Człowiek śmiechu/Część pierwsza/Księga druga/Rozdział osiemnasty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Człowiek śmiechu
Wydawca Bibljoteka Arcydzieł Literatury
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. L’Homme qui rit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
Ostateczna ucieczka.

W ten sposób ulżony statek pogrążał się mniej już nieco, ale się zawsze pogrążał.
Rozpaczliwość położenia nie przedstawiała już ani środka ratunku, ani złagodzenia. Wyczerpano już ostateczne sposoby.
— Czy jest jeszcze co do wyrzucenia w morze? — spytał przywódca.
Na to doktór, o którym nikt już nie myślał, wystąpił nagle z zakątka w kajucie i rzekł:
— Jest.
— Co takiego? — spytał wódz.
Doktór odrzekł:
— Nasza zbrodnia.
Na to słowo, wszystkich dreszcz przebiegł i każdy zawołał:
— Amen!
Doktór, poważny i blady, podniósł palec ku niebu i zawołał:
— Na kolana!
Radzi nieradzi, pouklękali.
Doktór mówił dalej:
— Zbrodnie nasze rzućmy w morze. One to nas obciążają. One to coraz mocniej pogrążają statek. Nie myślmy już o ocaleniu, myślmy o zbawieniu. Przedewszystkiem ostatnia nasza zbrodnia, ta, którąśmy popełnili, czyli raczej którejśmy tylko co dopełnili, ta właśnie, nędznicy, szczególnie nas przygniata. Bezbożne to zuchwalstwo wyzywać do walki otchłanie, kiedy się ma poza sobą zamiar morderstwa. Czyn, przeciw dziecku spełniony, jest czynem przeciw Bogu. Wiem, że koniecznie uciekać było trzeba, ale wiem i to, żeśmy w tym wypadku szli ku pewnej zgubie. Niebawem nadciągnęła nawałnica, przyzwana przez cień, który czyn nasz poza sobą rzucił. Tak być miało. Zresztą nie macie czego żałować. Niedaleko stąd, w tej ciemności, znajduje się wprawdzie ląd stały, jest to przylądek La Hougue i piaszczyste wybrzeże Vauvillu. Ale to jest Francja. A dla nas w Hiszpanji tylko możliwe było schronienie. Francja niemniej nam jest niebezpieczna, jak Anglja. Wyswobodzenie nasze ze strony morza skończyłoby się na szubienicy. Powieszonymi być, lub zatopionymi, nie mieliśmy nic innego do wyboru. Bóg za nas wybrał. Dzięki Mu za to złóżmy. Daje nam grób, który obmywa. Bracia moi, taka już była konieczność. Pomyślcie, żeśmy sami, niedawno temu, z najgorszą wolą pchnęli ku Bogu to dziecko, i że być może, właśnie w chwili, w której do was przemawiam, ponad głowami naszemi krąży dusza, oskarżająca nas przed widzącym sędzią. U miejmy skorzystać z tej ostatecznej zwłoki, zróbmy wysiłek, jeśli to jeszcze podobna, aby wynagrodzić, o ile nas stać na to, zło, któreśmy wyrządzili. Jeśli dziecko nas przeżyje, chciejmy mu być pomocą. Jeśliby umarło, starajmy się o jego przebaczenie. Zdejmijmy z siebie naszą zbrodnię. Oswobodźmy sumienia nasze od tego ciężaru. Usiłujmy, ażeby dusze nasze nie zostały pochłonięte wobec Boga, albowiem dopiero podobne rozbicie jest istotnie straszliwe. Ciała idą wtedy na pastwę rybom, dusze na łup szatanom. Litość miejcie sami nad sobą. Na kolana, powiadam! Żal jest łodzią, która nie tonie. Brak wam, powiadacie, busoli? Kłamstwo. Macie przecież modlitwę.
Wilki te nagle stały się owcami. Przeobrażenia podobne zdarzają się wśród ostatecznej trwogi. Bywa, że i tygrys łasi się u stóp krzyża. Kiedy się wrota ciemności uchylą, wierzyć wtedy trudną jest rzeczą, ale nie wierzyć niepodobieństwem. Jakkolwiek niedoskonałe mogą być usiłowania rozmaitych wiar, próbowanych przez człowieka, i nawet tam, gdzie wiara jest potworna, i nawet wtedy, kiedy nakreślenie dogmatu nie ze wszystkiem przystaje do zarysów podpatrzonej wieczności, zawsze w ostatecznej chwili dreszcz szczególny przejmuje duszę. Coś się poza życiem rozpoczyna. Ciążenia tego doświadcza konanie.
