<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Czarny Bóg
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Czarny Bóg
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Rolnicza P. G. w Poznaniu
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
NOWY ROK

Szedł ktoś szybko po schodach — szedł i gwizdał. Śnieg, nazbierany na ulicy, pokrywał jego czapkę i ramiona, ręce wetknął w kieszenie, głowę wtulił w wytarty barankowy kołnierz i spieszył widocznie. Minął wszystkie porządne drzwi i piętra, wgramolił się na strych, w egipskich ciemnościach znalazł jakieś drzwi i wszedł.
Powitał go gromadny okrzyk.
Izba więcej zawierała dymu niż powietrza i ciepła. Nieład równał się chyba z brudem, a sprzęty nieliczne nie miały ani jednego całego egzemplarza. Jedna lampka dogorywała na oknie, więcej dając swędu niż blasku, naprzeciw niej, w żelaznym piecyku, żarzyły się węgle.
Trzech mężczyzn już się znajdowało w izbie. Jeden siedział na stole i śpiewał, drugi leżał na łóżku i palił papierosa, trzeci klęczał przed piecykiem i grzał ręce, zapatrzony w błękitnawe smugi gazu.
— Nowy rok idzie! Uha! — wrzasnął na widok wchodzącego ten, co siedział na stole.
Chwała mu i cześć! Skąd macie ogień w piecu?
— Z krzesła. A ty przyniosłeś cokolwiek?
— A jakże! Całych dziewięć rubli!
— Hurrah!
Zeskoczył ze stołu jeden, od pieca zbliżył się drugi, tylko ten, co leżał, ani się ozwał, ani poruszył.
Teraz lampka oświetliła ich nieco.
Śpiewający miał twarz ładną, młodą, trochę bezczelną i cyniczną; — ten, co grzał ręce, był garbaty, szpetny, o krótkich, pałąkowatych nogach, zapadłej piersi i twarzy zalękłej, chorowitej; — ten, co wszedł, był szczupły, nerwowy, żywy, o prostem, szczerem wejrzeniu siwych oczu, trochę marzycielskim zakroju ust.
Wyjął z kieszeni garść asygnat i rzucił obojętnie na stół.
— Róbcie z tem, co chcecie. Ja się zmęczyłem — rzekł.
— Ja chcę tytoniu — rzekł cynik.
— Lampa gaśnie! — wtrącił kaleka.
— Jabym chętnie coś wypił gorącego!
— No — to tak. Trzeba nafty, herbaty, cukru, araku, tytoniu, chleba, kiełbasy, wódki i śledzia. Niech Maksymow idzie! Kiedy bal — to po formie! Słyszysz Gregori?
— Słyszę — tylko Maksymow nie pójdzie. Żeby go Bóg stworzył na posłańca, miałby proste nogi. Ty sam idź, Sewer.
powiedziawszy, leżący powstał, aby zapalić drugiego papierosa, wrócił do łóżka, ale już nie legł, tylko usiadł, rękami objął głowę i zamyślił się.
Sewer wcale nie protestował, wziął czapkę i wybiegł. Maksymow wydobył samowar z kąta i wodą go napełniał.
— Czyś otruty, Gregori? — spytał kapitalista.
— O bestje! żebym ja ich miał w ręku! — z niedającą się opisać wściekłością tamten zamruczał.
— Kogo? profesorów?
— A tych wszystkich, co się władzą nazywają!
— Pewnie znów heca o „Kwiatek lnu?“
— A jakże! Złodziej ma siedm paszportów, a chodzi bezkarny! Ona, dobra i cicha, niech się choć do domu rozpusty zapisze, kiedy nie ma papierów! To prawo! Trzy dni dali jej zwłoki, a potem... won z mieszkania, z miasta, może won ze świata! O psy!
Podniósł głowę i pięści. Był młody, piękny, dziki. Zbudowany przepysznie, wysoki, smukły brunet, — twarzy ściągłej i smagławej, mającej w sobie dziwny, pociągający urok, a na czole i w oczach piętno rzadkiej potęgi i myśli. Tacy muszą panować, władać, rządzić, bo do tego stworzeni.
Nawał myśli buchał mu na usta, więcej niż chciał wyrazić; pohamował się, twarz znowu w dłonie ukrył i znieruchomiał.
— Co robić? I to minie! — smutno, z rezygnacją nad lata jego starszą, westchnął towarzysz.
— Co minie? — tamten się żachnął.
— Bieda!
— To nie bieda, to krzywda! Masz rację, Świda — i to musi minąć!
Świda głową dziwnie pokiwał.
