Człowiek śmiechu/Część druga/Księga trzecia/Rozdział trzeci

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Człowiek śmiechu
Wydawca Bibljoteka Arcydzieł Literatury
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. L’Homme qui rit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ TRZECI
Kędy znowu ukazuje się przechodzeń.

Green-Box tedy, jak widzimy, przywędrował był do Londynu. Z tem wszystkiem, nie zajechał dalej jak do Southwarku. Zachęcił do tego Ursusa ów opisany wyżej plac jarmarczny, który to miał nieopłaconego, że wiecznie bywał zaludniony, równie zimą jak latem.
Następnie niemałą było mędrcowi przyjemnością ujrzeć po raz pierwszy w życiu szczyty kościoła świętego Pawła.
Wszystko wziąwszy pod uwagę, Londyn ma dobre strony. Poświęcenie katedry świętemu Pawłowi, było wykazaniem męstwa. Prawdziwy katedralny święty Piotr. Święty Paweł jest podejrzany o wyobraźnię, a w sprawach kościelnych wyobraźnia znaczy tyleż co herezja. Święty Paweł jest świętym dopiero, gdy się uwzględni okoliczności łagodzące. Wszedł do nieba przez furtkę dla artystów.
Katedra jest szyldem. Święty Piotr oznacza Rzym, miasto dogmatu; święty Paweł pokazuje Londyn, miasto schizmy.
Ursus, którego filozofja miała tak długie ramiona, że wszystko mieściła, był człowiekiem umiejącym ocenić te odcienie, i jego uczucie dla Londynu pochodziło może z pewnego pociągu do świętego Pawła.
Ale nadewszystko podobał mu się wielki dziedziniec Inn-Tadcasteru. Green-Box zdawał się być dla niego stworzony; słowem, był to, można powiedzieć, teatr gotowy. Dziedziniec ten czworoboczny z trzech stron był zabudowany, z czwartej zaś posiadał mur, do którego przyparto budę, wprowadziwszy ją nie bez trudności przez ową rzadko używaną bramę. Duży ganek drewniany, pokryty daszkiem na słupach, ciągnął się wzdłuż trzech stron zabudowanych przez całe pierwsze piętro, nieco ścięty przy załomach. Przy takim rozkładzie miejscowości, dolne okna zastępowały loże parterowe, na bruku znajdował się parter, balkon zaś na ganku. Takie było pomieszczenie dla widzów przyszłych przedstawień w Green-Boxie. Wielce to było podobne do onego Globu, w którym to, jak wiemy, grywano niegdyś Otella, Burzę i króla Leara.
Tuż poza Green-Boxem, w zasłoniętym zakącie znajdowała się stajnia.
Ursus wcześnie już był wszystko to ułożył ze wzmiankowanym wyżej karczmarzem Niclessem, który to człowiek, przez wrodzone sobie poszanowanie prawa, pod tym warunkiem tylko przyjął wilka w gościnę, ażeby drożej za niego zapłacono. Poczem po zdjęciu napisu „Gwynplaine“ oraz „Człowiek Śmiechu“ z Green-Boxu, przyczepiono go tuż przy szyldzie gospody. Z izby szynkownianej, jak wiemy, drzwi wewnętrzne prowadziły prosto na dziedziniec. Otóż obok tych drzwi, z pomocą beczki przewróconej dnem do góry, urządzono rodzaj kasy dla odbierania opłaty od wejścia. Siadały tam, raz Fibi, to znowu Vinos. Nieinaczej się i dziś te rzeczy dzieją. Kto chce widzieć, niech płaci. Tuż pod napisem: „Człowiek Śmiechu“, wisiała na gwoździach deska pomalowana na biało, na której wołowemi głoskami wypracowany był węglem tytuł najpowabniejszej sztuki Ursusa, to jest: „Zamęt zwyciężony“.
W środku ganku, wprost naprzeciw Green-Boxu, oddzielony był przegrodami ustęp, mający drzwi oszklone. Miejsce to wyłącznie przeznaczone było dla ludzi „szlachetnego rodu“.
Na szerokość mogło ono pomieścić w dwa rzędy dziesięciu widzów.
— Znajdujemy się w Londynie — mówił Ursus. — Móżna się tu nie żartem spodziewać magnaterji.
Lożę tę wyborową zastawił też najwygodniejszemi siedzeniami, jakie można było znaleźć w gospodzie; w samym zaś środku umieścił wielkie krzesło z poręczami, wybite wiśniowym utrechckim aksamitem z pomocą naprawdę wyzłoconych ćwieków. Uczynił to na wypadek, jeśliby trafem żona jakiego aldermana raczyła zaszczycić obecnością swoją widowisko.
Niezwłocznie potem rozpoczęły się przedstawienia.
Jak łatwo było przewidzieć, tłumnie się zewsząd pozbiegano.
Jedna tylko loża, przeznaczona dla magnaterji, została pusta.
Wyjąwszy to, powodzenie było tak ogromne, że w dziejach hecy nie widziano chyba nic podobnego. Kto żył tylko, przyleciał z Southwarku podziwiać Śmiejącego się Człowieka.
