<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Czarny adept
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Świt”
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia „Siła“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
Ostateczna walka.

Scena przedstawiała się następująco. Za stołem, zlekka wsparty stał gospodarz, zmięszany, usiłujący odzyskać nad sobą panowanie. Po dwóch jego bokach doradzający towarzysze, zaskoczeni i zdziwieni, niespodzianem wtargnięciem. Widocznem było, iż nowoprzybyły jest im obcy i nie wiedzą, jakie wobec niego stanowisko zająć. Tak czuć się muszą dworacy, gdy przy rozpustnej orgji zastanie ich znagła władca, lub kompani syna marnotrawnego, spłoszeni śród libacji, czy niedostojnej narady, przyjazdem dotychczas nieznanego a srogiego ojca.
Przybysz stał pośrodku i dostojnie rysowała się jego postać. Starzec osiemdziesięcioletni może, zachował czerstwość i sprężystość młodzieńczą. Długie pukle siwych, puszystych, gęstych włosów okalały twarz, spadając na ramiona i czyniąc podobnym do proroka, lub Liszta. Cienki orli nos panował nad zwisającą na piersi mleczną brodą, oczy patrzyły przenikliwie i rozumnie. Dziwnego coś było w tej postaci, wzbudzającego sympatję i zaufanie, jednocześnie nakazując respekt i posłuch. Głos brzmiał pewnie, metalicznie rozkazująco.
Ze skrzyżowanemi na piersiach rękoma, patrzył na zebranych z politowaniem i pogardą, niby Mojżesz spoglądający na schylonych przed fałszywemi bożkami kapłanów.
Niema scena trwać mogła chwilę, przez czas ten czarny adept opanował się pozornie.
— Co cię sprowadza ojcze, w tę niezwykłą porę? — powtórzył.
— Przyszedłem przeszkodzić dalszym zbrodniom! — odparł spokojnie.
Zdanie to wypowiedziane nie podniesionym, równym głosem spotęgowało efekt i nastrój. Słowa te chlasnęły de Loves’a, niby biczem. Grymas tajonej mściwości przebiegł twarz; pochylił się bardziej jeszcze ku przodowi, sprawiając wrażenie dzikiego zwierza trzymanego na niewidzialnym łańcuchu, na uwięzi, lub pantery zahamowanej hypnotyzującym wzrokiem pogromcy.
— Nie rozumiem!
— Nie udawaj — głos patryjarchy zabrzmiał donośnie — nie udawaj! Wiem wszystko i przed chwilą słyszałem wszystko!
— Co wiesz? — usiłował przeciwstawić się czarny adept. — Że pragniemy pozbyć się i unieszkodliwić intruzów, dążących do rozbicia naszej sekty? Że nie mamy innego wyjścia? Czy ty pragniesz, ojcze zaniku bractwa, ty nasz wódz duchowy? Daj inną radę!
— Wy mnie pytacie o radę? — zawołał z silnym odruchem oburzenia nieznajomy. — Wy?... I ty śmiesz jeszcze mnie, który przez całe życie nie skrzywdziłem żadnego najdrobniejszego nawet tworu, mianować waszym duchowym ojcem! Twoja przewrotność niema granic!
— A czyim uczniem jestem?
— Przestań popisywać się dla galerji, właściwie dla dwóch tu obecnych panów! Nie zbędziesz nikogo zwodniczemi frazesami. Ci — wskazał na członków „rady najwyższej“ — niech wiedzą wszystko! Może czas im jeszcze zawrócić z fałszywej ścieżki... Jeśli nie... tem gorzej dla nich...
— Lecz kto jest ten pan i w jakim charakterze występuje? — przerwał starszy mężczyzna.
— Nieciekawiśmy umoralniającego zgoła kazania. Zapewne usłyszymy artykuł wstępny z „Polaka katolika“... — drwił wyblakły kokainoman.
