Człowiek śmiechu/Część pierwsza/Księga trzecia/Rozdział piąty
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Człowiek śmiechu |
Wydawca | Bibljoteka Arcydzieł Literatury |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Felicjan Faleński |
Tytuł orygin. | L’Homme qui rit |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jakieś warknięcie dziwne i zastraszające podeszło w cieniu tym ku niemu.
Było przed czem się cofnąć.
On naprzód poszedł.
Temu, którego cisza długo przerażała, ryk nawet powabnym się wydaje.
Ten dziki odzew dodał otuchy chłopakowi. Groźba owa wydała mu się obietnicą. Był tam przynajmniej ktoś żyjący i czuwający, niechby sobie nawet i zwierz dziki. Udał się tedy w stronę, skąd usłyszał chrapliwe warczenie.
Wkrótce poza węgłem jakiegoś muru, przy grobowych odbłyskach majaczących niewyraźnie od śniegu i od morza, ujrzał coś jakby chroniącego się przy ścianie. Był to wóz, jeżeli tylko nie lepianka. Miała ona koła, więc była pojazdem; posiadała też dach, była więc mieszkaniem. Z dachu sterczała rura, z tej zaś rury dym wychodził.
Dym ten był przezroczysty, co zdawało się wskazywać niezgorszy ogień we wnętrzu. W części tylnej wyskoczone zawiasy wyraźnie oznaczały drzwi, w środku zaś drzwi tych czworoboczny otwór dozwalał widzieć światło w budzie. Chłopak podszedł bliżej.
To, co poprzednio warczenie wydało, teraz wyraźnie uczuło jego obecność. Zaczem z przygłuszonego pomruku przeszło do wściekłej groźby. Nie z warczeniem już jego miało się teraz do czynienia, ale z wyciem. Jednocześnie chłopak usłyszał szelest tępy, niby brzęk łańcucha gwałtownie pociągniętego, i nagle, tuż pod progiem drzwi, pomiędzy tylnemi kołami budy, błysnęły mu w oczach dwa rzędy chytrych i białych zębów.
W tejże samej chwili, w której się paszcza ukazała pomiędzy kołami, ktoś wytknął głowę przez okienko.
— Leżeć! — rzekła głowa.
Paszcza umilkła. Głowa mówiła dalej:
— Czy tam kto jest?
Dzieciak odrzekł:
— Jest.
— Kto taki?
— Ja.
— Ty? Co za jeden? Skąd?
— Upadam ze znużenia — rzekł dzieciak.
— A która godzina?
— Przeziąbłem do kości.
— Cóż ty tam robisz?
— Jeść mi się chce.
Na to głowa odrzekła:
— Czy to każdy może być równie jak lord szczęśliwy? Idź sobie precz.
Głowa się schowała, a okienko się zamknęło.
Chłopak schylił czoło, zacisnął w rękach śpiącą dziewczynkę i zebrał jeszcze jakie miał siły, żeby się puścić w dalszą drogę. Postąpił kilka kroków i począł się oddalać.
Ale niemal w tym samym czasie, kiedy się okienko zatrzasło, drzwi się otwarły. Od nich spuściło się parę stopni. A wtem głos poprzedni zawołał z głębi budy z gniewem:
— No i cóż? Czemu nie wchodzisz?
Chłopak się zawrócił.
— No chodźże — rzekł znowu głos.
— A cóż to znowu za osioł, który zmarzł i brzuch ma pusty, a nie włazi do budy?
Chłopak, jednocześnie odtrącany i zapraszany, sam nie wiedział, co ma począć ze swoją osobą. Głos zawołał znowu:
— No, mówię ci, żebyś wszedł, cymbale.
Przestał się wreszcie wahać i postawił nogę na stopniu.
Ale pod budą znowu warczeć zaczęto.
Cofnął się. Rozwarta paszcza pokazała zęby.
— Leżeć! — zawołał głos.
Paszcza zapadła w ciemności, jednocześnie też ustało i warczenie.
— Właźże! — zawołano z głębi.
Dzieciak z trudnością wgramolił się po trzech stopniach. Bardzo mu zawadzała mała dziewczyna, tak obwinięta i otulona w kaftan, że jej ani trochę widać nie było i że się zdawała tylko bezkształtnym jakimś węzełkiem.
Przebył tedy wreszcie owe trzy stopnie, ale, stanąwszy na progu, zatrzymał się.
