Człowiek śmiechu/Część pierwsza/Księga pierwsza/Rozdział pierwszy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Człowiek śmiechu |
Wydawca | Bibljoteka Arcydzieł Literatury |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Felicjan Faleński |
Tytuł orygin. | L’Homme qui rit |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Uporczywy wiatr północny dął bez przerwy na całym lądzie Europy, najostrzej zaś ponad Anglją, przez cały miesiąc grudzień 1689 i także styczeń następnego roku. Stąd mrozy dotkliwe a trwałe, które wraziły w pamięć ludzką tę zimę, „dziwnie dokuczliwą biednym“, jak opiewa napis na marginesie starej biblji, znajdującej się w kaplicy prezbiterjańskiej Non Jurors w Londynie. Użytecznej trwałości sędziwego pergaminu królewskiego, używanego do spisywania notat urzędowych, zawdzięczamy długi spis biednych, zmarłych naówczas z głodu i braku odzieży. Spotyka się to w niejednem archiwum rozmaitych miejscowości, mianowicie w spisie aktów stanu cywilnego w Clink liberty Court, w miasteczku Southwark, w Pie powder Court, co znaczy Dworzec nóg zakurzonych, oraz w papierach White Chapel Court, prowadzonych w sposób urzędowy w wiosce Stapney przez lordowskiego wójta. W roku tym Tamiza nawet stanęła, co się zaledwie zdarza raz na lat sto; woda bowiem bardzo trudno się w niej ścina, z przyczyny silnego nacisku bałwanów morskich. Najcięższe wozy przeciągały po powierzchni zamarzłej rzeki; odbywał się nawet na Tamizie kiermasz, do którego powystawiano osobne budy dla walk niedźwiedzi i byków; dla osobliwości upieczono całego wołu na lodzie. Lód trwał w jednakowej ciągle grubości przez całe dwa miesiące. Utrapiony rok 1690 przeszedł w srogości najsławniejsze nawet zimy początków siedemnastego stulecia, tak szczegółowo opisywane przez doktora Gedeona Delauna, który przecież zaszczycony został — przez miasto Londyn popiersiem honorowem z wysoką podstawą, jako nadworny aptekarz króla Jakóba II-go.
Pewnego wieczora, ku końcowi któregoś z najmroźniejszych dni styczniowych 1690 roku, odbywało się w jednej z niezliczonych niegościnnych zaklęsłości zatoki Portlandzkiej coś dziwnie niezwykłego; była tam wielka wrzawa fregat mew i gęsi morskich, latających tu i owdzie, ale szczególnie kołujących u jej wejścia, jakby w wielkiej trwodze!
W owej ostoi, najmniej bezpiecznej ze wszystkich przystani zatoki, zwłaszcza w porze panowania pewnych prądów wiatru, a zatem i najbardziej samotnej, co ją czyniło właśnie najdogodniejszą dla statków chcących się ukryć, widać było dnia tego, tuż obok stromych ścian nadbrzeżnych urwisk, do których głębokość wody dozwalała się przybliżyć, niewielki statek, przytwierdzony liną do haka skalnego. Niewłaściwie całkiem zwykło się mówić: noc zapada; należałoby raczej powiedzieć: noc wstaje, albowiem raczej z dołu, od ziemi idzie ciemność. Noc już była u stóp ściany skalistej; u góry zaś dzień trwał jeszcze. Przy bliższem obejrzeniu stojącego w przystani statku łatwo było w nim rozpoznać orkę biskajską.
Słońce, przez dzień cały mgłami zasnute, właśnie zaszło. Już się zaczynał dawać uczuwać ów przepaścisty i czarny niepokój, który możnaby nazwać tęsknotą za nieobecnem słońcem.
Nie było wiatru od morza, woda tedy całkiem się uspokoiła w ostoi.
Było to jak na porę zimową równie szczęśliwie, jak wyjątkowo. U wejścia każdej niemal z owych przystani portlandzkich fale zwykły się dławić i wracać nazad. W dni wietrzne morze bywa tam bardzo wzburzone, i potrzeba nielada zręczności i wprawy, żeby się tamtędy przemknąć szczęśliwie. Małe te porty, raczej pozorne, niż rzeczywiste, na nic dobrego się nie przydają. Groźny do nich przystęp, a straszliwe z nich wyjście. Owego wieczora wszakże, rzecz nadzwyczajna, było w przystani całkiem bezpiecznie.