— Zamilczcie ludzie małego serca, równie nędzni, jak nędzną jest ta cząsteczka wiedzy, którąście posiedli... Kim jestem, nie będę wam tu mówił... niech wystarczy, że on istotnie był moim uczniem...
— Nigdy być nim nie przestałem! — przerwał czarny adept.
— Przestałeś! Janie Owierski, używający różnych cudzoziemskich nazw, a w istocie synie skromnego urzędnika i niekończony filozofie.
Przestałeś! Zmamiony przez węża pychy i niewiedzy, przestałeś od szeregu lat słuchać mych nauk i odłączyłeś się od naszego bractwa, dumny z fragmentów inicjacji, jakie sądziłeś, żeś zdobył...
— Czyżby tylko fragmentów?
— Tak! Bo, nie pochwytane, lub najgłębiej nawet przestudjowane misterja przekształcają człowieka na mędrca! By nim się stać, należy przełamać, przetworzyć swój charakter. Tyś tego uczynić nie potrafił!
— Ja?
— Ty! W pewnym momencie, gdyś sądził, że wiesz dosyć o naszej organizacji i żeś posiadł sekreta panowania nad tłumem, odłączyłeś się, znikłeś. Nie zatrzymywaliśmy cię, ucznia niewdzięcznego. My, my prawdziwi wtajemniczeni, nie mamy się czego obawiać i dla posłuchu nie potrzebny nam postrach ani za zdradę — zapłata krwi. Na tych, co od nas odeszli, nie wytrzymawszy próby, patrzymy jedynie z litością.
Lecz przez czas pobytu u nas nauczyłeś się paru rzeczy, niestety najbardziej poziomego gatunku. Nauczyłeś się rządzić bliźniemi przy pomocy ich najgorszych namiętności. Wykorzystywałeś te namiętności, jak podły szuler lub stręczyciel nierządu. Aby zaspokoić ambicje własne nie cofałeś się przed niczem. To było z góry do przewidzenia i dlatego dostałeś od nas... jedynie kruchy obłamek mądrości! My z góry przewidzieliśmy twój charakter, a nie daje się szaleńcom, do igrania — beczki z prochem, któraby wysadziła ludzkość w powietrze...
— Ojcze!
— Zakładałeś sekty i bractwa, w końcu za teren działania obrałeś sobie Polskę. Nie interwenjowaliśmy, choć głosiłeś, kłamliwy uzurpatorze, iż działasz z naszego ramienia, nie reagowaliśmy, lecz śledziliśmy bacznie. Finał dawał się przewidzieć łatwo. Przykładów było dosyć. Bardzo smutnie kończyli fałszywi adepci, którzy ogarnięci obłędem wielkości, zlekceważyli mistrzów i nieprzełamawszy swych chuci a dufni we własne siły poczęli działać samodzielnie, by nasycić żądzę władzy, lub instynkty lubieżności i rozkoszy... Czy mam wielu wymieniać? Szymon Mag padł ze zmiazdżonemi nogami, gdy zapragnął czynić cuda, Cardana odnaleziono w magicznem kole ze złamanym kręgosłupem, zaduszony został w podziemiach zamku Św... Anioła Józef Balsamo Cagliostro... Czyż wy, naprawdę, choć na sekundę, przypuszczacie, że gdyby byli prawdziwemi wtajemniczonemi, mistrzowie pozwoliliby im tak marnie skończyć?.. napewno nie... pozostawiono ich własnym losom, i nieubłagane fatum wykonało wyrok...
— Lecz... — usiłował przerwać de Loves.
— Nie przerywaj! Śledziliśmy cię bacznie i wiemy, co sądzić! Pod najszlachetniejszemi pokrywkami przemycałeś najbrudniejsze cele, kapłanie kultu nie słońca, lecz Kybelli, osiągnąłeś to, iż piękne słowo „bractwo”, należy wymawiać ze wstrętem, a podniosłe ceremonje dały ci asumpt do cuchnących orgji! Dość tego! My najwyżsi, zorganizowani w Radę R†C postanowiliśmy z tobą skończyć! Zrozumiałeś?