Nie było świeczki ani kagańca w głębi budy, przez oszczędność może, czy też z niedostatku. Skutkiem tego wnętrze jej oświetlone było tylko czerwonością, wychodzącą z drzwiczek żelaznego piecyka, w którym pryskał żar torfowy. Na piecyku tym kurzył się tygielek i garnek, mieszczący w sobie pewnie jakąś strawę. Czuć nawet było zapach jej przyjemny. Jedynem i sprzętami tego mieszkania była skrzynia, zydel i latarnia, wisząca u pułapu, ale wcale nie zapalona. Oprócz tego, przy ścianach było kilka półek i kołki, na których wisiały rozmaite przedmioty. Na półkach poustawiane były różne naczynia szklane, miedziane, alembik, flasza dosyć podobna do tych naczyń, w których się szrutuje ziarnka wosku, oraz mnóstwo innych dziwnych przedmiotów, na których się chłopak wcale nie rozumiał, a które były po prostu alchemicznemi przyrządami. Wnętrze budy przedstawiało kształt podłużny z piecem od przodu. Nie można tego było nawet nazwać izdebką, było to raczej wielkie pudło. Zewnątrz daleko jaśniej śnieg przyświecał, niżeli piec we wnętrzu tej budy. Wszystko się tam przedstawiało niewyraźne i zmącone. Bądź co bądź, słaby odblask od ognia, bijący zukosa ku pułapowi, pozwalał tam wyczytać następujący napis dużemi głoskami: Ursus mędrzec.
W istocie, chłopak dostał się był pomiędzy Homo i Ursusa. Właśnie słyszeliśmy, jak warczał pierwszy i jak przemawiał drugi.
Chłopiec, stanąwszy na progu, zaraz spostrzegł przy piecu człowieka wysokiego wzrostu, suchego i starego, odzianego szaro, którego łysa czaszka dotykała pułapu.
Człowiek ten nie mógłby się tam wspiąć na palce. Kryjówka zdawała się być do jego miary przykrojona.
— Wleźże — rzekł.
Dzieciak wszedł.
— Połóżże swoje manatki.
Chłopak ostrożnie złożył swój ciężar na skrzyni, bojąc się, żeby się dziecko nie obudziło i nie przelękło.
Człowiek mówił dalej:
— Cóż się ty tak pieścisz z tym tam tłómokiem? Myślałby kto, że to szkatułka z relikwiami. Boisz się, żeby ci nie pękły twoje łachmany? Ach, ty podły łobuzie, po ulicach mi się będziesz włóczył o tej porze? Skądeś się wziął? Gadaj zaraz. Albo nie, ani mi się waż odpowiadać. No, dalej do roboty! Zimno ci, to się grzej.
Powiedziawszy to, popchnął go ku piecykowi.
— Toś ty dopiero zmoknięty! Toś ty zmarzł! Ale kto ci to pozwolił włazić w podobny sposób do domów? No, zrzuć mi z siebie natychmiast te wszystkie gałgany, hultaju!
I przy tych słowach z gorączkową gwałtownością oberwał z niego łachmany, które się rozleciały w strzępy; jednocześnie zaś druga? ręką zdjął z gwoździa koszulę męską, oraz jeden z tych kaftanów trykotowych, które i dziś jeszcze noszą nazwę kiss-my-quick.
— Masz oto nowe łachmany — rzekł, rzucając mu je.
Poczem, wziąwszy gałgan wełniany, począł przy ogniu nacierać członki olśnionemu i osłabłemu chłopcu, który w tej chwili ciepłej nagości sądził, że się dostał do nieba. Wytarłszy go należycie, obejrzał mu nogi.
— Ależ ty, błaźnie, nie masz nic odmrożonego. A ja głupi myślałem na dobre, że on sobie odziębił łapy tylne lub przednie. No, no, nic ci nie będzie. Ubieraj się.
Chłopak wdział koszulę, na którą Ursus narzucił mu kaftan trykotowy.
— A teraz do roboty.
Powiedziawszy to, przysunął nogą zydel, posadził na nim chłopaka i wskazał mu palcem tygiel, z którego się kurzyło na piecyku. To, co chłopak tam ujrzał, niemniej jak wprzódy widok ognia, niebem mu się wydało.
Były to bowiem niezrównanie wyglądające kartofle ze słoniną.
— Jeść ci się chce, to jedz.
Powiedziawszy to, wziął z półki kromkę czerstwego chleba i widelec żelazny, i wetknął te dwie rzeczy w obie ręce chłopaka. Dzieciak wahał się.
— Chcesz może, żebym ci nakrył do stołu? — rzekł człowiek.
I postawił tygielek na kolanach chłopaka.
— No, jedzże mi już raz.
