<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Czarny adept
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Świt”
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia „Siła“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
W piwnicy

Wedle zasad takich mistrzów powieści kryminalnej jak Gaborieau, Conan Doyle, Maurice Leblanc, Gaston Leroux, Nat Pinkerton ect., ect., ect... człowiek, gdy się znajdzie w ciemnym potrzasku, dokąd go wrzuciły chytre machinacje wroga, winien wstać, rozetrzeć członki i sprawdzić czy niema czego złamanego. Następnie winien przetrząsnąć kieszenie w poszukiwaniu zapałek. W prawdzie Arsen Lupin zaleca przedtem poprawić krawat, bowiem strój zdobi człowieka nawet w kanale pełnym szczurów. Nauka kryminologiczna jednak stwierdza, że nie jest to nieodzowne — a w pierwszym rzędzie stoi sprawa światła. Wobec tego zachodzą dwa wypadki: albo bohater utensylja luminarne znajduje, albo ich nie znajduje. Jak wykazuje statystyka przeważnie nie znajduje, gdyż to by ułatwiło dramatyczną sytuację: wtedy powoli i ostrożnie obchodzi dokoła kazamatę, by rozpoznać gdzie popadł.
Te zaczerpnięte z literatury klasycznej refleksje przychodziły mi do głowy, gdy porządnie obolały, starałem się zebrać myśli i zastanowić nad położeniem, w jakiem się znalazłem.
Ziemia, na której leżałem, była rozmokła i ślizka. Z trudem powstałem. Nie byłem skrępowany więzami. Bolała mnie jedynie silnie lewa noga, którą musiałem uszkodzić podczas upadku oraz wielki guz na czole wykazywał ślady silnego o ciężki przedmiot uderzenia.
Wyciągnąłem rękę. Nademną był drewniany pułap, zapewne klapa do zapadni. Zrobiłem parę kroków, muskając ściany. Były murowane, snać bez okien, bo nie filtrował do wewnątrz najmniejszy promień światła. Sam loszek mógł mieć od czterech do pięciu kroków w średnicy.
Podczas poszukiwań nie odnalazłem żadnego sprzętu, na którym mogły spocząć nadwyrężone walką członki. Oparłem się tedy plecami o mur i przedsięwziąłem dokładną rewizję kieszeni.
Poczułem rozerwaną kieszeń, w drugiej twardy przedmiot. Była to srebrna papierośnica. Dalej wciśnięty w podszewkę, jak to się często u palaczy zdarza, kawałek zapałki z niespaloną główką. Może się uda? Wyjąłem papierosa, samą zaś zapałką, zrazu delikatnie, potem mocniej tarłem o ścianę. Zabłysło światełko. Przytknąłem momentalnie, przewidując, iż siły płomienia starczy na sekundę i z radością skonstatowałem, że tytoń pochłonął iskrę.
Zaciągnąłem się dymem głęboko i nikłym ognikiem jarzącego końca wodziłem po murach. Blask był zbyt słaby, by rozróżnić coś bliżej. Zdawało się, jedną ze ścian przecina podłużna szczelina, rzekłbyś szpara wejściowych drzwi. Dalsze inspekcje nie wykazały żadnego rezultatu. Zresztą, gdyby tak było, musiał zamek znajdować pomieszczenie z zewnętrznej strony, bo wewnętrzna nie wykazywała nic prócz gładkiej powierzchni, ja zaś do czynności wyłamywawczych nie byłem uzbrojony nawet w pilnik do paznokci. Od dogasającego, zapaliłem nowego „madena” i łykając nikotynę pogrążyłem się w rozważaniach.