— Musi, nie musi — odparł powoli, a marzące jego oczy szły w dal nieokreśloną. — Żebyś ziemię nawylot przekopał, ta grudka, co na wierzchu, i ta, co na najgłębszym spodzie, ten wyraz ci powie: krzywda! Treść ziemi ten wyraz stanowi.
— To ją zepchnąć w próżnię, niech ginie!
— Tytani już skałami przywaleni leżą pobici!
— Milcz, bo ci powiem, żeś i ty pies niewolnik.
— Powiedz — jam jest! — zdławionym głosem szepnął towarzysz.
Sewer wpadł z hałasem i śpiewem, z okrutną fantazją.
— Masz, małpo! — krzyknął, obrzucając Maksymowa pakunkami.
Zaczął wnet papieros kręcić i trzepał ze śmiechem:
— Jak Kijów Kijowem, nie mieli studenci takiej uczty. Zaprosiłem po drodze męczenników z Ławry, niech przychodzi Chmielnicki ze swymi rabusiami, starczy dla każdego kiełbasy i wódki. Cóż wy? Śpiewacie? Wszystko głupstwo wobec wieczności, a wieczność wobec kwaszonego ogórka. Kto tu gospodarz? Mogę być i ja. Gdzie będziemy ucztowali? Na podłodze? O siedzenia nie będzie sporu.
We dwóch z Maksymowem zajęli się rozłożeniem zapasów i przyrządzeniem biesiady. Dwaj tamci siedzieli na łóżku, nie wtrącali się do niczego — myśleli.
— Słuchaj, Świda, jeśli mi tu zaraz nie zaśpiewasz, to cię zarżnę! — krzyknął Sewer, nalewając pierwszy kieliszek.
Wypili wszyscy, i częścią leżąc, to klęcząc, otoczyli zapasy. Gregori tylko nic nie jadł, a pił za dwóch.
Przy trzecim kieliszku, Sewer zaproponował:
— Każdy najmilsze zdrowie!
— Nie mam nikogo! — rzekł Świda.
— Ja Gregora! — bąknął Maksymow.
— Ty „Kwiatka Lnu“, a ja piosnki wesołej.
— Masz przecie matkę — zauważył Świda.
— Mogę ci ją ustąpić za byle co, nawet gratis ofiarować. Ty gdzieś rodziców podział?
— Jednego dnia ich pobito w powstaniu naszem!
— A ty, Gregor, i, czyś kukułczy syn, kozaczy?
— Nic ciekawego — mruknął Gregor.
— Owszem. Żyjemy razem, dobrze czasem pogadać o swoich stronach, o swoich ludziach. Dobrze pogadać o swoich rojeniach, ot, byle codzienną biedę odepchnąć. My ze Świdą nie daleko się rodzili. Przynajmniej tak moje papiery opiewają. Sewer Adrjanow Słowicz. Ojca nie widziałem, bo gdzieś umarł, a matki także nigdy nie widziałem, bo mnie rzuciła temu szelmie Stockiemu na opiekę. Pieniędzy podobno przysyła tyle, żem dotąd nie zdechł, a sama gdzieś zagranicą siedzi. Ot ja kukułczy syn, bracia! Ale to nic. Zobaczycie, że kiedyś het, u wierzchu będę!
— To jakim sposobem? — spytał Świda.
— Bo chcę!
— Dobrze powiedziane! — bąknął Gregor.
— Szczęśliwy, kto ma iluzje! — rzekł Świda.
— Ty czemu ich nie masz?
— Bo nic z tego nie będzie. Pieść myśl jaką, kochaj, noś ją w głowie i sercu — tyle twego. Kształtów ona nie przyoblecze, nie stanie przed tobą, nie wypadnie jej jedna z tobą droga, a goniąc ją, łeb roztrzaskasz!
Nagle Gregor się porwał, stanął przed Polakiem i jak w kleszcze porwał jego ramię.
— Ty milcz! — krzyknął strasznym głosem. — Myślisz tak, to poco żyjesz? Idź — Dniepr niedaleko. Miejże tę moc ustąpić z drogi żywym — ty, trupie. Nie zabieraj nam powietrza — nie truj. Won!
Zielonawym, tygrysim blaskiem płonęły jego demoniczne źrenice. Pijany był.
Świda spokojnie nań spojrzał.