Głód nareszcie przemógł zahukanie. Dzieciak zabrał się do jedzenia. Coprawda, raczej pożerał, niż jadł. Zawzięte chrupanie chleba aż się rozlegało po budzie. Ursus pomrukiwał tymczasem:
— Czego tak prędko, utrapiony bałwanie? A cóż to znowu za obżartuch! Te wygłodniałe gałgany to ci zmiatają w sposób obrzydliwy. Bodaj to widzieć jedzącego lorda! Widywałem ja w mojem życiu książąt przy stole. Ci to nie jedzą wcale, co jest bardzo przyzwoicie. Zato, co piją, to piją. A no, prosiaku, ładujże sobie brzuch.
Brak uszu, będący zwykłą cechą zgłodniałych żołądków, sprawiał, że chłopak całkiem był głuchy na tę powódź przezwisk, łagodzoną wszakże przez czynne miłosierdzie, co stanowiło przeciwieństwo, wypadające na jego korzyść. Tymczasem zaś całe zajęcie jego zdawały się pochłaniać dwie potrzeby, których zaspokojenie doprowadzało go niemal aż do upojenia, to jest grzać się i jeść.
Ursus mruczał dalej pod nosem:
— Widziałem ja króla Jakóba, obiadującego we własnej swojej osobie w Banqueting House, gdzie podziwiać można malowidła sławnego Rubensa; Jego królewska Mość ani tknął czegokolwiek. A oberwaniec z ulicy to ci sobie zaraz popuszcza pasa; popasa, zwyczajnie jak bydlę. Co też mi do łba przyszło przywlec się dziś do tego Weymouthu, siedmiokroć oddanemu bogom piekielnym! Od rana aż do tej pory nie sprzedałem ani szmaty, gadałem do czystego śniegu, grałem na flecie wichrowi, nie zarobiłem ani farthinga i jeszcze wieczorem przybywają mi w gości żebraki. Nikczemna okolica. Gdzieindziej, to przynajmniej jest się z kim potargować ząb za ząb. Gamonie uliczni radziby mię zbyć lada groszakami, ja im też za to daję lada co we flaszce. Otóż dziś i z tego nawet nic. Ani nigdzie gapia na rogu zaułka, ani choćby w kieszeń co kapnęło! No, jedzże, piekielny bębnie, żuj i mlaskaj, ażby ci się uszy trzęsły; żyjemy w czasach, w których nic dorównać nie zdoła bezwstydowi pieczeniarzy. Tyj, tyj moim kosztem, pasożycie. Powiada, że jest głodny. On nie jest głodny, ale wściekły. To już nie głód, ale żarłoczność. Jesteś trawiony przez virus rabique. A możeś ty morem zarażony? Czyś ty zarażony? Gadaj, zbóju. Gotów jeszcze udzielić zarazy Hornowi. Ho, ho, strzeżno mi się, ty łotrze. Niech sobie zdycha, kiedy chce, motłoch podły, ale ja nie chcę, żeby mój wilk umierał. Tylko zaraz, — i mnie się także jeść chce. Doprawdy, jest to wydarzenie wcale nie przyjemne. Pracowałem dziś bardzo późno w noc. Zdarza się w życiu, że człowiekowi pilno. Otóż tego wieczora pilno mi było zjeść co. Jestem sam jeden, naniecam ognia, mam niewięcej jak jeden kartofel, chleba tyle tylko, ile dla siebie, kąsek słoniny i kapkę mleka, przystawiam to do ognia, i mówię sobie: — A przecie chociaż teraz podjem. — Zapewne! A tu jednym razem spada mi na kark ten oto krokodyl. Staje ci niby płotem pomiędzy mną i mojem jedzeniem. I oto po całej uczcie. Żryj, szczupaku, pochłaniaj, ludojadzie. Ileż tam masz rzędów z zębami w twojej paszczy? Płataj, wilku. Nie, nie, cofam słowo; poszanowanie wilkom. Połykaj moją strawę, dusicielu. Pracowałem dziś dzień cały z pustym żołądkiem, z wyschniętem gardłem, z poskręcanemi wnętrznościami Bóg wie jak długo w noc; i oto piękna mi nagroda patrzeć, jak mnie odjada ktoś drugi. No, niech cię tam gęś kopnie, podzielimy się na połowę. Bierz sobie chleb, kartofel i słoninę, ale nie dam ci przynajmniej mleka.
W tej chwili przedłużony krzyk płaczliwy rozległ się w budzie. Ursus nastawił ucha.
— I ty jeszcze krzyczeć mi będziesz, ludożerco? Czegoś wrzasnął?
Chłopak się odwrócił. Niepodobna go było o krzyczenie posądzić, miał bowiem usta zapchane chlebem.
Krzyczenie nie ustawało.
Ursus podszedł ku skrzyni.
— Więc to ten węzełek wrzeszczy? Dolino Józefata! Toż tu pęk łachmanów ludzkim głosem odzywać się zaczyna. Czego on tam skrzeczy, ten twój tłómok?