Orka biskajska jest to rodzaj szkuty wyszłej już z użycia. Statki te, którym marynarka wojenna zawdzięcza niejedną przysługę, krępego pudła, pękate, nie większe były od kryp, ale nie ustępowały okrętom w wytrwałości.
Należała ona do Armady; coprawda orki wojenne miały niekiedy wielką pojemność. Tak naprzykład kapitański statek Grand Griffon, na którym jechał Lope de Medina, miał sześćset pięćdziesiąt beczek pojemności i unosił czterdzieści armat. Ale orka kupiecka i przemytnicza była bardzo słabej próby. Ludzie morza cenili i poważali tę wątłą szkutę. Olinowanie orki było zrobione z konopianych sznurków, z których kilka miało środek z drutu, co wskazuje na prawdopodobne choć niezbyt naukowe pragnienie otrzymania wskazówek w wypadkach magnetycznego napięcia; misterność tego olinowania nie wykluczała grubych, pospolitych lin, cabrias hiszpańskich galer: cameli trójrzędowców rzymskich. Ster był bardzo długi, co dawało korzyść długiego ramienia ciężaru, ale niewygodę małego ramienia siły. Dwa kołowrotki przy końcu sztaby naprawiały tę wadę i zmniejszały trochę stratę siły. Busola była dobrze umieszczona w schowku, doskonale kwadratowym, i dobrze kołysana przez swoje dwie ramy miedziane, umieszczone poziomo jedna w drugiej na małych okrągłych ćwiekach, tak jak w lampach Cardana. Była wiedza i subtelność w budowie orki, ale była to wiedza nieświadoma i subtelność barbarzyńska. Orka była prymitywna jak prom i jak piroga; miała stałość promu i szybkość pirogi, i tak jak wszystkie statki zrodzone z instynktu pirackiego i rybackiego, posiadała znaczne zalety morskie. Była dobra na wody zamknięte i na wody otwarte; działanie jej żagli, bardzo specjalne, pozwalało jej obracać się w zamkniętych zatokach Asturji, które są prawie stawami, jak naprzykład Pasages, i płynąć szeroko po pełnym morzu; mogła odbyć podróż naokoło stawni i naokoło świata; szczególnie łodzie przeznaczone do dwóch celów dobre na stawie, dobre przeciw burzy. Orka była tem wśród okrętów, czem jest pliszka wśród ptaków, jednym z najmniejszych i jednym z najodważniejszych; pod pliszką, gdy spoczywa, zaledwie się trzcina ugina, a gdy się wzniesie, przelatuje ocean.
Orki biskajskie nawet najbiedniejsze były złocone i malowane. To tatuowanie leży w charakterze tych uroczych, trochę dzikich ludów. Wspaniała pstrokacizna ich gór pokropkowanych śniegami i łąkami objawia im barwny urok ornamentu. Są biedni i wspaniali; lepianki swoje zdobią herbami; mają wielkie osły, które obwieszają dzwonkami, i wielkie woły, które stroją w pióra; ich wozy, których skrzypiące koła słyszy się na dwie mile, są kolorowane, rzeźbione i przybrane wstążkami. Szewc ma nad drzwiami płaskorzeźbę świętego Crépina i chodak, ale z kamienia. Galonami obszywają swoje skórzane kaftany; nie zszywają łachmanów, tylko je haftują. Wesołość głęboka i pyszna. Baskijczycy jak Grecy są synami słońca. Podczas gdy mieszkaniec Walencji, nagi i smutny, okrywa się płachtą rudej wełny z otworem na przejście głowy, mieszkańcy Biskaji i Galicji weselą się pięknemi koszulami z płótna bielonego na rosie. Na progach i w oknach ich domów tłoczą się jasne i świeże oblicza, śmiejące się pod girlandami kukurydzy.