— Posłuchaj, Gregor! Wiesz ty kto ja! — zawołał, zapalając się. — Ja — Polak! Et nos fuimus! Tak — mieliśmy kraje od morza do morza — i pierwszą po rzymskiej republikę — równość, wolność, potęgę. Królami byli ojcowie, orłami, lwami. A ja kto? Za ideę ojciec mój skonał pod szubienicą, matka ducha oddała pod pletniami sołdactwa — kat wziął mienie — a ja kto — Polak. W gimnazjum są stypendja, na uniwersytecie są pomoce, na świecie są posady, prace, karjery — a na drzwiach do tych miejsc pomocy, na każdym szczeblu społecznej drabiny, wypisane stoi: „z wyjątkiem osób polskiego pochodzenia“. Nas, wchodzących w życie, piętnują: „katolik“, „nielojalny“ — i tak idź w świat. Poddany państwowy jesteś, podatek zapłać, służbę wojskową wypełnij, a zresztą poza tem — ty nielojalny, niepotrzebny, zawadzający tym, którzy ze Wschodu do twego kraju przyszli i na gruzach buntu, za waleczność w tej wojnie, zajęli ziemię, urzęda. Ty Parjas, nigdzie niepotrzebny. Powiedzcie mi — szczęśliwsi Czerkiesi! Wypędzono ich gromadą z własnego kraju. Pod armatami wygnano, pletniami pędzono, poco nas zostawili? Poczekaj, Gregor, nim mi i stąd won powtórzysz. Chwałę, sławę, cywilizację, dorobek, czyny wielkie tylu pokoleń ja odziedziczyłem, czuję się panem tych moich panów, a od stu lat każde pokolenie daje w klęskach moce, bohaterstwa, zdrowie, krew i marzenia. Co chcesz, ja ostatni skąd mam mieć moc, zrodzony na zgubę? w matki wnętrznościach już skazany? Teraz mi powtórz — won — Gregor! Człowiek, który nie ma dla czego żyć i pracować, tylko dla siebie jednego, zaprawdę, nie wart życia, bo nie jednostką jest wielkiej cyfry, ale zerem.
To powiedziawszy, Świda ku drzwiom się skierował, ale mu Gregor drogę zastąpił i prawicę wyciągnął.
— Daruj! — rzekł poważnie.
Przyskoczył Sewer, przykulał Maksymow, ścisnął każdy dłoń Parjasa, ale nastrój uczty utracił niefrasobliwy ton i każdy głęboko się zamyślił.
Wśród tej ciszy rozległ się głęboki głos Gregora. Głos to był przepyszny, o niewyczerpanej skali tonów, porywający, jak on cały porywający był.
— A jaż co? Ja Grzegorz Romanowicz Zachareńko! Ja Małorus, co kniaziom swoim służył, gdy tam na Wschodzie, po panach moich teraźniejszych Tatarzy deptali nogami, jak bydlę po gnoju! Mnie kto pytał, czy jarzma chcę? Futor, co jeszcze Chmielnickiego pamiętał, mieli rodzice. Spodobał się gubernatorowi. Żeby go dostać, wplątali ojca w proces złodziejski o rabunek cerkiewny i poszedł w katorgę — matce, gdy z żalu i desperacji szalała, dowiedziono, że jednem słowem obraziła władcę i pognano też w Sybir. Mnie oddano do ochrony podrzutków, ograbiono z mienia i nazwiska. Zachareńko ja, co carów bizantyjskich imię noszę! Siedm lat wtedy miałem, a pamiętam, i konając, takim będę.
— Tedy nam sobie dłoń podać trzeba! — rzekł Świda. — Przed nami już tylko jedna zguba — spodlenie. Ta pamięć chwały, to jedna obrona.
— A czyn?
Sewer słuchał zwarzony i ponury. Rękami włosy zwichrzył i desperacko się odezwał:
— To otchłań. I skąd ratunek? Każdy malkontent, każdy cierpi i ginie! A zda się cierpią miljony przeciw setkom. Zda się łatwo granice skasować, wojsko, władzę wybrać, a nie znosić — i światby odżył.
— To mało! — rzekł Gregor.
— Dać każdemu żyć i pracować na swej ziemi, po swojemu do Boga i braci mówić! — dodał Świda.
— To mało! — powtórzył Gregor.
— Żeby nie było pieniędzy, a ludy nie politycznie, a etnograficznie się łączyły! — szepnął dotąd milczący Maksymow.
— To mało!... Wyjałowione grunta rodzą chwasty, wycieńczone organizmy rodzą kalectwa, wyżyte społeczeństwa rodzą potwory. Siekiery i pługa! Ognia i krwi! Tę całą ziemię zrównać, zgładzić, wytępić! — a potem na odrodzonej siać nowe ziarna!
— Więc mord znowu, znowu krzywda, znowu samowolna władza! — gdy tamci ze zgrozy umilkli, podjął Maksymow. — Czyś ty już zapomniał, Gregori, ten hymn do białego Boga Zendawesty?