Mówiąc to, rozkręcał zawiniątko. Wkrótce ukazała się z niego głowa dziecka z otwartemi ustami i płacząca.
— A to co znowu? — zawołał Ursus. — Toż i tu siedzi coś żywego; jakże, czy nie będzie temu końca? Kto tam! Do broni! Kapralu, straż pod broń! Druga katastrofa! Co mi ty tu przyniosłeś z sobą, złoczyńco? Patrzaj oto, pić się chce temu dzieciakowi. Dobryś, teraz to już i po mojem mleku.
Mówiąc to, wziął z półki zwitek dartej w pasy bielizny, gąbkę i flaszeczkę, mrucząc ze złością:
— Przeklęty kraj!
Poczem przyjrzał się dziecku.
— Dziewczyna, — zaraz to poznać można po wrzasku. Zmoknięta, jak i tamten.
Zerwał z niej, podobnie jak poprzednio z chłopca, łachmany, któremi była raczej obwiązana, niż odziana, i owinął ją w szmatę jakąś z grubego wprawdzie płótna, ale czystą i suchą. To nagłe i porywcze przebranie mocno się dało uczuć dziecku.
— Co za nieznośna skrzeka! — rzekł.
Odgryzł zębami kawałek gąbki, oddarł nieco płótna, wyciągnął zeń nitkę, wziął z pieca garnek, w którym było mleko, napełnił niem flaszeczkę, zatkał gąbką, przykrywszy ją kawałkiem płótna, przymocował ten korek nitką, przyłożył sobie flaszkę do policzka dla spróbowania, czy nie jest za gorąca, i chwycił pod lewą rękę wystraszone niemowlę, które krzyczało w niebogłosy.
— No, ssij, utrapiony pędraku, masz smoczek.
Mówiąc to, włożył jej w usta zatyczkę od flaszki.
Dziecko pociągnęło chciwie.
Ursus przytrzymał flaszkę w stosownem pochyleniu, mrucząc pod nosem:
— Wszystkie one takie same: kiedy mają, czego chciały, dopiero wtedy milczą.
Dziewczynka pociągnęła była tak łapczywie, i z taką zaciekłością chwyciła tę pierś ofiarowaną przez tę szorstką opatrzność, że zakrztusiła się ogromnie.
— Jeszcze mi się udusisz — mamrotał Ursus. — To także żarłoczna bestja!
Wyciągnął jej z ust gąbkę, przeczekał, aż jej się kaszel uspokoi, poczem znowu przytknął jej flaszkę, mówiąc:
— No, ssij, łajdaczko.
Tymczasem chłopak położył był widelec. Widząc, jak się niemowlę karmiło, sam zapomniał o jedzeniu. Chwilę jeszcze przedtem z oczu mu patrzyło zadowolenie, obecnie błyszczała z nich wdzięczność. Widział bowiem wyraźnie, że dziecko wracało do życia. To dopełnienie zmartwychwstania żyjącej istoty, rozpoczętego przez niego, roziskrzało jego źrenice niewymownym jakimś blaskiem. Ursus dalej przeżuwał sobie w zębach swoje słowa mrukliwe. Chłopak co chwila zwracał ku niemu oczy wilgotne wzruszeniem, nie umiejąc go wyrazić słowami, zwyczajnie biedak sfukany, któremu się na łzy zbiera.
Wtem Ursus wrzasnął na niego:
— No, czegóż nie jesz, ośle?
— A pan? — spytał dzieciak cały drżący, ze łzami na rzęsach. — Dla pana nic nie zostanie.
— Jedz mi natychmiast, głupi nicponiu. Niema tam nic nadto dla ciebie, skoro nie było dosyć dla mnie.
Dzieciak wziął znowu widelec, ale nie jadł.
— Jedz mi zaraz! — krzyczał dalej Ursus. — Właśnie tu o mnie chodzi! Co ci do mnie, bosy hultaju z parafji oberwańców? Powiadam ci, że jedz. Nie na co innego tu jesteś, jak tylko żebyś zjadł, wypił i poszedł spać. Jedz mi natychmiast, bo jak nie, to cię wyrzucę za drzwi, razem z twoją gałganicą.
Chłopak, słysząc tę groźbę, wziął się znowu do jedzenia. Coprawda, niewiele już trzeba było zachodu, żeby wyprzątnąć to, co jeszcze pozostało w tygielku.
Ursus mruczał tymczasem:
— Nieosobliwe to jednak mieszkanie ta moja buda. Toż tu przeklęcie wieje przez szyby.
