaniałomyślne złagodzenie. Homo jest to pies udoskonalony. Cześć psu! Co za dziwne zwierzę! Toż on się językiem poci, a uśmiecha się ogonem. Obywatele! Homo ten dościga w mądrości a przewyższa w serdeczności słynnego meksykańskiego, nie mającego sierści wilka, niezrównanego xoloitzeniski. Dodam tu jeszcze, że jest także bardzo pokorny. Posiada on skromność wilka, który czuje, że jest ludziom użyteczny. Bywa uczynny i miłosierny, ale w cichości. Jego łapa lewa ani wie o dobrym uczynku, który prawa spełnia. Takie to są i tym podobne jego zasługi. — O drugim moim z porządku przyjacielu powiem tylko jedno słowo: jest to poczwara. Zobaczycie, że uderzycie przed nim czołem. Został on niegdyś porzucony przez rozbójników morskich na dzikich wybrzeżach oceanu. — Ta znowu jest ślepa. Myślicie, że to wyjątek jaki? Wcale tak nie jest. Wszyscyśmy mniej lub więcej ślepi. Ślepym jest naprzykład skąpiec; widzi on złoto, ale nie widzi bogactwa. Podobnież ślepym jest rozrzutnik; widzi on początek, ale nie widzi końca. Zalotnica jest także ślepą; toż ona nie widzi swoich zmarszczek. Ślepym jest i uczony, bo nie widzi swojego nieuctwa. Ślepym też jest i człowiek uczciwy, bo nie widzi hultaja. A i hultaj jest ślepym, bo nie widzi Boga. Ślepym jest Bóg; w dzień stworzenia świata nie widział, że djabeł się tam pakuje. Nareszcie ja sam, taki jakim mnie widzicie, ślepy jestem; bo oto mówię do was, a nie widzę tego, żeście głusi. Co zaś do tej niewidomej, którą wam obecnie przedstawiam, jest to rodzaj tajemniczej kapłanki. Westa śmiało mogłaby jej powierzyć swoje ognisko. Ma ona w usposobieniu swojej duszy pewne łagodne pomroki, przypominające miękkością runo niewinnego baranka. Myślę, że musi być chyba królową, ale tego nie twierdzę stanowczo. Chwalebne niedowierzanie przystoi mędrcowi. — Co do mnie wreszcie, który wam się przedstawiam z kolei, to ja poprostu mędrkuję tylko i konowałuję; opatruję ludzi i rozpatruję prawdy. Słowem: chirurgus sum. Nieodwołalnie leczę zimnicę, mory i zarazy. Wszystkie prawie nasze choroby, dolegliwości i cierpienia są poprostu wysypkami, które, stosownie leczone, najpoczciwiej wyswobadzają nas od gorszych jeszcze przypadłości. Bądź jak bądź, niebardzo wam życzę niejakiego anthraxu, który się nazywa karbunkułem. Jest to bydlęca choroba, która nie prowadzi do niczego innego, jak do śmierci. Tak, moi państwo, nie jestem ja ani nieukiem, ani zardzewialcem. Biję czołem przed wymową i poezją, i z boginiami temi żyję w stosunku, słowo daję, uczciwym. Co powiedziawszy, zakończę rzecz następującą uwagą. Panowie i panie, na podobieństwo słonecznika zwracajcie się wiecznie ku światłu! Uprawiajcie w sobie cnotę, skromność, uczciwość, sprawiedliwość i miłość! Wolno każdemu na tym smutnym padole pielęgnować własną swoją doniczkę kwiatów w oknie ducha. Wielmożni, wielce mi miłościwi, skończyłem! A teraz rozpocznie się widowisko.
Ów niby majtek, słuchający za drzwiami, wszedł w tej chwili do szynkowni karczemnej, zapłacił coś na wstępie, poczem, dostawszy się na dziedziniec przepełniony tłumem, ujrzał w głębi budę na kołach, naoścież otwartą, a na jej scenie starego człowieka, odzianego w skórę niedźwiedzią, młodzieńca, mającego na twarzy coś, jak maskę, niewidomą dziewczynę i wilka.
— Niech djabli porwą! — zawołał — a toż nieoszacowani ludziska!

/


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Faleński.