Przychodziło mi na myśl talmudyczne przysłowie „łotr przypomina morze wzburzone, gdy z brzegów wystąpi, granic nie zna”, teraz doprawdy można było się spodziewać wszystkiego. Lecz inna na pociechę nasuwała się maksyma „dopóki stopa jest obutą, dopóty ciernie łamie”. Toć musiał się znaleźć hamulec na niego! Toć znajdowałem się w miljonowej stolicy, z sprawnie działającym aparatem organów bezpieczeństwa, czyż możliwem jest bym miał tu zginąć, by ważył się on na zadanie jej i mnie śmierci. Tam dokoła snuły się beztroskie tłumy po ulicach, kina rzucały oślepiające światła swych reklam, szalały dancingi... a ja tu miałem zakończyć bezsławnie żywot? Zauważą nasze zniknięcie, rozpoczną poszukiwania i... równie dobrze mogą odnaleźć nad modrą Wisełką nasze ciała jedynie! Małe utopienie, nieszczęśliwy wypadek... a jeśli potem ustalą zbrodnię i symulację wypadku, pocieszać się można tem, że szczęśliwość w zaświatach jest większą, niż na tym padole łez i dochodowych podatków. A w ilu głośnych morderstwach sprawcy wykryci nie zostali? weźmy bodaj sprawy Gromnickiej, Meklemburga, Smolikowskiego... i to nie na obcym gruncie, a zgładzeni u siebie, we własnych mieszkaniach...
Niewesołe retrospektywno kryminalistyczne rozważania przerwał jakiś szmer. Lecz... Czyżbym się przesłyszał? Nadsłuchiwałem. Lekki szmer powtórzył się. Było to jakby chrobotanie wielkiej myszy, lub szczura. Tylko tego brakowało, pomyślałem, miłego otrzymam współlokatora. Przyznaję, mam nieprzezwyciężony wstręt i odrazę do tych zwierząt. Jeśli gryzoń się pojawi, czem będę z nim walczył? Pochwyciłem papierośnicę, małą efektywną broń w tym wypadku, lecz tak już jest, że w razach przewidywanej walki nawet drobiazg, trzymany w ręku, napawa dziwną otuchą.
Wytężyłem słuch. Znów powtórzył się szelest. Tym razem jednak rozróżniłem, że pochodzi nie z dołu. Było to jakby lekkie drapanie od zewnątrz, paznokciem o mur. Przyłożyłem ucho, w miejscu zauważonej szczeliny i sprawdziłem, iż przypuszczenia były słuszne. Musiała ona być częścią potajemnych drzwi, gdyż poczułem chłodny wiew powietrza.
Drapanie powtórzyło się i w tejże chwili posłyszałem szept:
— Czy pan mnie słyszy?...
— Tak! — odparłem równie cicho — kto tam?
— To ja, Hanna! — brzmiał głos — czy się panu nic nie stało podczas upadku?
— Nic mi się nie stało! A pani śmie jeszcze do mnie przychodzić? — zawołałem, cały poruszony wspomnieniem niedawnej zdrady.
— Chwila cierpliwości! Zaraz wytłomaczę!
Część muru usunęła się bez szelestu, ukazując małe przejście, przez które dorosły człowiek musiał przechodzić schylając się porządnie. Z tyłu widniała druga komórka, tonąca w pomroku. Na progu ukazała się kobieta, otulona w czarny płaszcz.
— Tu stanę... tak bezpieczniej — mówiła szybko — mamy tylko chwilę czasu... niech pan to bierze...
Podała mi niklowany rewolwer, który zauważyłem u niej, jeszcze w gabinecie staromiejskiej restauracji.
— Pani, mój wróg, daje mi broń?
— Proszę brać prędzej — wcisnęła mi go do ręki — jaki ja tam wróg... przecież to wszystko była komedja...
— Komedja? — zapytałem zdumiony.
— Oczywiście! Ten drab na dole wiedział, gdzie się czarny adept znajduje i zatelefonował o naszej obecności. Wtedy on przybył, natychmiast. Na szczęście, zeszłam na dół w sam czas i spotkałam, gdy wchodził. Opowiedziałam bajeczkę, iż pana umyślnie zaciągnęłam do potrzasku. Inaczej postąpić nie mogłam. Był nieco zdziwiony, bo tego nie zamierzał, lecz uwierzył, czy udał że wierzy i wtedy... w podstępny sposób sprowadził Łomnicką... resztę pan wie...
— Co zamyśla zrobić z Reną?