W istocie, w okienku wytłuczona była szybka, bądź skutkiem uderzenia gdzie o kamień kolaski, bądź też uderzenia kamieniem przez jakiego ulicznika. Ursus zalepił był to uszkodzenie kawałkiem papieru, który się właśnie odkleił. Wiatr się wkradał tamtędy.
Ursus siedział na skrzyni. Tymczasem dziecko, które trzymał na kolanach, nie przestawało ssać z flaszki, w tym stanie półsennego zachwytu, który jest udziałem Cherubów w obecności Boga i niemowląt wobec piersi matczynej.
— Upiła się, jak bela — rzekł Ursus.
I dodał:
— Gadajże tu kazania o wstrzemięźliwości!
Wreszcie wicher do reszty oderwał od szyby ów przylepiony kawałek papieru, który wpadł do budy, ale ani jedno z tych dzieci zaprzątniętych odradzaniem się do życia nie zwróciło nawet na to uwagi.
Podczas kiedy dziewczyna piła, a chłopak jadł, Ursus wygadywał w najlepsze:
— Pijaństwo zaczyna się już teraz od powijaków. I warto tu, jak ten poczciwiec biskup Tillotson, grzmieć z ambony przeciwko nadużyciu trunków? Przeklęta wichura. Piecysko także porządnie już stare. Krztusi się dymem i, zamiast go precz wypuszczać, nazad do budy wpycha. Dokucza ci tu zarazem mróz i ogień. Ciemno, jak w rogu. Ten pędrak, którego tu licho przyniosło, wyzyskuje, jak sam chce, moją gościnność. Do tego, nie mogłem nawet widzieć jeszcze, jak wygląda. Już to na wygodę narzekać tu nie można. Jak Jowisza kocham, nic rozkoszniejszego nad wykwintną ucztę w wybornie zamkniętej komnacie. Chybiłem mego powołania, bom przyszedł na świat smakoszem. Najznakomitszym u mnie mędrcem jest Filoksenes, który radby był mieć szyję żórawią, ażeby się tem dłużej móc cieszyć rozkoszami zmysłu smaku. — Obrachujmy, co mi dziś wpłynęło do kieszeni. Dodawszy wszystko, wypadnie zero. Żeby też nic nie sprzedać przez dzień cały! Klęska prawdziwa. Hej, mości panowie mieszczanie, jestem lekarz niezrównany, a oto nadzwyczajnie skuteczne lekarstwo! Daj sobie spokój, stary głupcze. Schowaj sobie w kieszeń twoją aptekę. Wszyscy się tu wybornie mają. To mi dopiero przeklęte mieścisko, w którem niema nikogo chorego! Tu tylko niebo na diarję jest słabe. Co za śnieżyca! Anaksagoras uczył, że śnieg jest czarnej natury. Miał słuszność. Zimno to czarność. Lód to noc. — Co za utrapiona burza. Wyobrażam sobie rozkosze życia tych, którzy się znajdują na morzu. Huragan, to przejście szatanów, to łomot galopujących potworów, przewalających się głową nadół nad naszemi kośćcami. W chmurach ten ma ogon, ten rogi, ów płomień zamiast języka, tamten szpony skrzydlate, ten inny opasły brzuch lorda kanclerza, ten znowu głowę akademika, rozróżnia się kształt w każdym dźwięku. Gdy wiatr inny, i szatan się zmienia; ucho słucha, oko widzi, hałas jest formą. Do djabła, mogą być ludzie na morzu w tej chwili — o to nietrudno. A więc, kochani przyjaciele, radźcie tam sobie, jak możecie, — mam ja tu i bez was dość do czynienia. Cóż to znowu? Czy to zjazd u mnie, czy co, żeby mi na kark spadały włóczęgi? Żebyś się niewiedzieć jak zaszył w dziurę, jeśliś tylko biedny, przejeżdżające obok ciebie społeczeństwo potrafi cię obryzgać błotem swoich zgręzów. — Doprawdy, wydany jestem na łup żarłoczności pierwszego lepszego przybłędy. Pastwą się stałem. Pastwa takich, co zdychają z głodu. Zima, noc, chałupina z tektury, pod nią i to na dworze jedyny przyjaciel, zamieć, garstka kartoflisków, ognia tyle co figa, pieczeniarze na karku, wicher wpraszający się przez wszystkie szpary, ani szeląga w kieszeni, i do tego wszystkiego tłómoki, z których coś szczeka. Odpakowywasz te tłómoki i przekonywasz się, że tam gałganice jakieś siedzą. Jeżeli to ma być wielki los wygrany, to — za pozwoleniem — wolę czekać lepszego. — Ach, psubracie ty razem z twoją miłą towarzyszką! Podły ty rzezimieszku! Bębnie przewrotny! Będziesz mi się wałęsał po ulicach, kiedy już wszędzie ogień pogaszono? Niechby tylko nasz dobry król o tem wiedział, dostałbyś się, kochanku, do