Człowiek śmiechu/Część pierwsza/Księga pierwsza/Rozdział drugi

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Człowiek śmiechu
Wydawca Bibljoteka Arcydzieł Literatury
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. L’Homme qui rit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ DRUGI
Osamotnienie.

Przy bliższem rozpatrzeniu, oto co było można spostrzec.
Każdy z tych ludzi ubrany był w długą opończę, podartą wprawdzie i łataną, ale dostatnią i zdolną, w razie potrzeby, zakryć im twarze aż po oczy, więc dobrą równie od niepogody, jak i przeciwko ciekawości. W opończach tych żwawo się uwijali; niektórzy mieli głowy pookręcane chustkami: był to pierwszy stopień zawoju, rozpoczynający się na ziemi hiszpańskiej. Ubranie to głowy nie było niczem nadzwyczajnem na ziemi angielskiej. W epoce owej południe było w modzie na północy. Stało się to może dlatego, że właśnie wtedy północ pobiła południe. Jednocześnie przewodziła mu na polu bitwy, a ulegała mu na polu mody. Po porażce sławnej Armady, narzecze kastylskie stało się na dworze Elżbiety wytwornie ulubioną paplaniną. Odezwać się po angielsku u królowej angielskiej było niemal „shocking“. Ulegać w pewnej mierze obyczajom tych, którym się prawa dyktuje, bywa po części obyczajem zwycięzcy, pozostającego w niższym stosunku moralnym względem zwyciężonego; wszak widzimy Tatara Mandżu studjującego i naśladującego podbite przez siebie Chiny. Z tychże powodów mody kastylskie wnikały w obyczaj angielski, choć znowu w zamian za to interesy angielskie zapuszczały coraz głębsze korzenie na ziemi hiszpańskiej.
W gromadzie ludzi, gotujących się do odpłynięcia, jeden wyglądał na przywódcę. Na nogach miał sznurowane chodaki, sam zaś ubrany był w stare szmaty galonowane i szyte złotem, oraz w kamizelkę szychową, przebłyskującą z pod jego opończy, jakby łuskowaty brzuch ryby. Inny znowu nasuwał sobie na twarz szeroki kapelusz pilśniowy, przypominający krojem hiszpańskie sombrero. Tylko że kapelusz ten nie posiadał dziury na zatknięcie fajki, co zdawało się zwiastować człowieka piśmiennego.
Dzieciak na łachmany, przeglądające mu z pod spodu, narzuconą miał kurtę marynarską, która, jakby odpowiednio do zasady, głoszącej, że kaftan z dorosłego człowieka wystarczy na płaszcz dla dziecka, spływała mu aż poniżej kolan.
Z wzrostu jego można było przypuszczać, że chłopak ten mógł mieć lat z dziesięć lub jedenaście. Był bosy.
Osada orki składała się z patrona i dwóch majtków.
Orka prawdopodobnie przybywała z Hiszpanji i tamże wracała. Bez najmniejszej zaś wątpliwości te jej wycieczki tam i nazad odbywały się w sposób ukradkowy.
Osoby/które miały wsiąść na jej pokład, szeptały między sobą zcicha.
Szepty, które między sobą ci ludzie wymieniali, wyglądały, jak mozajka. Raz usłyszałeś jakieś słowo kastylskie, to znowu niemieckie, to francuskie; niekiedy zaś z galicka, niekiedy coś z mowy Basków. Było to chyba narzecze, jeżeli tylko nie szwargot.
Zdawali się być najrozmaitszego pochodzenia, ale zarazem tworzyć jedną bandę.
Osada statku widocznie składała się z ich pobratymców; przebijał jakiś rodzaj wspólnictwa jednych z drugimi.
Pstra ta mieszanina wyglądała na gromadne stowarzyszenie; jak się zdaje, byli to wspólnicy jednej i tej samej ciemnej sprawki.
Gdyby było choć trochę więcej światła dziennego i gdyby im się przypatrzeć ciekawiej nieco, nie trudnoby było spostrzec na każdym z tych ludzi medalik i szkaplerze, napół ukryte pod łachmanami. Jedna z postaci, wyglądających na kobietę, miała na sobie różaniec, prawie podobny, co do wielkości ziarn, do różańca derwiszów i łatwy do rozpoznania jako irlandzki z okolic Llanymthefry, która to miejscowość nazywa się także Llanandiffry.
Przy dokładniejszem świetle można było również spostrzec wyobrażenie Nuestra-Sekora z Nion, rzeźbione i wyzłocone u przodowego krańca statku. Była to prawdopodobnie baskijska Madonna, będąca rodzajem panagii starych Kantabrów. Pod tą postacią, będącą ozdobą sztaby, znajdował się rodzaj latarni, wcale nie zapalonej w tej chwili przez zbytek ostrożności, który wykazywał nadzwyczajną troskliwość o pozostanie w cieniu. Latarnia ta widocznie służyła do dwóch celów: kiedy ją zapalono, jednocześnie płonęła dla Najświętszej Panny i zarazem oświetlała drogę na morzu; słowem, była to latarnia morska, pełniąca obowiązki świeczki.