— Nie wiem! on mi niezbyt ufa, widocznie zastanawiają go dorobione klucze... lecz ostateczne wyjaśnienie odkłada na później...
— Więc?
— Za chwilę ma odbyć naradę z dwoma najbliższymi przyjaciółmi, wtedy wasz los się zadecyduje... niestety mam wrażenie, że nie będzie słodki...
— Pani przewiduje?
— Wszystko jaknajgorsze... niewyłączając... et co mówić... nie poto tu przyszłam... trzeba działać...
— Jak?
— Rewolwer mój ma sześć strzałów, niestety zapasowych naboi nie mam, ale to wystarczy... ich będzie trzech... on i dwaj doradcy... lecz ci nie są tyle groźni, jeden z nich stary człowiek. Ja również będę... nieuzbrojona niewiele pomogę, ale zawsze...
— Co mam robić?
— Proszę się wychylić — usunęła się z przejścia — widzi pan — wskazała, gdy znalazłem się w pierwszym loszku — tu są jedne drzwi — te prowadzą do składu. Niemi przeszłam i zaraz wrócę, ale... te nic pana nie obchodzą. Tu natomiast drugie tak... tak... te... — wskazała na przeciwległą ścianę i w nich czerniejący otwór — tam dalej schody... Przerobił je z kuchennego wejścia na potajemną drogę. Wiedziałam o tem, lecz, uważałam za zbyteczne poprzednio nadmieniać. Schody kończą się również zamaskowanemi drzwiami. Drzwi zapewne będą zamknięte, ale znajdzie pan niewielkie okrągłe okienko. Przez nie częstokroć szpieguje wspólników. Otóż, przez te przejście, zaszedł on pana niespodzianie, zgasiwszy światło i nie chcąc ryzykować otwartej walki, bo wiedział że pan jest uzbrojony...
— Teraz pojmuję wszystko! — zawołałem.
— Lecz do rzeczy... odnajdzie pan otwór! Łatwo przez niego można obserwować, co się wewnątrz dzieje, w razie konieczności strzelać! Jeśli go pan trafi, a innego wyjścia uprzedzam niema, tu chodzi o życie... ja pochwycę klucze, wiem, gdzie się znajdują i otworzę. Wtedy będziemy panami sytuacji... Zrozumiałe?
Tak! — przytwierdziłem.
— Proszę więc sprawdzić broń, jak działa... i bez zwłoki pójść na górę. Reszty uczyć zbyteczne... Odchodzę, bo dłuższa nieobecność zwróci uwagę... Proszę nie zapomnieć zatrzasnąć furtkę od swej celi za sobą, bo może sprawdzać odźwierny...
Rozchyliła lekko drzwi, prowadzące do składu, chwilę nadsłuchiwała, poczem błyskawicznym ruchem wyślizgnęła się z piwnicy. Posłyszałem cichutki zgrzyt przekręcanego klucza w zamku. Byłem w drugiej komórce. W półmroku lochu, oświeconego małym zakratowanym oknem obejrzałem rewolwer systemu „Smith i Wesson“, sprawdziłem czy należycie odpowiada sprężyna. Niby skarb najdroższy, niby wygrywającą dolarówkę, przycisnąłem do piersi. Możliwie bez hałasu, postarałem zamknąć za sobą ciężkie żelazne rygle mego początkowego więzienia i skierowałem się w stronę, gdzie czerniały schody.
Świadomość, że nie padłem ofiarą haniebnej przewrotności i zdrady, napełniała otuchą w szczęśliwe zakończenie przygody, mimo, że przewidywana krwawa walka napełniła grozą. Stąpałem po stopniach, postanawiając, iż uczynię użytek z broni dopiero w ostatecznym razie, jeśli...