lochu. Ten łobuz przechadza się po nocy z panienką! Na piętnaście stopni mrozu, z gołą głową, boso! Wiedz, bratku, że tak nie wolno. A od czego rozkazy dzienne i porządek społeczny, hultaju? Prawo surowo karze włóczęgów, prawo opiekuje się uczciwymi ludźmi, mającymi własne domy, królowie są ojcami narodu. Ja, naprzykład, to co innego; ja mam mój dom własny. Dostałbyś cięgi na samym środku rynku, gdyby cię napotkano — i to bardzo słusznie. Porządek musi być święcie szanowany. Ja nawet bardzo źle zrobiłem, żem cię nie oddał w ręce konstabla. Ale już to taka moja natura — rozumiem, co dobrego, a złe rad broję. Ach! Rozpustniku ty! Będziesz mię nachodził w podobnym stanie? Dopiero teraz spostrzegłem, ileś mi tu naniósł śniegu. Wszystko to stopniało, i teraz mam wody po kolana. Istny potop! Trzebaby spalić Bóg wie ile węgla, żeby tę powódź osuszyć. Węgla po dwanaście farthingów. I jak tu się teraz pomieścić we troje w tem ciasnem pudle? Teraz to już po wszystkiem. Wyraźnie zaciągnięto mię do stowarzyszenia mamek; wkrótce zleci się tu do mnie całe niemowlęctwo obdartusów ze wszystkich stron starej Anglji. Obowiązkiem moim, urzędem i zajęciem, będzie na przyszłość: obciosywać nieudatne porody tej grubej kanalji, której na imię Nędza, udoskonalać brzydotę przyszłych zalotników szubienicy i nadawać młodocianym rzezimieszkom powabne mędrców kształty. Powiadają, że niedźwiedź rodzi się kłębem bezkształtnym, i że dopiero matka urabia go językiem na to, czem ma być w przyszłości. Otóż jam jest przeznaczony służyć za podobne dłuto opatrznościowe. I pomyśleć tylko, że gdyby nie to, żem już od lat trzydziestu objadany przez podobne robactwo, Homo byłby dotąd jak pająk tłusty, ja, jak mocarz bogaty, miałbym sobie pracownię lekarską pełną rzadkości, w niej tyle przynajmniej przyrządów chirurgicznych, ile ich miał doktór Linacre, przyboczny lekarz króla Henryka VIII, do tego najprzerozmaitsze zwierzęta wszelkiego rodzaju, mumie egipskie i djabli jeszcze wiedzą nie co. Należałbym do Kollegium Doktorów i miałbym prawo korzystania z bibljoteki, wybudowanej w 1652 przez słynnego Harveya, i pracowania w latarni kopuły, z której się widzi cały Londyn! Mógłbym dalej prowadzić moje obliczenia 0o zaćmieniu słońca i dowieść, że z jego tarczy wychodzą opary. Jest to zdanie Jana Keplera, który urodził się rok przed nocą Świętego Bartłomieja i który był matematykiem cesarza. Słońce jest kominem, który niekiedy dymi. Mój piec także. Mój piec nie wart jest więcej niż słońce. Mogłem los zrobić, mogłem się dobić uznania, i wtedy całkiem inaczejbym wyglądał; nie byłbym gruby i płaski, nie poniewierałbym nauki po rozstajnych drogach. Gdyż motłoch ani jest wart wiedzy, gdyż motłoch to poprostu zgraja głupców, to tylko mieszanina wieków, płci, usposobień i stanów, którą mędrcy wszystkich miejsc i czasów wiecznie gardzić zwykli; najumiarkowańsi zaś jeszcze, w wysokiej swojej sprawiedliwości, bardzo słusznie nienawidzą. — Ach, nudzi mnie to wszystko, co się dzieje na tym świecie. Choć, Bogiem a prawdą, nie żyje się tu długo. Krótka to sprawa życie ludzkie. Otóż nie. Przeciwnie, bardzo długa. Czasami, ażeby człowieka nie przyprowadzić do ostateczności, ażeby go przypadkiem nie zniechęcić do zgodzenia się na życie, ażeby mu czasem do głowy nie przyszło korzystać z nastręczających się tu owdzie sposobności w postaci rozlicznych haków i postronków, przyroda zdaje się nieco dbać o swego syna. Tylkoż nie tej nocy, coprawda. Daje rosnąć zbożu, dojrzewać gronom, śpiewać słowikowi ta chytra kusicielka. Kiedy niekiedy, to jaki zorzy brzask, to kieliszek jałowcówki, oto co się tu na ziemi szczęściem nazywa. Cieniuchny obrąbek dobra wokoło tej ogromnej płachty śmiertelnej, którą jest zło. Prawdę mówiąc, używamy sobie przeznaczenia, do którego djabeł utkał postaw, a Bóg do niego dodał wypustki. — Bądź co bądź, zjadłeś mi całą moją wieczerzę, złodzieju.
