Człowiek śmiechu/Część pierwsza/Księga druga/Rozdział siedemnasty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Człowiek śmiechu
Wydawca Bibljoteka Arcydzieł Literatury
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. L’Homme qui rit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ SIEDMNASTY
Ostatni ratunek.

Znajdowała się rozpadlina w kadłubie statku. Woda tamtędy wkradać się poczęła. Kiedy się to stało? — niktby powiedzieć nie umiał. Byłoż to przy zbliżeniu się ku Casquetom? Czy też może u Ortacha? Lub przy zetknięciu się z hakami podwodnemi Aurigny? Najprawdopodobniej Małpie przypisać to należało. W spotkaniu z nią odebrać musieli owo podstępne ubodzenie, rozpruwające im statek. Pośród szalenie wstrząsających nimi podrzutów nie spostrzegli tego. W przystępie tetanosu czyż kto poczuł kiedy ukłucie?
Inny majtek, Biskajczyk południowy, nazywający się Ave-Maria, podobnież spróbował zejść na spód okrętu i, powróciwszy, rzekł:
— Wody na spodzie jest na sześć stóp blisko.
I dodał:
— Przed upływem czterdziestu minut zatoniemy.
Ale gdzież się znajdowała owa szpara? Nikt jej dojrzeć nie mógł. Zalana była wodą. Bez najmniejszej wątpliwości statek miał otwór w kadłubie, gdzieś niżej linji zagłębienia, nawet zapewne dobrze już głęboko w morzu. Ani podobieństwo go dopatrzyć. Stąd też ani podobieństwo zatkać. Wiedziano tylko, że jest gdzieś rana, a nie miano sposobu ją opatrzyć. Woda zresztą nie napływała zbyt szybko.
Wódz zawołał:
— Trzeba wypompować wodę.
Galdeazun rzekł na to:
— Już niema czem.
— A więc — rzekł wódz — dalej ku ziemi!
— Ku jakiej ziemi?
— Albo ja wiem?
— Ja także nie wiem.
— Ale przecież ziemia gdzieś być musi.
— Zapewne.
— To niech nas kto ku niej kieruje.
— Nie mamy sternika.
— To ty weź sztabę.
— Już nie mamy sztaby.
— A więc zróbmy go z pierwszej lepszej belki. Hej! Topora! Młota! Narzędzi! Dalej!
— Warsztat od dawna jest w morzu. Nie mamy już narzędzi.
— Trzeba jednak sterować dokądkolwiek.
— Nie mamy już steru.
— To wsiadajmy do łodzi.
— Nie mamy już łodzi.
— Więc choć wiosłami ruszmy z miejsca.
— Nie mamy już wioseł.
— Ale żagle. Rozwinąwszy żagle...
— Ani żagli już niema, ani nawet masztu.
— To go zrobimy z lada belki, tak, jak żagiel, z pierwszej lepszej płachty. Dalej! Dalej! Na wiatr!
— Nie mamy już wiatru.
W istocie i wiatr ich nawet opuścił. Wprawdzie wraz z nim precz sobie poszła nawałnica, a jednak odejście jej, które uważali za ocalenie, zgubą im się stawało. Wytrwalszy wicher mógł ich do jakiegobądź brzegu podepchnąć, zanimby woda ich pochłonęła, na jakiejś piaszczystej i rozległej ławie osadzić, słowem rozbić, ale przynajmniej nie zatopić. Wściekły zapęd burzy ziemię im podsunąć mógł pod stopy. Z odejściem wiatru odchodziła także nadzieja. Ginęli skutkiem nieobecności huraganu.
Nieubłaganie zbliżała się ostateczna chwila.
Wicher, grad, nawałnica, trąba, są to wszystko rozpasani zapaśnicy, których przecież zmóc można. Burza może być ugodzona w słabą stronę swojej zbroi. Są sposoby przeciwko gwałtowności, która co chwila pierś obnaża,, nie zawsze bacznie się szamocze i często prześlizguje bokiem swoje ciosy. Ale niema nic do zrobienia przeciwko ciszy. Niema tam nawet za co chwycić przeciwnika.
Wiatry podobne są do napadu Kozaków: jeśli dotrwasz kroku, wszystko się rozpierzcha. Ale ciszę można raczej przyrównać do obcęgów oprawcy.
Woda, bez wielkiego wprawdzie pośpiechu, ale też i bez przerwy, niepowstrzymanie i ciężko podnosiła się w dnie okrętu, a w miarę jak ku górze postępowała, statek się zagrążał. Działo się to bardzo powoli.
