Człowiek śmiechu/Część pierwsza/Księga trzecia/Rozdział szósty
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Człowiek śmiechu |
Wydawca | Bibljoteka Arcydzieł Literatury |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Felicjan Faleński |
Tytuł orygin. | L’Homme qui rit |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dzień zaczynał się złowrogo. Smutna jasność wślizgnęła się do budy. Był to lodowaty świt. Ta siność, która wykreśla z grobową rzeczywistością wypukłość rzeczy, którym noc nadała widmowy wygląd, nie obudziła dzieci, śpiących blisko siebie. W budzie było ciepło.
Wśród ciszy słychać było dwa ich oddechy, falujące jakby dwie uspokojone tonie. Nie było już zewnątrz orkanu. Drżące odblaski zorzy zwolna obejmowały w posiadanie widnokrąg. Jedna po drugiej gasły konstelacje, na podobieństwo świec zdmuchiwanych kolejno. Kilka tylko gwiazd większych opór jeszcze stawiało. Od morza słychać było unoszący się ku niebu głęboki szmer nieskończoności.
W piecyku niezupełnie wygasło. Blady dzionek zmieniał się zwolna w dzień biały. Chłopiec mniej głęboko spał od dziewczyny. W czujności snu jego było coś z popędu do czuwania. Na pierwszy żywszy promień, który się przedarł przez szybę, otworzył powieki; sen dziecięcy w zapomnieniu się zwykle roztapia; chłopiec pozostał tak czas jakiś nawpół drzemiąc, nie zdając sobie sprawy z tego, gdzie się znajdował, ani co go otaczało, nie robiąc nawet wysiłku, żeby sobie przypomnieć cośkolwiek, rozglądając się po suficie izdebki i kształtując niewyraźne jakieś myśli wokoło głosek napisu: Ursus mędrzec, który rozpatrywał, nie rozumiejąc go, gdyż nie umiał czytać.
Wtem szelest w zamku, do którego klucz wkładano, zwrócił całą jego uwagę.
Drzwi się otworzyły, stopień opadł. To Ursus był z powrotem. Niebawem znajdował się na progu budy, ze zgaszoną latarnią w ręku.
Jednocześnie stąpnięcie czterech łap dało się słyszeć na stopniach. Był to Homo, idący za Ursusem i wracający także do domu.
Chłopiec mimowoli wzdrygnął się.
Wilk, prawdopodobnie głodny, wyszczerzył z pyska białe, ostre zęby.
Jednak tylnemi łapami zatrzymał się jeszcze na ziemi, przednie tylko wspierając u krawędzi budy, podobny postawą do adwokata, gotującego się rozpocząć obronę sprawy na mównicy. Z daleka wietrzyć zaczął skrzynię, na której nie nawykł widywać podobnych mieszkańców. Wilcza jego postać, w drzwi oprawiona, zarysowywała się czarno na jasności porannej. Wahał się czas jakiś, wreszcie wskoczył do budy.
Chłopak, spostrzegłszy to, wysunął się z pod skóry niedźwiedziej i stanął w obronnej postawie przy dziewczynie, śpiącej twardo jak kamień.
Tymczasem Ursus uczepił znowu latarnię na gwoździu; podobnież z bezmyślną powolnością zdjął z siebie pas z sakwą i złożył go napowrót na półce. Na nic nie patrzał i zdawał się nic nie widzieć. Źrenice jego błyszczały szklisto. Snadź coś do głębi zajmowało jego umysł. Wreszcie, jak zwykle, mruknął, nie wiedząc o tem, sam do siebie:
— Najzupełniej szczęśliwa! Umarła jak tylko być może najdokładniej.
Przykucnął, zgarnął trochę miału do piecyka i, bezwiednie przewracając w torfie, mamrotał pod nosem:
— Ale tom się jej naszukał! Złość szatańska zagrzebała ją z jakie dwie stopy pod śniegiem. Bez mego wilka, który równie jasno wietrzy nosem, jak niegdyś Kolumb przeczuwał umysłem, byłbym jeszcze do tej chwili gmerał w zaspie śnieżnej, grając w ślepą babkę ze śmiercią. Razu pewnego Djogenes wyszedł z latarnią szukać człowieka, tak samo ja dziś wybrałem się szukać kobiety; on szyderstwo znalazł, ja — żałobę. Ale toż była zimna! Ręka jej istny kamień! I co za cisza w oczach! Głupie babsko, żeby też sobie umrzeć, pozostawiając dzieciaka na Boskiej Opatrzności. Czy to tu wygodnie będzie trojgu w tem pudle? Oto mi na łeb dachówka! Mam sobie teraz ni stąd ni zowąd potomstwo. Chłopaka i dziewczynę — daj ich katu!