Dziób statku, długi, zakrzywiony i zaostrzony w kierunku poprzecznego masztu, wyskakiwał naprzód w kształcie rogu półksiężyca. Przy jego nasadzie, tuż u stóp Najświętszej Panny, klęczał anioł, oparty plecami o pudło, z rozwiniętemi skrzydły i spoglądający w dal przez lunetę. Wyzłacany był tak, jak i Najświętsza Panna.
W dziobie znajdowały się otwory na przestrzał dla przepuszczania fal poprzecznych. Stąd znowu powód do wyzłacań i arabesków.
Pod Madonną wypisany był wielkiemi złoconemi głoskami wyraz: Matutina. Była to nazwa statku, nieczytelna w obecnej chwili z powodu ciemności.
U stóp skały złożony był bezładnie, jak zwykle bywa przy odjeździe, ładunek, który ci podróżnicy zabierali ze sobą. Ładunek ten, dzięki desce, służącej za kładkę, przenoszono szybko z wybrzeża na statek. Wory z sucharami, beczka ze stokfiszem, skrzynka z buljonem, trzy baryłki, jedna z wodą słodką, druga z wódką, trzecia ze smołą, kilka flasz ale, stary tłómok zapięty na sprzączki, zresztą paki, skrzynie, kłąb kłaków na pochodnie i sygnały — taki był ładunek statku. Obdartusy te miały tłómoki, co zdaje się świadczyć o ich nawyknieniach wędrownych; włóczędzy zmuszeni są przecie cośkolwiek posiadać; wprawdzie zdarza się niekiedy, że radziby się ulotnić, jak wędrowne ptactwo, ale tego zrobić nie mogą, chybaby się wyrzekli sposobu do życia. Mają przecież choć skrzynie z narzędziami i przybory do pracy, jakibądź jest ich przemysł wędrowny. Otóż ci właśnie, o których mówimy, wloką za sobą ów ładunek, kłopotliwy w niejednej okoliczności.
Nie musiało to być łatwo znieść to wszystko aż do stóp owego urwiska. W każdym razie, okazywało to niewątpliwie postanowienie stanowczego odjazdu.
Nie tracono ani chwili czasu; nieustannie ktoś szedł; od wybrzeża ku statkowi i od statku na wybrzeże. Każdy, ile mógł, brał udział w robocie; ten dźwigał worek, tamten skrzynię. Możliwe lub przypuszczalne w tej mieszaninie ludzi kobiety pracowały równo z drugimi. Obładowywano nawet dzieciaka.
Czy ten dzieciak miał w tym tłumie ojca lub matkę? — rzecz jest wątpliwa. Nikt do niego nie mówił ani słowa. Kazano mu pracować, i dość na tem. Wyglądał raczej na niewolnika gromady, niż na dziecko wśród rodziny Obsługiwał każdego, i wszystko to działo się w milczeniu.
Zresztą, spieszył się, jak mógł, i jak ta cała ciemna gromada, do której należał, zdawał się nie mieć innej myśli, jak tylko żeby się co najrychlej puścić w drogę. Czy wiedział dlaczego? — zapewne nie. Spieszył się bezmyślnie. Poprostu dlatego, że widział, że się inni spieszyli.
Orka posiadała pomost. Przytwierdzenie ładunku w głębi pudła zostało szybko dokonane, i wreszcie nadeszła pożądana chwila odbicia od brzegu. Ostatnia skrzynia została na pomost przeniesiona i pozostawało już tylko wsiąść na statek. Dwie postacie, które w gromadzie tej zdawały się być kobietami, znajdowały się już na pokładzie, sześć zaś innych, a w tej liczbie dzieciak także, krzątało się jeszcze na płaszczyźnie urwiska. W tej chwili dano znak odpłynięcia ze statku, patron chwycił za rudel, i jeden z majtków wziął topór dla odcięcia liny, zahaczonej w skale. Odcinać linę jest oznaką niezwykłego pośpiechu; kiedy się ma czas, to się ją odwiązuje. — Andamos — wyrzekł półgłosem ten z sześciu, który zdawał się być przywódcą i który miał złocenia pod łachmanami. Słysząc to słowo, dzieciak rzucił się ku kładce, żeby przejść pierwszy. Ale w chwili, kiedy na niej stawiał nogę, dwaj drudzy, przepychając się tak gwałtownie, że go o mało nie zrzucili w wodę, wyprzedzili go, trzeci odsunął go łokciem i podobnież przeszedł, czwarty odepchnął go pięścią i udał się w ślad trzeciego, i wreszcie piąty, który był przywódcą, raczej runął, aniżeli wskoczył w statek i, raz się tam znalazłszy, kopnął nogą kładkę, która wpadła w morze; w tej samej chwili cięcie topora urwało linę, rudel się wykręcił, statek, jak szalony, odbiegł od brzegu, a dziecię zostało na lądzie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Faleński.