Czuli zwolna rozbitkowie Matutiny, jak się im roztwierała pod stopami najrozpaczliwsza z klęsk znanych człowiekowi, klęska bezwładnej martwoty. W szponach swoich trzymała ich spokojna i złowroga pewność bezwiednie działającego wypadku. Powietrze nie dawało znaku życia, morze nie dawało znaku ruchu. Nic nieubłagańszego jak nieporuszoność. Otchłań na nowo pochłaniała ich w milczeniu. Poprzez całą grubość przestrzeni oniemiałej wody pociągał ich ku sobie nieprzepartą siłą środek kuli ziemskiej, bez gniewu, bez namiętności, bez woli, bez wiedzy, bez najmniejszego samopoznania. Okropność, w spoczynek zastygła, niby ich zwolna w siebie przetwarzała. Nie była to już ziejąca paszcza odmętu, nie była to już z dwóch stron grożąca złośliwie rozwarta czeluść wichrowego pędu i morskich taranów, przedrzeźnianie się wirującej trąby, zapieniona chciwość zawrotnego lejka; poprostu, pod stopami tych nieszczęśliwców rozpadało się jakieś czarne ziewanie nieskończoności. Czuli, jak zwolna, ale nieodwołalnie pogrążają się w tej spokojnej głębi, która była śmiercią. Zmniejszało się tylko coraz więcej miejsce, którem statek sterczał ponad wodą — otóż i wszystko. Obliczyć niemal było można chwilę, w której stan ten zejdzie do zera. Działo się to zupełnie przeciwnie temu, jakby było w czasie przypływu. Nie woda ku nim wzbierała, ale oni zstępowali ku niej. Zapadanie się ich w mogiłę od nich samych przychodziło. Własny ich ciężar był im grabarzem.
Traceni byli nie siłą prawa człowieczego, ale siłą prawa rzeczy.
Śnieg padał, i ponieważ statek nie poruszał się już, strzępy te białe zasłały pomost rodzajem śmiertelnego prześcieradła.
Spód statku coraz się stawał cięższy. Ani sposobu wyprowadzić stamtąd przybywającą nieustannie wodę. Nie mieli nawet szufli, która i tak na nicby się nie przydała; orka bowiem, jak wiemy, opatrzona była pokładem. Zapalono światło; zażegnięto kilka pochodni, które utkwiono po dziurach i szparach, gdzie było można. Galdeazun przydźwigał skądś kilka starych kubłów skórzanych; ustawili się łańcuchem i zaczęli czerpać wodę; ale okazało się niebawem, że kubły zupełnie na nic się nie zdały; jedne miały dziurawe dna, inne na szwach były poprute i wszystka niemal woda wyciekała z nich po drodze. Istnem szyderstwem był stosunek tego, co przybywało, do tego, czego się pozbywano. Ubywała szklanka, przyrastała tonna. Oto wszystko, czego dokazać było można. Był to niby bezrozumny wydatek skąpca, usiłującego wyczerpać po groszu miljon cały.
Wódz rzekł:
— Trzeba ulżyć statkowi!
W czasie nawałnicy poprzytwierdzano silnie kilka skrzyń na pomoście. Obecnie przyczepione jeszcze były do resztek pnia od masztu. Odwiązano je i zepchnięto w wodę przez jakiś wyłom w burcie. Jeden z tych kufrów należał do kobiety biskajskiej, która zawołała z westchnieniem:
— O mój płaszczyk nowy, czerwono podbity! O moje biedne pończochy, tkane z kory brzozowej! O moje zausznice srebrne, w których tyle razy chodziłam na majowe nabożeństwo!
Po wyprzątnieniu pomostu pozostawała jeszcze kajuta. Ta mocno była zawalona. Znajdowały się w niej, jak sobie przypominamy, węzełki, należące do podróżnych, oraz pakunki, będące własnością majtków.
Wzięto węzełki i wyrzucono je wszystkie przez tenże sam wyłom w burcie.
Powyciągano na pomost pakunki i stamtąd zepchnięto je w morze.
Następnie do reszty wypróżniono kajutę. Latarnia, baryłki, worki, faski, szafliki, wreszcie kociołek z polewką, wszystko poszło w wodę.
Powyłamywano sztaby, przytwierdzające żelazny piec od dawna wygasły, oderwano go, wydźwignięto na pomost, powleczono do wyłomu i również wyrzucono ze statku.
Wyrzucono do wody wszystko, co tylko można było oderwać od resztek masztowania, oszczędzonych jeszcze przez burzę, wszystko, co było łańcuchem, żelastwem, niepotrzebną kłodą.
Od czasu do czasu przywódca brał pochodnię, przybliżał ją do skali, namalowanej na przodzie statku, i badał pilnie stopień pogrążania się w morze.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Faleński.