Schody były ciemne, wąskie i krągłe. Posuwając się na palcach liczyłem: raz.. dwa.. trzy.. stopnie... dziesięć.. i zakręt; gdy doliczyłem do dwudziestu zajaśniał nikły promyk światła. Byłem przed wejściem prowadzącem do sali. Łatwo odszukałem otwór okrągły, przez który obserwować było można pomieszczenie. Nikogo w pokoju nie było, snać gospodarz znajdował się w sypialni lub na dole. Nacisnąłem drzwi, nie ustąpiły, widocznie zamknięte na klucz. Chwilowo mało mnie to wzruszało: wszak i tak musiałem pozostać w ukryciu. Raz jeszcze obejrzałem sekretne okienko i z radością sprawdziłem, iż łatwo przez nie obserwować i strzelać. Dosięgnąć z tamtąd można było każdej części sali, a punkt oparcia ułatwiał cel i pewność strzału.
Obecnie po omacku, starałem się zbadać rozległość platformy, na której się znajdowałem. Kamienny występ zakańczając schody, nie był otoczony poręczą i mógł liczyć do dziesięciu kroków. Dotykiem sunąłem palcami wzdłuż ścian, usiłując sprawdzić występy muru, by po ciemku nie natrafić na jaką pułapkę. Nagle okrzyk przerażenia zamarł mi w gardle...
Napotkałem coś ciepłego i żywego. W odległości paru kroków odemnie stał człowiek. Dotknął mej ręki. Chciałem właśnie użyć rewolweru, by drugą wolną zadać cios, niby kastetem, kiedy posłyszałem cicho szeptane słowa.
— Proszę się nie obawiać, jestem przyjaciel!
— Kto tu?
— Człowiek, który również przybył wykonać sąd i karę...
— Ale kto?
— Gdybym chciał napaść, mogłem to łatwo uczynić, gdy pan szedł po schodach, zresztą...
Na chwilę oślepił mnie blask kieszonkowej, elektrycznej latarki. Ujrzałem przed sobą wysokiego starca, o długiej białej, na piersi spadającej brodzie.
— Może to pana przekona — mówił gasząc światło — iż nie stoi przed nim zbir, ani morderca...
Tyle powagi brzmiało w głosie nieznajomego, że odparłem z szacunkiem.
— Wierzę! I mam zupełne zaufanie! Jeśli jesteśmy sprzymierzeńcami, działajmy wspólnie!
Oczekiwałem dalszych, łatwo zrozumiałych w tym wypadku, wyjaśnień, lecz towarzysz mój zachętę do zwierzeń pozostawił bez odpowiedzi. Pozostał nieruchomy, w milczeniu. Tymczasem w sali powstał ruch. Rozległy się kroki i hałas przesuwanych krzeseł. Spojrzałem przez okienko. Do pokoju wszedł czarny adept w towarzystwie dwóch mężczyzn. Znałem obudwóch z widzenia i były to, ku memu zdziwieniu, typy na bruku warszawskim popularne. Więc tych omotał w swe sieci, by wieść na drogę występku i zbrodni? Jeden z nich zbankrutowany arystokrata, bliżej go nie wymienię, nosił zaszczytnie w dziejach naszych znane nazwisko. Lecz alkoholik i zkokainizowany erotoman, dawno posiadł smutną sławę utytułowanego wykolejeńca. Przystęp jednak miał do wszystkich sfer i dzięki stosunkom (w Polsce protekcja umarła!) oddawał, zapewne, nieocenione usługi swemu mistrzowi. Drugim — był człowiek, niby literat, niby uczony z zawodu, człowiek starszy o nader burzliwej przeszłości. Dawno szeptano o nim, po cichu, że satanizuje i odprawia czarne msze, przybrany w grecką chlamidę, z głową przystrojoną wieńcem róż. Miał, pono, przed wojną parę skandalicznych procesów, zakończonych paroletnim więzieniem. Że jednak obecnie więzienie należy do objawów przynależności towarzyskiej, nie raziło wielu i posiadał licznych adherentów.
Taką więc była kompania „rady najwyższej”! Ciekawiło mnie do jakich granic, w naszym wypadku, posuną się ci ludzie? Gdy zajęli miejsca, czarny adept pochylił się ku nim i mówił.
— Sprawa jest więcej, niż poważna, nim powezmę decyzję pragnę waszej, bracia, rady. Wtargnęła tu Łomnicka wraz ze swoim cicisbeem[1] i groziła skandalem. On, wiecie już kto, rzucił się na mnie, że ledwie z życiem uszedłem, z trudem udało się go obezwładnić...