Konanie jest chwilą wypłaty. W tym terminie ostatecznym czujesz ugniatającą cię odpowiedzialność niewyraźną. To, co było, wikła się tem, co będzie. Wraca przeszłość i w przyszłość wkracza. Otchłanią stają się rzeczy znane, tak jak i te, których nie znasz; i dwie te przepaście odrębne, jedna pełna twoich błędów, druga twoich wyczekiwań, wzajemnie mieszają z sobą swoje odbłyski. Te to kojarzenia się dwóch bezdennych głębi napełniają przerażeniem umierającego.
Wyczerpali już byli ostatni nadziei swoich zasób ze strony życia. Z tego powodu zwrócili się ku drugiej stronie. Nie było już dla nich nigdzie ratunku, tylko w tej ciemności. Zrozumieli to. Było to niby ponure olśnienie, za którem tuż w ślady poszło tem głębsze zapadnięcie w okropność. To, co człowiekowi rozumieć jest dane w godzinie konania, podobne jest do tego, co spostrzega w błysku. Wszystko, i potem nic. Ujrzałeś, i potem nic już nie widzisz. Po śmierci oko przejrzy na nowo, i to, co było błyskawicą, stanie się słońcem.
Rzucili się ku doktorowi.
— Mów, mów, mamy tylko ciebie. Będziemy ci posłuszni. Co mamy czynić? Mów!
Doktór rzekł:
— Należy przejść ponad otchłanią nieznaną, ażeby dosięgnąć tej drugiej krawędzi życia, która się znajduje poza grobem. Sam, najwięcej z was wszystkich wiedząc, więcej od was wszystkich jestem narażony. Dobrze czynicie, że pozostawiacie wybór kładki temu, który najcięższe dźwiga brzemię.
I dodał:
— Wiedza obciąża sumienie.
Poczem rzekł znowu:
— Ile nam jeszcze pozostaje czasu?
Galdeazun spojrzał na skalę i odpowiedział:
— Nie więcej jak ćwierć godziny.
— To dobrze — rzekł doktór.
Płaski dach kajuty, na którym się wspierał łokciami, stanowił niby rodzaj stołu. Doktór wyjął z kieszeni przyrządy do pisania i pióro i także teczkę, z której wyciągnął pergamin, ten sam, na którego odwrotnej stronie nakreślił był kilka godzin temu dwadzieścia linijek drobnego i zwięzłego pisma.
— Podać mi światło — rzekł.
Śnieg, oddawna spadający falami nakształt piany wodospadu, pogasił już pochodnie. Jedna płonęła jeszcze. Schwycił ją Ave-Maria i podszedł z nią ku miejscu, gdzie stał doktór.
Doktór schował napowrót teczkę do kieszeni, umieścił na zrębie pióro i kałamarz, rozłożył pergamin i rzekł:
— No, słuchajcie.
Natenczas, w pośrodku morza, na tym zapadającym pomoście, jakby na drżącej desce grobowej, począł doktór głosem poważnym czytać słowa, których wszelka ciemność nasłuchiwać się zdawała. Wszyscy ci odsądzeni od życia schylali głowy słuchając. Przerywane błyski pochodni uwydatniały ich bladość. To, co doktór czytał, pisane było po angielsku. Chwilami, kiedy któreś z tych zrozpaczonych spojrzeń zdawało się żądać jakiego wyjaśnienia, doktór przerywał sobie i powtarzał miejsce mniej zrozumiałe, bądź po francusku, bądź po hiszpańsku, bądź po biskajsku, bądź po włosku. Tu i owdzie słychać było wstrzymywane łkania, lub głuche uderzenia pięścią w piersi. Statek ciągle się pogrążał.
Dokończywszy czytania, doktór położył pergamin na zrębie, wziął pióro i napisał u jego spodu: Doctor Gerhardus Geestemunde.