Jowialna i wyniosła spokojność wybucha w ich sztukach naiwnych, przemysłach, zwyczajach, toalecie dziewczyn, w piosenkach. Góra, ta wielka rudera, jest w Biskaji cała prześwietlona, promienie wchodzą i wychodzą przez wszystkie wyrwy. Groźny Jaizquivel jest pełen idylli. Biskaja jest wdziękiem Pirenejów, tak jak Sabaudja jest wdziękiem Alp. Groźne zatoki otaczające Saint Sébastien, Léso i Fontarabię, przeplatają burze, wichry, morze pieniące się na przylądkach, wściekłości fali i wiatru, zgrozy, hałasy, dziewczętami uwieńczonemi różami.
Kto widział kraj baskijski, chce go jeszcze raz ujrzeć! Ta ziemia jest błogosławiona. Dwa zbiory do roku, wesołe i brzmiące wioski, wyniosła bieda, przez całą niedzielę hałas gitar, tańców, kastaniet, miłości, jasne i czyste domy, bociany na dzwonnicach.
Wróćmy do Portlandu, srogiej góry nad morzem.
Półwysep Portlandzki, oglądany z wyniosłości, przedstawia podobieństwo głowy ptaka, którego dziób zwrócony jest ku oceanowi, czub głowy ku Weymouth, międzymorze zaś stanowi jego szyję.
Portland, z wielką ujmą dla swojej dzikości, wyzyskiwany jest dziś przez przemysł. Wybrzeża jego odkryte zostały przez poszukiwaczy łomów wapienia około połowy osiemnastego stulecia. Od tego czasu z pokładów skały Portlandu wyrabiają cement, zwany rzymskim; jest to pożyteczna robota, która wprawdzie kraj wzbogaca, ale zato niemało oszpeca zatokę. Dwieście lat temu wybrzeża te były pozapadane, jak urwiska; obecnie pozapadane są, jak się to zwykle dzieje w kopalniach. Oskard wygryza drobnemi kęsami; morski odmęt robi to samo, tylko że na olbrzymią stopę, — stąd zmniejszenie piękna. W miejsce wspaniałego marnotrawstwa oceanu, przyszły systematyczne poręby człowiecze. Te systematyczne poręby zatraciły już zębate wgłębienie, gdzie stała uczepiona orka biskajska. Chcąc znaleźć choć jakikolwiek ślad tej małej, rozebranej już po kawałku zatoki, należałoby szukać troskliwie gdzieś przy wschodniem wybrzeżu półwyspu, wedle cypla, poza Folly-Pier i Dirdle-Pier, nawet daleko poza Wakeham, pomiędzy miejscowością zwaną Churhh-Hop i drugą jeszcze, noszącą nazwą Southwell.
Mała ta zatoka, otoczona ze wszystkich stron wyniosłościami skalnemi, wyższemi nad największą jej szerokość, ciemniała coraz mocniej od mroków wieczora; w jej łonie zgęszczała się coraz tężej mętna mgła, właściwa stopniowemu zapadaniu ciemności; wyglądało to jakby przybieranie ciemności od dna studni. Wyjście z owej zatoki na pełne morze, rodzaj zacieśnionej szyi, na tem tle prawie już nocnem, pośród którego fale zaledwie dawały znaki życia, rysowało się kształtem białawej rozpadliny. Zaledwie zbliska dostrzec można było orkę, zahaczoną u skały i niejako skrywającą się pod jej olbrzymi płaszcz, utkany z cienia. Deska, rzucona pomiędzy jej krawędzią i płaskim występem od spodu urwiska, kędy do niego był jedyny przystęp, stanowiła wyłączne, bezpośrednie jej połączenie z ziemią. Jakieś postacie czarne snuły się i mijały po owej chwiejnej kładce; widocznie w ciemnościach tych ludzie jacyś gotowali się do odpłynięcia.
W zapadlinie było nierównie mniej chłodno, niż na pełnem morzu, dzięki ochronie ze skał, piętrzących się od północnej strony. Niemniej jednak ludzie ci drżeli z zimna. Spieszyli się.
Skąpe blaski zmroku łatwiej się przyczepiają do przedmiotów, posiadających ostre zarysy; stąd dość łatwo było rozróżnić strzępy odzieży owych ludzi; z tych zaś na pierwszy rzut oka zgadnąć było można, że należeć musieli do warstwy społecznej, zwanej w Anglji the ragged, co oznacza obdartusów.