Kłamał bezczelnie. Znaczyło, że nie są jego towarzysze tak zepsuci do szpiku, skoro świadomie prawdę zamilczał, skoro nie wspominał słówkiem o wstrętnym targu i szantażu, jaki usiłował dokonać. Pragnął ich jedynie, jako pokrywki, w razie możliwych nieprzyjemności. Więc z jednym tylko przeciwnikiem mieliśmy do czynienia, reszta to były powolne pionki. Tem lepiej, nie mogą mu okazać pomocy, gdy... Lecz słuchajmy!
— Obecnie — prawił dalej — siedzi zamknięty w komórce, jak pawian w klatce. Łomnicką uwięziłem chwilowo w sypialni. Co dalej czynić? Jakie wasze zdanie? Nasze bractwo musi zostać uratowane!
— Przysięgliśmy oddać za niego krew! — potwierdził starszy mężczyzna.
— I dla fantazji głupiej histeryczki, nie będziemy narażać na niebezpieczeństwo, jedną z najbardziej pociągających instytucji świata... — dorzucił wymokły panek.
— Konkluzja?
— Nie cofać się przed niczem! — wstępował w ślady Robespierre’a siwowłosy.
— I usta zatrzeć milczeniem! — dokończał pupil lupanarów.
— Zupełnie się zgadzam, lecz jak bracia to sobie wyobrażają praktycznie?
— Czy nie wskazane byłoby z nią przódy porozmawiać, może skłonniejszą się stała do poniechania wrogich występów?
— Uważam za zbyteczne!
Oczywiście nie chciał i nie mógł dopuścić do rozmowy Reny Łomnickiej ze swemi kompanami. Wtedy cała prawda musiałaby wypłynąć na wierzch, niby obraz na ekranie.
— Więc?
— Istotnie sprawa trudna... uprzedzić trzeba skandal...
— Societas nostra abhoret sanguinem... nasze stowarzyszenie brzydzi się krwią — wymówił pan starszy...
— Ach nigdy — przerwał czarny adept — nie namawiałbym i nie posunąłbym się do tego, uważam podobne załatwienie za niedopuszczalne, w żadnym razie...
Zapadło chwilowe milczenie.
— Lecz — ciągnął — powoli wymawiając przytłumionym głosem słowa — znalazłoby się może wyjście, bardzo proste sądzę i nie wzbudzające żadnych podejrzeń...
Ci, dwaj tam przy stole i ja w ukryciu zawiśliśmy na ustach narratora.
— Reasumując wszystko, wypuścić Łomnickiej nie można, bo po wyjściu od nas pojechałaby prosciusieńko na Miodową, do prokuratora. To nie tak daleko. Dobrowolnie również do aktu „desinteressement” nakłonić się nie da... Więzić jej tu nie sposób, przed czem innem, jako prawdziwi filozofowie, wzdrygamy się słusznie... wobec tego pozostaje jeszcze jedno...
— Co takiego? — zawołali równocześnie.
— Skoro sama nie chce ani milczeć, ani przystąpić do naszego bractwa, wkluczymy ją przymusowo...
— Myśl, mistrzu, przednia, lecz jak?...
— Od czego „czasza zapomnienia”?
— A... a... — zamruczeli towarzysze.
Wzdrygnąłem się, lecz w tej chwili opanowałem. Rachowano bezemnie. Wszak stałem uzbrojony! Pomysł był szatański i dostosowany do podziemnej taktyki czarnego adepta. Wlać nieszczęsnej piorunujący narkotyk do gardła a później oczekiwać skutków, oczekiwać póki pod jego wpływem nie oszaleje. Po obudzeniu, gdy pozna co z nią uczyniono, albo wycofa się z walki, zgadzając na wszystko, albo... pójdzie w ślady Mary i popełni samobójstwo. Wtedy zawrą się usta milczeniem na zawsze. A ile nieświadomych podpisów wymóc łatwo, w stanie narkozy...