Tymczasem niemowlę, które Ursus w czasie całego tego przystępu złości najtroskliwiej na rękach piastował, powoli zaczęło przymykać oczy, co bywa u dzieci znakiem nasycenia. Ursus obejrzał flaszkę i mruknął:
— Wszystko wysączyła. To bezwstydnica!
Podniósł się i, trzymając dziecię lewą ręką, prawą uniósł wieko od skrzyni i wyciągnął stamtąd skórę niedźwiedzią, tę samą, którą, jeśli sobie przypominamy, zwykł był nazywać prawdziwą swoją skórą.
Czyniąc to, nasłuchiwał zarazem chrupania chłopaka i prawił, patrząc na niego z podełba:
— Miła to rzecz, jeśli przyjdzie odtąd żywić tego obżartucha, którego codzień coś przyrośnie. Będzie to istny tasiemiec, siedzący we wnętrznościach mojego przemysłu.
Mówiąc to, jak najostrożniej i zawsze tą jedyną swobodną ręką rozścielał niedźwiedzią skórę na skrzyni, niemal wystrzegając się ile mógł wszelkiego poruszenia, żeby przypadkiem nie przerwać początku snu niemowlęciu. Poczem delikatnie położył je na futrze, od strony najbliższej ognia.
Zrobiwszy to, położył wypróżnioną flaszkę na piecu i zawołał:
— Ach, jakże mi się też pić chce!
Zajrzał do garnka: było tam jeszcze kilka niezłych łyków mleka; zbliżył sobie tedy garnek do ust. Ale właśnie w chwili, kiedy już miał pociągnąć, wzrok jego padł na śpiące dziecko. Postawił tedy garnek na piecu, wziął flaszkę, odetknął ją, wlał w nią resztę mleka, którego było właśnie tyle tylko, żeby ją napełnić, zatkał znowu to wszystko gąbką i, jak wprzódy, zawiązał płótnem przy szyjce.
— Koniec końcem, głodny jestem, jak pies — mruknął gniewliwie.
I dodał:
— Kiedy nie masz chleba, to się napij wody.
Za piecem stał dzbanek wyszczerbiony.
Ursus wziął go i podał chłopcu.
— Chcesz się napić?
Chłopak się napił, poczem znowu wziął się do jedzenia.
Z kolei Ursus porwał dzbanek i przytknął sobie do gęby. Woda się nieco od wierzchu za piecem ogrzała. Połknąwszy kilka jej łyków, skrzywił się i splunął.
— Moja ty przeczysta wodo, bardzoś mi coś podobna do fałszywych przyjaciół. Letnia jesteś od wierzchu, ale zimna na spodzie.
Tymczasem chłopak skończył był swoją wieczerzę. Rynka nietylko była wypróżniona, ale i wylizana. Wyzbierał nawet w zamyśleniu aż do ostatniej okruszyny chleba, spadłej mu na kolana pomiędzy fałdy okrycia.
Nagle Ursus zwrócił się ku niemu.
— To jeszcze nie wszystko, bratku. Rozprawimy się teraz ze sobą. Gęba nie tylko jest do jedzenia, ale i do gadania. Teraz, kiedyś się już rozgrzał i brzuch sobie naładował, uważaj bacznie, nicponiu, bo musisz odpowiedzieć na wszystkie moje pytania. Skąd jesteś?
Dzieciak odrzekł:
— Nie wiem.
— Jakto nie wiesz?
— Porzucono mnie dziś wieczór na brzegu morza.
— Ach, lampart! Patrzcie go! No, i jakże się ty nazywasz? Jestem pewny, żeś ostateczny ladaco, którego aż porzucili na drodze rodzice.
— Mie mam wcale rodziców.
— Proszę cię, chciej się nauczyć raz na zawsze, że nie lubię, ażeby mi gadano rzeczy, które nie mają najmniejszego prawdopodobieństwa. Musisz, spodziewam się, mieć rodziców, skoro masz siostrę.
— To nie jest moja siostra.
— To nie twoja siostra?
— Nie.
— Więc cóż to za jedna?
— To jest dziecko, które znalazłem.
— Znalazłeś?
— Znalazłem.
— Jakto? Tyś to z ziemi podniósł?
— Z ziemi podniosłem.
— Gdzie? Gadaj zaraz, — a nie kłam, bo cię zabiję.