W wypukłościach stromej ściany skalistej niewyraźnie przeświecała wężykowatość jakiejś ścieżyny. Dziewczyna, która rzuciła w nieładzie swoje sznurowadło na oparcie fotela, rysuje, nie wiedząc o tem, prawie wszystkie ścieżki gór i wybrzeża.
Zejście ku tej zapadlinie, pełne zakrętów i chropowatości, lecące niemal na złamanie karku i nierównie wygodniejsze dla kóz, niż dla ludzi, kończyło się u owego właśnie występu w skale, do którego jednym końcem przytykała kładka. Wogóle ścieżki, zbiegające ze skał ku morzu, posiadają spadek mało zachęcający; nie tyle wyglądają na drogi, ile na spadzistości; raczej się staczają, niż schodzą. Ta, o której mówimy, prawdopodobnie odszczepiona od jakiejś większej drogi na płaszczyźnie, nieprzyjemna już była z samego wejrzenia, taka była przepaścista. Zaraz od dołu piętrzyła się stromym wężykiem ku szczytowym złomom urwiska, skąd, poprzez poobrywane wiszary, widocznie już wykuwana w skale, biegła prosto ku jednej ze spłaszczonych wyniosłości. Zdaje się, że właśnie tą tylko ścieżką zejść tu mogli podróżni, których oczekiwała krypa, stojąca w przystani.
Poza obrębem tego ruchu, przygotowującego odpłynięcie statku, ruchu widocznie niespokojnego i pospiesznego, wszystko zresztą w głębokiem spoczywało milczeniu.
Nie słyszałeś ani odgłosu kroków, ani szmeru, ani choćby tchnienia. Zaledwie rozróżnić było można, na drugim krańcu zapadliny, u wejścia z niej w zatokę Ringstead, gromadkę łodzi, używanych do połowu rekinów, widocznie tu tylko zabłąkaną. Statki te podbiegunowe dziwactwem tylko wybryków morza z wód duńskich zapędzone zostały ku wybrzeżom angielskim. Północne podmuchy płatają nieraz podobne figle rybakom. Ci, o których mówimy, przyszli szukać schronienia pod zasłoną wybrzeży Portlandu, co było niewątpliwym znakiem zbliżającej się złej pory, oraz niebezpieczeństwa na otwartem morzu. Zajęci byli właśnie zapuszczaniem kotwicy. Łódź przodownicza, umieszczona na wyskoku, stosownie do starego obyczaju żeglarzy norweskich, odrysowywała się czarną sylwetką swojego olinowania na białawem tle powierzchni morskiej, i widać było zatknięte u sztaby wielkie widły rybackie, obwieszone wszelkiego rodzaju hakami, harpunami i sieciami, przeznaczonemi do połowu ryb podbiegunowych, najrozmaitszej wielkości i jakości. Z wyjątkiem tych kilku łodzi, zgarniętych zresztą w jedno załamanie, na całym szerokim widnokręgu Portlandu oko nie spotykało nic żyjącego. Nigdzie ani domu, ani statku. Wybrzeże w owych czasach nie było jeszcze zamieszkałe, zatoka zaś o podobnej porze nie była mieszkalna.
Cobądź jednak w tej godzinie zapowiadało niebo, istoty, wybierające się w podróż orką hiszpańską, niemniej przyspieszały chwilę odbicia od lądu. Tworzyły one na brzegu morskim rodzaj gromadki, dziwnie zaprzątniętej i rojącej się z ruchami gorączkowemi. Wyróżnić tam kogokolwiek było niepodobieństwem. Również niepodobna było dojrzeć, czy ci ludzie byli starzy, czy młodzi. W zamglonych cieniach wieczora ich kształty mieszały się i rozpływały. Ciemność, ta najdokładniejsza maska, znajdowała się na ich twarzach. Wydawali się sylwetkami, oglądanemi w nocy. Było ich ośmiu. Niewątpliwie znajdowała się pomiędzy nimi jedna lub dwie kobiety, ale któżby je rozpoznał pod osłoną poszarpanej i poobwieszanej strzępami odzieży, która już nie zdawała się należeć wyłącznie ani do kobiet, ani do mężczyzn. Łachmany płci nie znają.
Cień jakiś mniejszy od innych, snujący się tam i sam pośród większych, dawał się domyślać karła lub dziecka.
Było to dziecko.