Dziwna przemiana zachodziła w gospodarzu. Wahał się, nie wiedział, co czynić, mimowolnie powtórzył.
— Rozumiem!
— Znasz naszą dewizę?
— Per crucem ad rosam, per rosam ad mortem! Przez krzyż do róży, przez róże do śmierci! Wiem!
— Więc?
— Więc śmierć? — powtórzył blednąc.
— Śmierci nie zadajemy nikomu — nas wyręcza życie! Nie było wypadku, by ten wielki miecz opatrzności... zadania nie spełnił. My nie wykonujemy — za nas wykonają inni! Wobec tego przybyłem, by postawić ultimatum, słuchaj uważnie.
— Słucham?
— Zlikwidujesz natychmiast to, co mienisz bractwem! Dasz zadośćuczynienie skrzywdzonym! Zbytecznem dodawać przy panach, jak daleko zaszłeś w podłości.... i zbrodni! Zmuszanie do samobójstwa zwałeś przypadkiem, a zagrabianie majątków — ofiarą.....
— Ojcze! Dość.....
— Boli cię, gdy ci mówić prawdę w oczy? To, co powiedziałem, wystarczy! Wykonasz więc rozkaz natychmiast, lub zginiesz......
Zapadło milczenie.
— Wahasz się? — mówił starzec — namyślasz.... namyśl się dobrze. My Rada R†C dajemy ci dwudziesto czterogodzinną zwłokę. Jeśli w tym czasie krzywd nie wynagrodzisz, związku nie zlikwidujesz, a sam nie znikniesz, by nawet najmniejsze nie pozostało wspomnienie po tobie... wówczas my wystąpimy i roztworzymy otumanionym ludziom oczy, ty zaś...
— Ja?
— Nim upłynie termin zginiesz... a może wcześniej jeszcze. — Wiesz, że nie ostrzegam próżno nigdy! Was, jeśli się nie cofniecie — zwrócił się do pozostałych — podobny los czeka!
Zdawało mi się, że wzrok starca biegł ku skrytce, gdzie stałem. Z zapartym oddechem śledziłem bieg wypadków. Czarny adept, przy ostatnich słowach, padł na krzesło i ukrył twarz w dłoniach. Niemniejsze pomięszanie okazywali jego towarzysze.
Nieznajomy przez chwilę patrzył na wywołaną wrażeniem jego słów scenę.
Tak spoglądać musiał Savonarola, gdy florentyjczycy chowali twarze w poły płaszczów, wstydząc się własnych nieprawości.
— Odchodzę! — wyrzekł.
Wyszedł wyprostowany, ten Mane, Tekel, Fares losów, nie zatrzymywany przez nikogo.
Zapadła cisza, jakby przy nieboszczyku w żałobnej komnacie. Słychać było tylko przyspieszone oddechy trzech mężczyzn i wyczuć się dawało, że żaden z nich nie ma odwagi przerwać kamiennego milczenia, odwagi niema drugiemu spojrzeć w oczy, że unika wspomnień i wyjaśnień.
Pierwszy otrząsnął się wymokły panek. Stracił jakoś tupet, snać niedawna wróżba przejęła go niepokojem.
— Późno już! Idę!...
— I na mnie pora! — podniósł się z miejsca starszy.
Czarny adept uniósł głowę. Zamigotał w oczach błysk rozpacznej decyzji.
— Wy odchodzicie? Przez tego obłąkanego szaleńca? A co będzie z naszemi sprawy?
— Tyś mistrz! Decyduj! Pozostawiamy ci swobodę całkowicie!
— Bez was?
— Właściwie sprawa Łomnickiej — faryzeuszował siwy — jest waszą raczej sprawą prywatną, niźli związku! Ogłaszaliście ją, mistrzu, za swą żonę! Wasza to rzecz....
— Słucham dalej?