Podczas tej mowy Ursusa, Homo podsunął się ku piecykowi. Zwieszała się rączka śpiącego dziecka, on jął lizać tę rączkę.
Ale robił to tak delikatnie, że dziewczynka ani się ocknęła.
Ursus zwrócił się ku niemu:
— To dobrze, Homo. Ja będę ojcem, a ty stryjaszkiem.
Poczem znów dalej przewracał w ogniu, mówiąc jak i przedtem do siebie:
— Adoptacja — ma się rozumieć. Skoro Homo sobie tego życzy...
Nagle wyprostował się.
— Chciałbym wiedzieć, kto jest odpowiedzialny za tę umarłą. Czy ludzie — czy też może...
Oko jego błysnęło w górę, ale gdzieś poza sufit, usta zaś wyszeptały:
— Czy też może Ty?
Następnie schylił czoło, jakby ku ziemi przygięty, i dodał:
— W każdym razie noc podjęła się tu być oprawcą.
Wzrok jego, podnosząc się, spoczął na twarzy chłopca zbudzonego, który go słuchał. Ursus nagle się do niego odezwał:
— A ty czego się śmiejesz?
— Nie śmieję się wcale — rzekł chłopak.
Ursus drgnął, chwilę popatrzył na niego bystro w milczeniu, i wreszcie rzekł:
— W takim razie jesteś okropny.
Jak powiedzieliśmy, aż dotąd tak ciemno było we wnętrzu budy, że zaledwie teraz dopiero, przy skąpych brzaskach dnia wschodzącego, Ursus rozróżnić zdołał twarz chłopca.
Oparł obie ręce na ramionach dzieciaka, wpatrzył się w niego coraz uważniej i raz jeszcze odezwał się do niego surowo:
— Nie śmiej się, powiadam!
— Nie śmieję się — rzekł dzieciak.
Ursus uczuł, jak mu dreszcz ziębi kości od stóp do głowy.
— Nie kłam! Śmiejesz się.
Następnie, wstrząsając dzieciaka ruchem, zdradzającym szaleństwo a może i litości nadmiar, spytał go gwałtownie:
— Gadaj. Kto ci to zrobił?
— Co takiego? Ani wiem, o czem pan chcesz mówić...
— Od jakiego czasu śmiejesz się w ten sposób?
— Nigdy inny nie byłem — rzekł dzieciak.
Na to Ursus zwrócił się ku skrzyni, mrucząc między zębami:
— Myślałem, że się już takich rzeczy nie robi.
Następnie ostrożnie wysunął książkę, którą poprzednio położył pod głowę dziewczynie, i rzekł do siebie:
— Poradźmy się Conquesta.
Był to foliał, oprawny w miękki pergamin. Począł go przerzucać, aż wreszcie zatrzymał się przy jakiejś karcie, położył księgę otwartą na piecyku i czytał:
— „...De denasatis“. — A, to tu.
I ciągnął dalej:
— „Bucca fissa usque ad aures, genzivis denudatis, nasoque murdridato, masca eris, et ridebis semper“. To właśnie to samo.
Poczem położył księgę na półce, mamrocząc:
— Wydarzenie, które zgłębiać niebardzo byłoby zdrowo. Dlatego zatrzymajmy się lepiej u jego powierzchni. Śmiej się sobie, mój chłopaku!
W tej chwili ocknęła się dziewczynka, na dzień dobry kwilić poczynając.
— No, mamko, dawaj wasani piersi — rzekł Ursus. Mała usiadła.
Ursus, wziął z pieca flaszkę i wetknął ją dziecku w usta do ssania.
Jednocześnie ukazało się na widnokręgu wschodzące słońce. Czerwony jego odblask, wkradłszy się przez szybkę, wprost uderzył na twarzyczkę dziecka. Źrenice niemowlęcia, wprost ku niemu zwrócone, niby dwa zwierciadła gładkie, odbijały okrągło tę światłość jaskrawą. Ale ani drgnęły, ani łzami zaszły, ani się zapuściły powieką.
— Aha — rzekł Ursus — ona jest ślepa!