Człowiek śmiechu/Część pierwsza/Księga druga/Rozdział piętnasty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Człowiek śmiechu
Wydawca Bibljoteka Arcydzieł Literatury
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. L’Homme qui rit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Portentosum mare.

Z tem wszystkiem, silne zgęszczenie mgły ociężało nad tymi nieszczęśliwymi, wydanymi na łup odmętu. Nie wiedzieli już, gdzie się znajdują. Zaledwie widzieć mogli na kilka węzłów wokoło orki. Pomimo prawdziwego kamienowania przez pociski gradu, które ich wszystkich zmuszało schylać głowy, kobiety uparły się nie schodzić już do kajuty. Niema tak zrozpaczonego człowieka, któryby nie wolał rozbić się na otwartem powietrzu. W obliczu śmierci lada wiązanie nad głową wydaje się już wiekiem od trumny.
Bałwany, coraz mocniej wzdęte, stawały się przecież coraz krótszemi. Przykrócenie fali zwiastuje zawsze jakieś bliskie zadławienie; wpośród mgły, w ciemności, tylko z podobnych oznak domyślić się można jakiejś cieśniny. Rzeczywiście, rozbitkowie, ani się tego domyślając, płynęli wzdłuż wybrzeża Aurigny. Na przestrzeni pomiędzy Ortachem i Casquetami od zachodu, oraz brzegami Aurigny od wschodu, bieg wody zaciśnięty jest i utrudniony, skutkiem czego wyradza się tam nieustający niemal i właściwy tylko tej miejscowości stan wzburzenia. I morze zdolne jest cierpieć; tam zaś, gdzie doświadcza cierpienia, wściekłością się unosi. Przejście to przejmowało grozą.
Matutina znajdowała się w tem przejściu.
Wyobraźmy sobie pod wodą skorupę żółwią, ogromną jak Hyde-Park lub Pola Elizejskie, i której każde wgłębienie jest przepaścią, a każda wypukłość rafą podwodną; takim jest przystęp od zachodniej strony do wybrzeży Aurigny. Morze pokrywa i ukrywa tę maszynę, która rozbija. Ponad tą skorupą raf podmorskich toń poszarpana skacze i pryska pianą. Pośród ciszy pluskanie, pośród burzy zamęt.
Nową tę zapowiedź czegoś nadzwyczajnego od pierwszego rzutu oka zauważyli rozbitkowie, nie umiejąc jej sobie wytłomaczyć. Nagle zrozumieli wszystko. U zenitu niebo się bladawo przetarło; jakieś odblaski białawe chwilowo rozpierzchały się ponad morzem, i oto ta skąpa jasność odkryła naraz po lewej statku stronie długą poprzeczną ławę od wschodu, ku której leciał, pędząc orkę przed sobą, szalony podmuch wichru. Ława ta były to brzegi Aurigny.
Cóż to była za ława? Dreszcz ich przejął.
Byliby srożej zadrżeli, gdyby im był głos jaki odpowiedział: — To Aurigny.
Niema na świecie wyspy, równie broniącej przystępu człowiekowi, jak jest Aurigny. Posiada ona pod wodą i ponad wodą cały zastęp srogiej straży, której Ortach jest tylko placówką. Od zachodu: Burhou, Sauteriaux, Anfroque, Niangle, Fond-du-Croc, les Jumelles, la Grosse, la Clanque, les Eguillons, le Vrac, la Fosse-Maliere; od wschodu: Sauquet, Hommeau, Floreau, la Brinebetais, la Queslingue, Croquelihou, la Fourche, le Saut, Noire Pute, Coupie, Orbue. I czemże są te wszystkie potwory? Hydrami? Tak jest, hydrami w rodzaju skał podwodnych.
Jedna z tych raf nazywa się Kresem, jakby dla wskazania, że wszelka podróż na nim się kończy.
To nagromadzenie raf, uproszczone osłoną wód i nocy, ukazywało się rozbitkom w kształcie jedynie ciemnej jakiejś grobli, niby czarne przekreślenie na widnokręgu.
Rozbicie się to najwyższy wyraz bezsilności.
Być w pobliżu lądu i nie móc go dosięgnąć, płynąć a nie móc żeglować, dotykać stopą czegoś, co się wydaje być silnem a jest kruchem, być jednocześnie pełnym życia i pełnym śmierci, być więźniem przestworów, być zamurowanym pomiędzy niebem a oceanem, mieć za więzienie nieskończoność ponad sobą, czuć wkoło siebie bezmierną swobodę podmuchów i toni a samemu być skrępowanym, zdrętwiałym — podobne przygnębienie jednocześnie osłupia i oburza.