— Tembardziej, że tak czy owak — przytwierdził młodszy — grozi skandal... i warto zastanowić się nad... reorganizacją bractwa.... czy w obecnych warunkach nie lepiejby było... przycichnąć....
— Takie i moje zdanie!
Czarny adept patrzył na nich z pogardą.
— Idźcie, tchórze, co boicie się cienia własnego! Istotnie poradzę sobie bez was! Lecz długo wam przyjacielskiej pomocy nie zapomnę!
Mężczyźni udali, że nie dosłyszeli tych słów i pospiesznie opuścili pokój.

∗                    ∗

Był teraz sam. Potarł parokrotnie czoło, przeszedł się po pokoju, wyciągnął papierosa, zapalił. Jak rozbity wódz, po przegranej batalji, coś obliczał i ważył. Czasem cień przygnębienia przebiegał przez twarz, czasem krzywił wyraz złośliwy. Takie oblicze miał zapewne Trocki, gdy oświadczał „jeśli my, bolszewicy odejdziemy z Rosji, to zatrzaśniemy za sobą drzwi tak, że zadrży świat”.
Wiedział snać czarny adept, iż bitwa przegrana, lecz chciał się zemścić, pragnął ratować krokiem rozpacznym. Przyznaję, w większym byłem obecnie niepokoju, niż poprzednio. Nie tyle o siebie, co Renę. Wszak najgorsza jest sprawa mieć do czynienia z człowiekiem, który niema nic do stracenia, przed niczem nie cofnie, nie zadrży przed szaleństwem, ni zbrodnią.
Spacerował jeszcze po pokoju chwilę, niby pan Węgrzyn w „Otellu”.
— Hanno! Hanno! — zawołał.
Sylweta kobiety wynurzyła się z mroku wejściowych drzwi.
— Jestem!
Skoro była, cała sytuacja przedstawiała się znakomicie. Za chwilę wynajdzie sposób i do wewnątrz mnie wpuści. W każdym razie nie dozwoli, by Łomnickiej stała się krzywda. Mogę nadal oczekiwać spokojnie, obserwując z ukrycia a szanse wyraźnie poczynają się przechylać na naszą stronę. Dotąd to był dopiero start, teraz pocznie się finisch. Chodzi tylko o to ilu drabów mieć może na dole? Jeśli jeden, wszystko w porządku. Zastosujemy do czarnego adepta cnock aut, później rozprawimy się famulusem...
— Przyszłaś — mówił głosem znużonym — to dobrze. Wszystko się rwie, wszyscy mnie opuszczają.... jak szczury z tonącego okrętu...... Wiesz, o czem wspominam.....
Pochylała głowę na znak zrozumienia, z wyrazu twarzy trudno było coś określonego wyczytać: może symulowała litość, może ukrywała głęboko tajoną nienawiść.
— Zdradził im me prawdziwe nazwisko... zdradził drogi jakiemi szedłem, ściągnął z obłoków na ziemię, rozbił mój prestige! Bo jeśli człowiekowi pokażą, że ten drugi jest ulepiony z takiej samej gliny, jak on sam, straci poważanie momentalnie. Na tem zasadza się władza nad tłumem... otoczyć się nimbem i wmówić w innych, że się jest odmiennym od nich. Jedni wyśmieją, drudzy uwierzą. Lecz zawsze więcej będzie tych, co uwierzą. Bo świat pragnie być oszukiwanym i z niecierpliwością oczekuje na szarlatanów, którzyby mu wmówili, iż są cudotwórcami.... A jeśli pojawi się taki, co wyświetli, iż to zwykli szalbierze, oplwa swe niedawne bożyszcza, lecz, rewelatorów znienawidzi, że mu zabrali iluzje.... Bo ludzie dorośli są jak dzieci, z tą różnicą, że nie bawią się lalkami, lecz dorosłemi kukłami....
— Co za pesymizm, mistrzu!
Podszedł do szafy, napełnił trunkiem duży kielich, wychylił jednym łykiem.