Potruchleli wszyscy właściciele hec i kuglarze na całym Tarrinzeau-fieldzie od tej rozgłośnej sławy Gwynplaina. Kogut, wpadający do klatki drobnych ptasząt i łapczywie wyjadający im ziarno, nieinne sprawia wrażenie. Gwynplaine zjadł niby tym ludziom całą ich publiczność.
Oprócz szarego końca hecarzy, składającego się z połykaczy nożów i wydrzeźniaczy, znajdowały się przecież na jarmarcznym rynku nielada widowiska. Był tam naprzykład cyrk tancerski, brzmiący od rana do wieczora Bóg wie ilu i Bóg wie jakiemi instrumentami, jako to: arfami, bębnami, piszczałkami, dzwonkami, kobzami, brzękadłami, fletami, alpejskiemi rogami i hiszpańskiemi tamburynami. Znajdowało się również pod szerokim okrągłym namiotem towarzystwo skoczków, którymby nie dorównali nasi obecni pirenejscy biegacze, Dulma, Bordenave i Meylonga, którzy ze szczytu Pierrefitte zlatują na płaskowzgórze Limaçon, co się równa upadkowi. Była także menażerja wędrowna, posiadająca niesłychanie słynnego tygrysa-trefnisia, który, zacinany biczem przez swego pogromcę, umiał mu ten bicz z ręki wyrwać i połykać go bez śladu. Otóż nawet i ten drapieżny komedjant w kąt został zapędzony przez Gwynplaina.
Słowem, ciekawość powszechna, grzmiące oklaski, pieniężne zyski, tłumne zbiegowiska — Człowiek Śmiechu niebawem wszystko to zagarnął, jak swoje. Stało się to niemal w mgnieniu oka. Wkrótce jeden tylko Green-Box zdawał się istnieć na świecie.
—„Zamęt Zwyciężony“ stał się zwycięskim zamętem — mówił Ursus, biorąc dla siebie znaczną część powodzenia Gwynplaina i niby pociągając skórę ku sobie, jak się zwykło mówić w narzeczu hecarskiem.
Jak powiedzieliśmy, powodzenie Gwynplaina było niezrównane. Z tem wszystkiem nie wyszło ono poza obręb miejscowości. Przebyć wodę niemałą jest trudnością dla niejednej sławy. Nazwisko Szekspira potrzebowało lat stu trzydziestu na przebycie tej niewielkiej przestrzeni, jaka Anglję od Francji przedziela; woda bowiem jest nielada murem, i gdyby Wolter (czego później mocno żałował) sam Szekspirowi nie był podał drabiny, ten genjusz dziś nawet jeszcze znajdowałby się pewnie po drugiej stronie muru, to jest w Anglji rodzimej, trzymany na uwięzi w swej wyspiarskiej sławie.
Otóż sława Gwynplaina nie przekroczyła mostu Londyńskiego. Nie przybrała ona rozmiarów stołecznego rozgłosu. Tak przynajmniej rzecz się miała w początkach. Ale i Southwark wystarczyć może najbujniejszym żądzom clowna. Ursus mawiał: — Nasza sakwa wzdyma się tak szybko, jak dziewczyna, która zgrzeszyła.
Grano naprzód „Ursus Rursus“, następnie „Zamęt Zwyciężony“.
W czasie przerw Ursus rozwijał wszystkie zasoby swojego brzuchomówstwa; naśladował wszelkiego rodzaju głosy, jakie się nadarzyły, czyjś śpiew, czyjś krzyk, czyniąc to w sposób, zdolny w zdumienie wprawić samego śpiewaka lub krzyczącego, z którego ust głos ten wyszedł. Niekiedy zaś powtarzał zmieszany gwar całej publiczności, w czem, jak to już raz powiedzieliśmy, osobliwie celował.
Wreszcie prawił z estrady, trochę wzorem Cycerona, sprzedawał pigułki i mikstury, dawał rozmaite przepisy, a nawet od biedy leczył chorych.
Southwark był najzupełniej zdobyty.
Ursus dziwnie rad był oklaskom Southwarku, ale go wcale nie dziwiły.
— Ludzie ci są to starożytni trinobanci — mówił. Ale dodawał natychmiast:
— Których jednak, co do delikatności smaku, ani porównywać myślę z atrobatami dzisiejszego Berksu, Belgami, dawnymi mieszkańcami Sommersetu, i wreszcie Paryżanami, założycielami Yorku.
Za każdem przedstawieniem dziedziniec karczmy, przeobrażony w parter, przepełniony bywał zgromadzeniem ludzi tyleż obdartych, co i zachwyconych. Byli to zwykle wioślarze, lektykarze, cieśle z wybrzeży, przewoźnicy rzeczni, świeżo przybyli na ląd majtkowie, wyrzucający grosz zarobiony na pijatyki i dziewczęta. Bywali tam i drabanci, i stręczyciele, i żołnierze skazani za przeskrobanie czegoś na noszenie munduru czarną podszewką na wierzch i stąd zwani black-quards, skąd pochodzi wyraz blagier. Wszystko to napływało z ulicy ku widowisku, od widowiska zaś odpływało do szynkowni. Wysączone kufle nie przeszkadzały bynajmniej powodzeniu.