Mniemasz słyszeć w tem wszystkiem natrząsanie się niedosięgłego bojownika. To, co cię do miejsca przykuwa, to jest to samo, co w lot wysyła ptaki i na wolność puszcza ryby. Zdaje się to być niczem, a jest wszystkiem. Zawisły jesteś od tego powietrza, które każdy twój oddech niepokoi; zawisły od tej wody, która się w garści twojej mieści. Zaczerp szklanką tej burzy, będzie to tylko trochę goryczy. Łyk jeden to mdłości, bałwan to zatracenie.
Ziarnko piasku w pustyni, płat piany pośród oceanu są dla myśli zawrotnemi objawami; wszechmoc nie zadaje sobie trudu ukrywać swoją najmniejszość, czyni ona słabość siłą. Nicość wypełnia swojem wszystkiem. Słowem, nie czem innem, jak nieskończoną małością nieskończona wielkość człowieka przygniata. Nie czem innem to, jeno kroplami ocean miażdży. Czujesz się igraszką.
Igraszką — cóż za straszliwe słowo!
Matutina znajdowała się nieco ponad wysokością wybrzeża Aurigny, co było dla niej przyjaznem; cóż, kiedy jednocześnie pędzona była ku cyplowi jego północnemu, co znowu na złe jej wyjść mogło. Północno-zachodni podmuch właśnie gnał ją w tym kierunku, niby strzałę skrzydlatą, z wiatrem puszczoną. Prócz innych wielu morskich niedogodności, znajduje się jeszcze u przylądka pomieńionego, nieco w kierunku zatoki Corbelets, rodzaj zasadzki, którą żeglarze archipelagu Normandzkiego nazywać zwykli „małpą“.
Tak zwana małpa — swinge — jest prądem z rodzaju szalonych. Łańcuch lejków, w bezdennych podmorskich przepaściach, powoduje na powierzchni wody odpowiedni temu łańcuch wirów. Skoro cię jeden puścił, natychmiast drugi chwyta. Okręt, porwany przez taką małpę, leci tym sposobem od rafy do rafy, aż dopóki ostrzejsza jaka rafa podwodna nie rozpruje jego kadłuba. Wtedy statek przebity chwilę zatrzymuje się na miejscu, tylna połowa jego wyskakuje ponad tonie, przód się zanurza, otchłań dokańcza przerwanego koła, w czasie czego z kolei tył się pogrąża, i już nie pozostaje ani śladu statku. Tylko na powierzchni wiruje jeszcze czas jakiś ogromny płat piany, coraz szersze zataczając koło, i wkrótce na całej owej przestrzeni bulkoczą tylko tu i owdzie bąble, widocznie pochodzące od tchnień zdławionych pod wodą.
Na całym obszarze La Manche do najniebezpieczniejszych przepraw należą trzy podobne małpy, z których jedna znajduje się w pobliżu słynnej ławy piaszczystej Girdler Sands, druga w okolicy Jersey, pomiędzy Pignonnet i cyplem Noirmontu, oraz u wybrzeża Aurigny.
Miejscowy jakiś sternik, znajdujący się na pokładzie Matutiny, byłby natychmiast ostrzegł rozbitków przed tem nowem niebezpieczeństwem. W braku sternika, posiadali zdolność przeczuwania; w okolicznościach ostatecznych przychodzi nieraz w pomoc wzrok duszy. Wybujałe kłęby piany wylatywały w powietrze wzdłuż wybrzeża, roznoszone daleko przez łapczywe łupiestwo wichru. Były to małpie plwociny. Niewiedzieć ile już okrętów przepadło bez śladu w tej zasadzce. Nie wiedząc nawet, co się tam znajduje takiego, z przerażeniem zbliżali się ku miejscu temu rozbitkowie.
Jak tu opłynąć ten zgubny przylądek? Ani sposobu.
Podobnie jak poprzednio w oczach im z ciemności wystąpiły Casquety, następnie dźwignął się Ortach, w obecnej chwili ujrzeli sterczący ku nim hak Aurigny, cały z jednej wyniosłej bryły. Niby olbrzymy, pojawiające się jeden po drugim. Szereg straszliwych pojedynków.
Charybda i Scylla są dwie tylko, Casquety, Ortach i Aurigny znajdują się w liczbie trzech.
Ponawiało się tu to samo, co już potrzykroć zjawisko zagarnięcia widnokręgu przez rafę skalną z całą wspaniałą jednostajnością otchłani. Potyczki oceanu, jak opisy walk u Homera, posiadają to samo powtarzanie się szczytne.
Bałwan każdy, w miarę zbliżania się statku, straszliwie powiększał rozmiary przylądka, — już i tak przesadzone mglistem złudzeniem. Zmniejszanie się przestrzeni zdawało się coraz mocniej nieuleczalnem. Dotykali już niemal skraju małpiego koła. Pierwszy wycinek kręgu, któryby ich schwytać zdołał, nieodwołalnieby ich w otchłań wciągnął. Jeszcze tylko jedną falę więcej, a jużby było po wszystkiem.