Zatrząsłem się ponownie i mocniej ścisnąłem rękojeść rewolweru. Mój w cieniu stojący towarzysz, o którym niemal zapomniałem, również poruszył się niespokojnie. Widziałem, że i on bacznie śledzi każde dobiegające słowo. W tym czasie, w sali, de Loves pytał.
— Jakże plan ten się braciom podoba?
— Genialnie obmyślony i wcale interesujący, jeśli panienka przystojna... — zaśmiał się młodszy, gdy starszy milczał.
— A, wy bracie? — zwrócił się doń czarny adept. — Qui tacitur utique fatetur, sed tamen verum est eum non negare. Kto milczy dwojako czyni, wszakże nie zaprzecza. Więc zgoda?
— Istotnie, nie widzę innego wyjścia — odparł starszy doradca — i gdybym nawet nie chciał, przystać muszę. Lecz jeszcze jedno pytanie. Co zrobimy i jak zabezpieczymy się ze strony uwięzionego partnera?
— Najchętniej uciąłbym mu łeb, jak jenerał Czansolin swoim przeciwnikom i mówiąc językiem synów niebieskiego państwa wysłałbym go do krainy siedmiu fontann, bez zbytecznych ceregieli i pokłonów. Ponieważ to niemożliwe, wymyśliłem na gagatka sposób. Gdy panienka, za przykładem prawowiernych sióstr, łyknie srebrną czarę i zacznie zdradzać objawy, że się tak wyrażę, sympatji do naszego związku, wtedy sprowadzimy chłopaka, oczywiście z związanemi rączkami, by był grzeczny... i pozwolimy oglądać obrazek... Jeżeli będzie mądry, bo na największych głupców spływa czasem światło rozumu, zgodzi się poczynić pewne koncesje na naszą korzyść... sądzę nawet, że w imieniu swej towarzyszki... za „ustępstwa” z naszej strony. Bracia rozumieją mnie znakomicie?
— Ha, ha, ha... — zaśmieli się obecni. — Pierwszorzędnie pomyślane! Ścisłe niczem matematyczne równanie. Ona i on muszą się zgodzić na wszystko, nawet wywrą na siebie presję wzajem...
— Gdyby zaś się nie zgodził — przypieczętował mowę swą czarny adept — wlejemy profanowi nektar, którego w rzeczy samej jest niegodzien, do gardziołka i niech się dzieje, co się stać ma...
Przypuszczam, nazajutrz, nie skłonny będzie do rewelacji, bo postaramy się w pierwszym rzędzie dać mu ślub z najdroższą...
Powtórnie rozległ się śmiech...
Dłoń ma uniosła bezwiednie broń, szukając głowy czarta. W tejże jednak chwili na moim ramieniu legła czyjaś ręka. Mężczyzna znajdujący obok, nieznajomy sprzymierzeniec, powstrzymywał łagodnie.
— Każda krew przelana, pada na nas... — usłyszałem szept.
— Nawet takiego potwora?
— Musimy wyczerpać wszystko do końca, teraz moja misja się poczyna!
Nim zdążyłem cośkolwiek odpowiedzieć, poruszył jakąś ukrytą w drzwiach sprężynę. Drzwi rozchyliły się. Wszedł w nie, poczem równie szybko zatrzasnął z powrotem. Byłem zły, że nie zdążyłem przecisnąć się za nim, ale nie mając wyboru, znów przywarłem do okienka, postanawiając być tylko niemym świadkiem wypadków, dopóki...
Wejście nieznajomego spowodować musiało na zebranych wrażenie potężne. Porwali się ze swych miejsc. Widziałem najwyraźniej, iż tak pewny siebie czarny adept, zbladł. Pytanie, jakie zadał, brzmiało jeszcze dziwniej.
— Skąd się tu wziąłeś, ojcze? — wymówił ulegle.
— Słyszałem wszystko — odparł mój niedawny towarzysz — i w waszej dyskusji również pragnę zabrać głos.








  1. Przypis własny Wikiźródeł cicisbeo (z wł.) — gach, kochanek. Zob. hasło w Wikipedii.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.