— Znalazłem to dziecko na jakiejś kobiecie, która leżała w śniegu umarła.
— Kiedy?
— Może z godzinę temu.
— Gdzie?
— Może stąd o jaką milę.
Na to zmarszczyły się brwi Ursusa i przybrały kształt ostrołukowy, jaki zwykł oznaczać wzruszenie wewnętrzne mędrca.
— A, martwa była. No, to jeszcze jedna szczęśliwa. Dać jej tam pokój w jej śniegu. Gdzież jej lepiej być może? A w której stronie, powiadasz?
— Od strony morza.
— I przechodziłeś przez most?
— Przechodziłem.
Ursus uchylił okienka i wyjrzał na zewnątrz. Pogoda nic się nie zmieniła. Padał ciągle śnieg gęsty i posępny Ursus napowrót zamknął okienko. Podszedł ku stłuczonej szybie, zatkał dziurę jakimś łachmanem; dołożył torfu do piecyka, rozciągnął najszerzej jak było można skórę niedźwiedzią na skrzyni, wziął grubą jakąś księgę z kąta, położył ją w jednem miejscu pod skórą, ażeby mogła służyć za poduszkę, i umieścił na niej głowę śpiącej dziewczyny.
Poczem zwrócił się do chłopca.
— No, połóż się tu.
Chłopak usłuchał i położył się tuż obok dziecka.
Ursus obwinął futro około dwojga dzieciaków i obetknął im pod nogami.
Następnie wziął z półki i okręcił sobie około ciała pas płócienny z wielką sakwą u boku, mieszczącą zapewne narzędzia chirurgiczne i flaszki z lekami.
Potem odczepił od pułapu latarnię i zapalił ją. Była to ślepa latarnia. Jakkolwiek zapalona, pozostawiła jednak dzieci w ciemności.
Ursus, zrobiwszy to wszystko, uchylił drzwi i rzekł:
— Wychodzę. Nie bójcie się niczego. Zaraz wrócę. Śpijcie.
I opuszczając stopień, zawołał:
— Homo!
Odpowiedziało mu na to przyjazne skowytanie.
Ursus, mając latarnię w ręku, zszedł na dół; stopień wrócił nazad i drzwi się zamknęły. Dzieci pozostały same.
Wtem z zewnątrz głos, będący jeszcze głosem Ursusa, zapytał:
— Słuchajno, bębnie, któryś mi zjadł wieczerzę, czy nie śpisz jeszcze?
— Nie — odpowiedział chłopiec.
— No to jeżeli ona zacznie kwiczeć, to jej dasz resztę mleka.
Jednocześnie słychać było brzęk odczepionego łańcucha i w chwilę potem krok odchodzącego człowieka, oraz stąpanie idącego za nim zwierza.
W chwilę potem oba dzieciaki spały głęboko.
Było to niby jakieś niewypowiedziane kojarzenie się dwóch tchnień; więcej, niż czystość, bo nieświadomość; noc weselna bezpłciowa. Ten chłopiec i ta dziewczyna, nago tuż obok siebie spoczywający podczas tych godzin cichych, ulegali seraficznym poślubinom ciemności; możliwa miara marzeń w tym wczesnym wieku przepływała od jednego ku drugiemu; drżała zapewne światłość gwiazd pod ich zapuszczonemi powiekami; gdyby wyraz: małżeństwo nie był tu niewczesnym, możnaby ich nazwać mężem i żoną na sposób archanielski. Podobne niewinności w ciemniach podobnych, podobna nieskalaność w podobnym uścisku, podobne zaliczki na rachunek nieba, udziałem być mogą tylko dziecięcości, i żaden ogrom nie dorówna miary wielkości tych maluczkich. Ze wszystkich otchłani zapewne ta jest najgłębsza. Straszliwa wiekuistość bytu przykutego śmiercią poza życie, niezmierna zawziętość oceanu, pastwiącego się nad rozbiciem, rozległe białości śnieżne, przysypujące pogrzebane kształty, nic z tego wszystkiego nie jest zdolne dorównać w dramatyczności tym dwojgu ust dziecięcych, stykających się wśród snu w sposób boski, i których spotkanie się nie jest nawet pocałunkiem. Może to zaręczyny, a może też rozerwanie. Nieznana dola ciąży na tem zespoleniu. Jest to urocze, ale któż wie, czy zarazem nie przerażające. Czujesz, patrząc na to, jak ci się serce ściska. Niewinność szczytniejsza jest od samej cnoty. Niewinność utworzona jest z świętego zacienienia. Spali. W spokoju byli. W cieple spoczywali. Nagość ich ciał splecionych kojarzyła z sobą dusz ich dziewiczość. Tulili się tam, jakby w gnieździe otchłani.