Człowiek śmiechu/Część pierwsza/Księga druga/Rozdział szesnasty
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Człowiek śmiechu |
Wydawca | Bibljoteka Arcydzieł Literatury |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Felicjan Faleński |
Tytuł orygin. | L’Homme qui rit |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Naraz orkan osiadł w miejscu.
Nie było już pędu w powietrzu, ani od południowego wschodu, ani od północnego zachodu, ani nawet znikąd. Zamilkły rozwścieczone trąby przestworza. Nawałnica w jednej chwili znikła z nieba, bez poprzedniego złagodzenia, bez najmniejszego przejścia, i tak zupełnie, jakby sama na złamanie karku w otchłań wpadła. Niepodobna już było nawet wiedzieć, gdzie się podziała. Miejsce kul zajęły grube polatujące płaty. Wreszcie na dobre śnieg zwolna padać począł.
Nigdzie już bałwanów. Morze wyrównało się, jak szyba.
Nagłe te opadnięcia są właściwe nawałnicom śnieżnym. Z wyczerpaniem się elektrycznego płynu, wszystko wraca do spokoju, nawet fala, która w burzach zwyczajnych zwykle na długo jeszcze zachowuje wzburzenie. Tu — zupełnie przeciwnie. Najmniejszej już nigdzie pozostałości gniewu. Na podobieństwo strudzonego pracownika, fala w jednej chwili zasypiać się zdaje, co niemal kłamstwo zadaje wszelkim prawom statyki, ale nie dziwi bynajmniej wytrawnych żeglarzy; ci bowiem wiedzą dobrze, że od morza wszystkiego najniespodziewańszego wyczekiwać należy.
Zjawisko to ma również miejsce, jakkolwiek rzadko bardzo, w nawałnicach zwyczajnych. Tak naprzykład, w czasie pamiętnego orkanu 27 lipca 1767, w okolicy Jersey, wicher po czternastu godzinach szaleństwa nagle przeszedł do najzupełniejszej ciszy.
W kilka chwil orka miała już tylko zewsząd wkoło siebie toń najzupełniej uśpioną.
Jednocześnie, przez dziwne podobieństwo ostatecznego kresu z zaczątkiem katastrofy, nie możliwem się stało rozróżnić cośkolwiek wkoło siebie. To, co poprzednio, skutkiem podrzutów pomiędzy warstwami meteorycznych chmur, kiedy niekiedy było widoczne, stało się znowu mętnem; bladawe zarysy widnokręgu spłynęły w mgliste rozwodnienia, i cienie nieskończoności ze wszystkich stron ogarnęły statek. Ta ściana nocy, ta kolista zapora, to wnętrze kuli, której średnica z każdą chwilą się skracała, — wszystko to, ogarniając Matutinę ze złowrogą powolnością zrastającej się na przestrzeniach podbiegunowych lodowej ławy, straszliwie malało w oczach. U zenitu nic zupełnie; tylko jakaś klapa z mgły, jakieś drzwi zapadłe. Słowem, orka zdawała się znajdować u samego dna studni otchłani.
U dna tego kałuża płynnego ołowiu. Było to morze. Woda ta nigdzie już ani drgnęła. Ponura wszędzie nieruchomość. Nigdy ocean dzikszym nie jest jak wtedy, kiedy się stanie sadzawką.
Wszystko było ciszą, uspokojeniem, oślepieniem.
Milczenie w podobnych razach jest może zaczajeniem się.
Ostatnie bryzgi fali ślizgały się jeszcze wzdłuż statku. Pomost miał położenie poziome, z nieznacznemi, kiedy niekiedy, pochyleniami. W miejscach uszkodzonych zaledwie widać jeszcze było lekkie drgania. Służący za latarnię granat, w którym płonęły jeszcze pakuły, napojone smołą, nie kołysał się już u dzioba i nie padały już z niego w morze krople syczące. To, co zostało jeszcze tchu w mrocznych przestrzeniach wysokości, nie posiadało już dźwięku. Śnieg spadał gruby, miękki, prawie już prostopadle. Znikąd nie słychać było szumu piany, mogącego zdradzać jakieś skały podwodne. Wszędzie głęboki spokój pośród ciemności.
Odpoczynek ten, po tych wszystkich przystępach gorączki i wyuzdaniach przyrody, stał się nagle dla nieszczęśliwych, od tak dawna kołatanych, niewymowną rozkoszą. Zdało im się, że nareszcie przestali być brani na tortury. Widzieli wokoło siebie i ponad sobą pewną zgodę ku ich ocaleniu. Nabrali otuchy. Wszystko, co było dotąd wściekłością, obecnie stawało się uspokojeniem. Wydało im się to niby zawarciem rozejmu. Strapione ich piersi głębiej oddychać poczęły. Mogli już wreszcie z rąk wypuścić ten koniec postronka lub ten kawał deski, którego się wszystkiemi siłami trzymali, podnieść się, wyprostować, stać, chodzić, używać ruchu. Czuli się niewysłowienie ukołysanymi. Zdarzają się w tych głębiach mrocznych podobne błyski raju, będące może przygotowaniem do czegoś innego. Było jasne, jak na dłoni, że się ci ludzie stanowczo już znajdowali poza obrębem nawałnicy, poza obrębem piany, szalonych podmuchów, wściekłości fal, całkiem swobodni. Odtąd wszystko zdawało się być już po ich stronie. Za trzy lub cztery godziny brzask na niebie zabłyśnie, spostrzeżeni zostaną przez jakiś statek wędrowny, znajdą na nim schronienie. Najcięższą przeprawę przebyto. Wracano znów do życia. Główną było rzeczą móc się utrzymać na wodzie aż do ustania nawałnicy. Mówili sobie: — Tym razem to już przecie koniec.
Nagle spostrzegli się, że to był koniec w istocie.
Jeden z majtków, Biskajczyk północny, nazwiskiem Galdeazun, zszedłszy na dół statku dla wyszukania jakiejś liny, wrócił z pośpiechem i rzekł:
— Spód jest pełen.
— Czego? — spytał przywódca.
— Wody — odrzekł majtek.
Wódz zawołał:
— Co to ma znaczyć?
— To ma znaczyć — rzekł na to Galdeazun — że najdalej za pół godziny pójdziemy na dno morza.