Pomiędzy ludźmi tymi, do których słusznie czy niesłusznie przylegało miano motłochu, znajdował się przecież człowiek jakiś wyższy i rozroślejszy od drugich, silniejszy, mniej ubogiej powierzchowności, barczysty, nie różniący się odzieżą od reszty ludu, niesłychanie zapalony wielbiciel widowiska, rozpychający wszystkich pięściami, mający na głowie rozczochraną perukę, klnący, wrzeszczący, wymyślający, ale zresztą ani brudny, ani obdarty, niemniej jednak umiejący w potrzebie zarówno podbić komu oko, jak i wyczęstować niejedną butelkę.
Gość ten, ogromnie często tam widywany, był właśnie owym przechodniem, który, jakeśmy to wyżej powiedzieli, słuchał z za muru przemowy Ursusa.
Znawca ów, od pierwszego razu zdobyty, sam też od pierwszego razu przylgnął sercem do Człowieka Śmiechu. Nie przychodził on na każde przedstawienie. Ale ile razy przyszedł, na niego tylko zwracały się wszystkie oczy, oklaski zmieniały się wtedy w okrzyki, i powodzenie sięgało, nie powiemy już sufitu, bo go tam nie było, ale obłoków, stanowiących jedyne sklepienie sali. (Obłoki te nawet, coprawda, puszczały niekiedy deszcz rzęsisty na arcydzieło Ursusa).
Słowem, człowiek ten do tego stopnia wyróżniał się z tłumu, że go nareszcie Ursus zauważył, a nawet i Gwynplaine spostrzegł.
Był to nielada sprzymierzeniec, ów nieznajomy.
Z tego powodu obaj mocno pragnęli go poznać, albo przynajmniej dowiedzieć się, co on za jeden.
Nareszcie pewnego wieczora Ursus, stojąc za kulisami, któremi były drzwi kuchni Green-Boxu, ukazawszy go swemu gospodarzowi, spytał:
— Czy nie znacie czasem tego człowieka?
— Dlaczegoby nie — odpowiedział.
— Cóż to za jeden?
— To jest sobie majtek niejaki.
— A jak się nazywa? — spytał Gwynplaine.
— Tom-Jim-Jack — odpowiedział karczmarz.
Poczem, zabierając się do odejścia, dodał jeszcze tę głęboką na chybił trafił uwagę:
— Co za szkoda, że to nie lord! Tożby był dopiero hultaj co się zowie!
Z tem wszystkiem, jakkolwiek w zajeździe osiadłszy, mieszkańcy Green-Boxu ani na jotę nie zmienili nic w swoich nawyknieniach i, jak wprzódy, trzymali się na uboczu. Z wyjątkiem kilku słów, wymienionych kiedy niekiedy z karczmarzem, nie zadawali się zresztą z nikim z przychodniów, po dawnemu żyjąc tylko między sobą.
Od czasu przybycia do Southwarku Gwynplaine powziął był zwyczaj, po ukończeniu dziennej roboty, kiedy się już wszyscy spać pokładli, około północy, wychodzić nieco dla użycia świeżego powietrza na rynek. Jakieś nieokreślone popędy, istniejące w duszy, popychają niekiedy człowieka do tych nocnych przechadzek, którym tylko gwiazdy towarzyszą; młodość jest pewnym rodzajem tajemniczego wyczekiwania; to tłomaczy, dlaczego tak chętnie w tym wieku lubimy się bez wytkniętego celu wałęsać po nocy. W porze tej rynek najzupełniej już bywał opróżniony, i zaledwie tu i owdzie kołatał się, zataczając pośród sennej pomroki, jaki pijak zapóźniony; zamykały się już wejścia opustoszałych szynkowni, nawet gospoda Tadcasteru zdawała się przymykać oczy, zaledwie z kąta gdzieś mrugając ostatnią świeczką, przy której drzemał błogo ostatni z gości. Światłość ta zaledwie dawała się rozróżnić w ciemności poprzez ziewające drzwi szynkowni i tylko Gwynplaine jeden, zadumany, rad z siebie, rozmarzony, nie zdając sobie nawet sprawy z uczucia szczęścia, jakie mu przepełniało serce, przechadzał się jeszcze tam i owdzie, korzystając z chwili wypoczynku. O czemże myślał wtedy? O Dei, o niczem, o wszystkiem, o niezmierzonych głębiach. Niebardzo się oddalał od zajazdu, przytrzymywany niby na nici niewidzialnej myślą o Dei. Odejść o kilka kroków od niej już i tak niemałą było dla niego rzeczą.
Poczem wracał i, znajdując wszystko w głębokim śnie pogrążone, uspokojony, sam się do snu zabierał.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Faleński.