Następnie, zwracając się ku drugim, rzekł:
— Chodźcie i podpiszcie.
Zbliżyła się Biskajka, wzięła pióro i napisała: Asuncion.
Poczem podała pióro Irlandce, która, nie umiejąc pisać, położyła tylko znak krzyża.
Doktór dopisał za nią obok tego krzyża: Barbara Fermoy z wyspy Tyrryf w Archipelagu Ebudów.
Następnie podał pióro przywódcy gromady.
Ten podpisał: Gaizdorra Captal.
Genueńczyk tuż pod spodem podpisał: Giangirate.
Langwedokczyk podpisał: Jakób Quatourze, z przydomkiem: Narboneńczyk.
Prowansalczyk podpisał: Łukasz Piotr Capgaroupe, galernik z Mahoń.
U spodu tych podpisów doktór dodał następującą wzmiankę:
„Z pomiędzy trzech ludzi, należących do osady statku, ponieważ patron zginął wpośród burzy, pozostaje tylko dwóch wszystkiego, i ci własnoręcznie podpisali“.
Poczem dwaj majtkowie położyli swoje nazwiska u spodu owej wzmianki. Biskajczyk z północy podpisał Galdeazun. Biskajczyk południowy podpisał się: Ave-Maria, złodziej.
Następnie doktór rzekł:
— Capgaroupe!
— Jestem — rzekł Prowansalczyk.
— Czy posiadasz flaszę Hardquanonna?
— Tak.
— Daj mi ją.
Capgaroupe jednym łykiem wypił, co jeszcze było na dnie, i podał flaszę doktorowi.
Wody wewnątrz coraz przybywało. Statek coraz mocniej pogrążał się w morze. Pochylona zlekka część pomostu znajdowała się już okryta cienkim napływem podchodzącej fali, która niemal w oczach wzrastała.
Wszyscy schronili się na najwyższe wygięcie pomostu.
Doktór osuszył podpisy przy ogniu pochodni, złożył pergamin jak można było najciaśniej, żeby się mógł zmieścić w szyjkę od flaszy, wsunął go w nią i zawołał:
— Korka!
— Albo ja wiem gdzie go szukać? — rzekł Capgaroupe.
— Oto kłąb kłaków — rzekł Jakób Quatourze.
Doktór zatkał kłakami i rzekł:
— Smoły!
Galdeazun podszedł ku przodowi statku, przytknął garść kłaków do otworu granatu, który zagasł natychmiast, odczepił go od łańcucha i przyniósł doktorowi do połowy jeszcze pełny wrzącej smoły.
Doktór zanurzył w smole otwór flaszki, poczem ją wyjął.
Tym sposobem flaszka, zawierająca w sobie pergamin, podpisany przez wszystkich, była szczelnie zatkana i zalana smołą.
— To już wszystko — rzekł doktór.
I nagle z tych ust wszystkich, niezrozumiale wybąkany w najrozmaitszych językach, wybiegł wykrzyk grobowy, niby echo, roztrącające się po katakumbach:
— Daj to Boże!
— Mea culpa!
— Asi sea![1]
— Aro rai![2]
— Amen.
Sądziłbyś, że się rozpierzchały w ciemnościach ponure głosy Babelu, odtrącone od niebios straszliwą odmową.
Naraz doktór odwrócił się od współtowarzyszy zbrodni i rozpaczy i postąpił kilka kroków ku krawędzi statku. Stanąwszy na samym jego zrębie, spojrzał w nieskończoność i wymówił z głębokim naciskiem:
— Bist du bei mir?[3]
Prawdopodobnie mówił z jakiemś widmem.
Statek się pogrążał.
Wszyscy zapadli w głęboką zadumę. Modlitwa jest przeważną potęgą. Nie pochylali się, ale się uginali. Było coś mimowolnego w ich skrusze. Opadali, jak opada żagiel, któremu brak tchnienia, i ta garstka obłędna, bezwiednem składaniem się rąk i pochylaniem skroni, nabierała stopniowo postawy, dziwnej postawy — rozżalonej, przybitej, wyrażającej niby rozpaczliwą ufność w Bogu. Jakiś szanowny, do czci zmuszający odblask bijący z otchłani wyciskał swoje piętno na tych twarzach zbrodniczych.