Nagle orka została w tył odparta, jakby przywitana uderzeniem pięści olbrzyma. Bałwan stanął dęba pod statkiem i przewalił się poza siebie, odrzucając sobie orkę z grzbietu ku szerokiej przestrzeni zachłyśniętej pianą. Skutkiem odsądzenia tego Matutina, jak piłka, odskoczyła od groźnych wybrzeży.
Naraz znalazła się znowu na pełnem morzu.
Skądże przybywała ta pomoc niespodziana? Od wichru.
Podmuch burzy w oka mgnieniu całkowicie zmienił kierunek.
Poprzednio fala nimi igrała, obecnie przyszła kolej na wiatr. „Własnym przemysłem wywikłali się z Casquetów, u stóp Ortachu sama toń sprowadziła rozwiązanie; wobec ławy Aurigny wicher to sprawił. Jednym zamachem od północnego kierunku przerzucił się ku południowi.
Po południowo-zachodnim nastąpił północno-zachodni.
Prąd morski to wiatr w wodzie; wiatr to prąd w powietrzu. Obecnie dwie te potęgi sprzeciwiały się sobie wzajemnie, i wiatr powziął fantazję wydrzeć zdobycz prądowi.
Wybryki oceanu są niezbadane. Są one niby wiekuistem „być może“. Kiedy się jest na ich łasce, równie ufać jej, jak rozpaczać o niej nie należy. Raz robią, raz odrabiają. Ocean bawi się. Wszystkie odcienie dzikiego okrucieństwa znajdziesz w tej rozległej i podstępnej toni, którą Jan Bart nazywał „srogiem bydlęciem“. Jest to chwytanie w szpony, przeplatane w rzekomem głaskaniem. Niekiedy burza odrazu załatwia rozbicie, niekiedy znowu starannie je opracowuje, rzecby można, że je wykańcza. Morzu niebrak czasu. Wiedzą coś o tem rozbitkowie.
Niekiedy znowu, przyznać to należy, zwolnienia owe w męczarniach bywają zwiastunami ocalenia. Ale wypadki podobne są rzadkie. Bądź co bądź, ci, co są bliscy zaguby, z pośpiechem chwytają się lada otuchy; wystarcza im najmniejsze uspokojenie w groźbach burzy, chętnie wmawiają sami w siebie, że już wyszli z niebezpieczeństwa; sądząc się już poprzednio żywcem pogrzebanymi, radzi są mieć się za wskrzeszonych. Gorączkowo czepiają się tego, co do nich jeszcze nie należy; wszystko, czem im zła dola zagrażała, już się wyczerpało, rzecz to widoczna; są zadowoleni, mają się już za ocalonych, z reszty zaś kwitują Boga. Nie należy się jednak zbytecznie spieszyć w podobnem załatwianiu rachunków z światem nieznanym.
Pomieniony wicher rozpoczął młyńcem szalonym. Rozbitkowie miewają tylko gburowatych sprzymierzeńców. Matutina została gwałtownie porwana za wszystkie reszty lin swoich i żagli, i powleczona, jakby trup ciągnięty za włosy. Wydało się to podobnem do tych ułaskawień, udzielanych przez Tyberjusza za cenę gwałtu. Wicher miętosił tych, których ocalał. Z wściekłością wyświadczał im przysługę. Był to ratunek bez miłosierdzia.
Czerep statku, w tem zbawczem potargiwaniu, prawie się do reszty poroztrząsał.
Pociski gradu, grube i twarde, jakby siekance garłacza, ćwiczyły statek. Za każdem jego przechyleniem się, gałki te lodowe przetaczały się po pomoście, jakby kupy kul. Orka, prawie pomiędzy dwiema wodami, traciła niemal kształt swój właściwy, pośród nieustającego przelewu bałwanów i rozbryzgiwania się szumowisk piany. Każdy na statku myślał o sobie.
Każdy czepiał się tego, co znalazł. Po każdym nowym zalewie dziwiono się, że nie brak nikogo. Wielu miało twarz poszarpaną przez drzazgi szczątków statku wichrem niesione.
Na szczęście, rozpacz posiada pięści wytrwałe. W przestrachu dziecinna ręka potrafi się zacisnąć równie silnie, jak dłoń olbrzyma. Trwoga zamienia w kleszcze palce kobiety. Młode dziewczę w przerażeniu zdołałoby różowe paluszki wpić w żelazo. Przyczepiali się, trzymali się, podtrzymywali. Niemniej jednak każdy bałwan przynosił im z sobą grozę zmiecenia.
Nagle doznali ulgi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Faleński.