I gdy nikt się nie odezwał, kaleka swym głosem schorowanym powoli mówił:
— „Ahuramazdo, jeżeli człowiek, porwany przez namiętność, podraźni się myślą, mową, lub uczynkiem, a upokorzony woła, abyś mu był przyjacielem, uczyń to, ty wielki, ty święty, ty nieśmiertelny, ty najdoskonalszy, — jako ja przyjaciel będę człowiekowi, który mnie ukrzywdzi, a przeprasza w pokorze!“ Biały Bóg, dobry Bóg! — dodał Maksymow.
— Ten dobry, co da mi choć jeden tryumf. Ten mój będzie, ten wielki, najdoskonalszy! — ponuro się ozwał Gregor.
— Zwarjowałeś, Maksymow! — krzyknął Sewer. — Więc ty sobie roisz, że ślepi przejrzą, a katy cię przeproszą może?
— Może synowie ich przejrzą, wnuki. Im w duszę ziarna rzucać!
— Apostołować ten myśli — idjota!
— Więc cóż czynić?
— Naprzód dłonie sobie dać, żeby pamiętać, że nas czterech było. Pójdziemy w świat, niechże choć każdy wie, że trzech braci ma, że nie sam jest. I poprzysiąc, że żaden z nas się nie spodli i krzywdy na duszę nie weźmie, gdzieby nie był, w najgorszej i najlepszej doli.
Na to słowo Sewera, Świda pierwszy dłoń podał, za nim uczynili to Gregor i Maksymow.
W tejże chwili gdzieś z wieży ozwał się zegar i uderzył dwanaście razy.
— Otóż i Nowy Rok! — zawołał Sławicz. — Co on nam da?
— Może dola kapryśna zajrzy na strych, a niedola jędza na schodach nogi połamie — z uśmiechem dodał Świda.
Jeszcze mówił, gdy za drzwiami rozległy się kroki i poszukiwanie klamki. Wreszcie drzwi się rozwarły i zajrzał posługacz hotelowy wahająco.
— Czy tu jest ten pan? — spytał, bilet podając.
Sewer go porwał i przeczytał.
— To ja sam. Czego? — spytał żywo.
— Chwała Bogu! Na trzeciej kwaterze znalazłem, mogłem szukać do setnej! To jenerał, przybyły onegdaj, prosi pana do siebie.
— Co za jenerał?
— Z Petersburga przyjechał. Zajął trzy salony. Bogaty pan! Prosił, aby pan, nie zważając na godzinę, zaraz przyszedł.
— Awantury arabskie! Słyszycie, koledzy?
— Ano, może to dola! — uśmiechnął się Świda.
— Idź! — rzekł Gregor.
Sewer raz jeszcze na bilet spojrzał, wreszcie ręką machnął, palto na ramiona tylko narzucił i wyszedł za posługaczem.
Pozostali ruszyli ramionami.
— Ot i jeden już ubył! — bezmyślnie zamruczał Maksymow, sprzątając resztki uczty.
Gregor począł chodzić po pokoju. Świda usiadł i zapatrzył się w próżnię. Myślał, a raczej marzył, bo po chwili śpiewać począł:

Orły lecą, gwiazdy świecą,
Kraj w niewoli — ty daleko,
A wokoło łzy.

Tak się w swych wspomnieniach pogrążył, że nie spostrzegł, jak się drzwi znowu rozwarły, ale tym razem nikt nie wszedł, tylko wsunęła się dłoń czarna, mała ręka wyrostka, rzuciła na ziemię papier zmięty i znikła. Nawet Maksymow tego epizodu nie dojrzał. Gregor widział, nic nie rzekł, nieznacznie papier podniósł, i do lampy z nim podszedł. Były na nim tylko dwa wyrazy i cyfra: „Ulica Górna II“. Przewrócił na drugą stronę, znowu jeden wyraz i dwie oderwane litery: „Zaraz — Z. W.“ Nieznacznie student papier nad lampą potrzymał, i na dłoni spalił, proch pozostały starł i rzucił. Potem do Maksymowa przystąpił.
— Pójdę! — rzekł. — Jeśli jutro mnie nie będzie, powiedz im, że wyjechałem ze Stefką; jeśli za tydzień nie wrócę, to i nie szukaj między żywymi, cicho siedź!
— Gregor, to i ja z tobą!
— Mówię — zostań — słyszałeś?
— O Gregor! To Czarny Bóg!
— Mówię, milcz! Słyszałeś?
Maksymow jak robak na ziemi się zwinął i stęknął głucho. Nieznacznie Gregor się ubrał i wyszedł. Świda zamyślony wciąż śpiewał.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.