Niebawem doktór znowu wrócił do nich. Jakakolwiek być mogła przeszłość tego człowieka, był wielki wobec ostatecznego rozwiązania. Ogromne milczenie, otaczające ich zewsząd skrzydłami śmierci, zaprzątało go, nie odejmując mu świadomości siebie. Był to człowiek, nie dający się podejść niespodzianie. Ponad głową unosiła mu się spokojna jakaś groza. Potęga porozumienia z Bogiem opromieniała jego oblicze.
Stary ten zamyślony złoczyńca, nie domyślając się nawet tego, miał postawę kapłana.
Rzekł on:
— Baczność!
Czas jakiś popatrzał w przestrzeń i rzekł:
— A teraz umiejmy umrzeć, towarzysze!
Poczem wziął pochodnię z rąk Ave-Marji i wstrząsnął nią z całej siły.
Płomień się od niej oderwał i pomknął w cienie nocy.
Rzucił ją w morze.
Pochodnia zagasła, a z nią reszta światłości. I nie było już nic, tylko niezmierna wszędzie ciemnica nieznana. Było to niby zatrzaśnięcie się grobowego wieka.
Pośród ciemności tej zabrzmiał nagle głos doktora, mówiący:
— Módlmy się!
Wszyscy padli na kolana.
Nie wpośród śniegu już przyklękali, ale pośród wody.
Mieli jeszcze zaledwie kilka chwil czasu.
Sam tylko doktór pozostał stojący. Płaty śniegu, zatrzymując się na jego postaci, obrzucały go niby białemi łzami i czyniły widzialnym na tem tle mrocznem. Powiedziałbyś o nim, że to mówiący posąg ciemności.
Zrobił znak krzyża i podniósł głos, podczas gdy pod stopami jego poczynało się już to niemal niedostrzegalne chwianie, zapowiadające chwilę, w której statek ma zatonąć. Mówił on:
— Pater noster, qui es in coelis.
Prowansalczyk powtórzył za nim po francusku:
— Ojcze nasz, któryś jest w niebiesiech.
Irlandka mówiła po gallicku, co było równie zrozumiałe dla Biskajki:
— Ar nathair ata ar neamh.
Doktór ciągnął dalej:
— Sanctificetur nomen tuum.
— Święć się Imię Twoje
— rzekł Prowansalczyk.
— Naomhthar hainm — rzekła Irlandka.
— Adveniat regnum tuum — mówił dalej doktór.
— Przyjdź królestwo Twoje — rzekł Prowansalczyk.
— Tigeadh do rioghachd — rzekła Irlandka.
Klęczący mieli już wody pod ramiona. Doktór ciągnął dalej:
— Fiat voluntas tua.
— Bądź wola Twoja — wyjęknął Prowansalczyk.
Irlandka i Biskajka wykrzyknęły z przerażeniem:
— Deuntar do thoil ar an Hhalàmb!
— Sicut in coelo, et in terra — rzekł doktór.
Żaden głos mu już nie odpowiedział.
Spuścił w dół oczy. Wszystkie głowy były już pod wodą. Ani jeden z tych ludzi się nie podniósł. Dali się zatopić klęczący.
Doktór uchwycił w prawą rękę flaszę, która spoczywała dotąd na zrębie, i wzniósł ją sobie ponad głowę.
Statek tonął.
Ciągle się zagłębiając doktór doszeptywał resztę modlitwy.
Czas jakiś pierś jego znajdowała się ponad wodą, następnie jeszcze głowa, i wreszcie widać już tylko było rękę jego, trzymającą flaszę, jakby ją ukazywać chciał nie skończoności.
W chwilę potem i ta ręka znikła. Toń morska nie więcej się pofałdowała, jak powierzchnia kadzi, wypełnionej oliwą. Śnieg padał dalej.
Nagle coś wypłynęło i poszło z wodą w ciemności. Była to flasza zalana smołą, którą utrzymywała na powierzchni wody plecionka z łoziny.







  1. W narzeczu romańskiem: Niech się tak stanie.
  2. Dobrze — w temże samem narzeczu.
  3. Czy jesteś ze mną?





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Faleński.