— Może i ty napijesz się Hanno! Nie? Szkoda! Alkohol jest lapisem przypalającym nerwy! Patrzysz się na mnie! Dziwne?.. tak i ja mam nerwy....
Szybko lał drugi kielich i równie szybko wychylał, znać było pragnie dojść do otumanienia, pod wpływem którego mózg spowity w opary, odrzuca zbyt natrętne myśli.
— Po raz pierwszy mnie takim widzisz... prawda? Trudno, każdy runąć może z piedestału! Lecz dla tego i po raz pierwszy... szczerze mówię... Tak, ten starzec miał rację! Nie jestem ani książę Ramescu, ani hrabia Galliani, ani baron de Loves — jestem Jan Owerski, syn urzędnika kolejowego, a z zawodu człowiek... który pragnął posiąść wszystko. Patrząc na codzienną, szarą, wytężoną pracę, nigdy nie mogłem zrozumieć chęci dochodzenia do czegoś powoli, nie chciałem być białym murzynem, zaciągniętym w kierat obowiązków, Martinem Edenem, bezbarwnego trudu... Te głosiłem hasła, gdy po ukończeniu uniwersytetu, wstępowałem w świat, pragnąc go zdobyć wstępnym bojem, jak Lucjan Rubampré, może pamiętasz, ze „Straconych złudzeń“ Balzac‘a... Lecz ludziom wszak zwykle powija się noga. I mnie się powinęła wówczas, gdy byłem, niemal, chłopcem. Może przez sprawy pieniężne, bo każdy z nas, zdobywców świata, ma zwykle za majątek dziesięć palców i chusteczkę do nosa... O! a jeśli noga ci się powinie, rzucą się na ciebie wszyscy. Ludzie nigdy nie wybaczą, żeś chciał choć o jeden palec wysunąć się nad nich! Jeśli będziesz się wybijał, nie dopomogą nigdy, lub zamorzą głodem i milczeniem. Udawajmy, że nikt go nie zna! Lecz znajdź się w sytuacji krytycznej — momentalnie rozpocznie się naganka. Typowe „schadenfreude“!.. acha! położył się! już go mamy! Bo w społeczeństwie, przy wielkiem rozleniwieniu i tępocie panuje jeszcze jedna miła cecha: jak mógł on nam chcieć imponować, wszak każdy z nas jest mądrzejszy od niego? U nas niema uczniów, są sami nauczyciele. Dlatego, nie uznaje się autorytetów! Hm!.. Każdy byle sklepikarz, uważa się za zapoznanego ministra, dyplomatę, pisarza i filozofa, dlatego z takim gustem i zapamiętaniem się rzuca... gdy ktoś w tych dziedzinach usiłuje zająć stanowisko... Ciężko żyć w zespole demagogów i megalomanów...
— Czyż doprawdy beznadziejnie przedstawia się horyzont? — przerwała Hanna.
— Dla mnie — tak! Widzisz... po skandalu, po którym mój dalszy pobyt w Warszawie stał się niemożebny, wyjechałem zagranicę... z głęboką nienawiścią do ludzi. Poszukiwałem potężnej broni, któraby mi pozwoliła się zemścić, pozwoliła wykazać głęboką pogardę dla mych bliźnich, tych najbardziej krwiożerczych i podstępnych stworzeń, jakie Wielki Budowniczy Świata na arenę ziemi rzucił... W poszukiwaniach swych natknąłem na bractwa, dające władzę nad tłumem... Wprawdzie dążą oni do uszczęśliwienia i przeradzania człowieka, jak gdyby tygrysa można przerobić na jagnię, lecz ich cele odpowiadały moim. Poznałem część sekretów tę, która była mi potrzebną i opuściłem starców... bo zadaniem, które miałem na względzie było nie udoskonalenie ludzkości, lecz nieubłagana z nią walka... Resztę wiesz... miałem wiernych, miałem uczniów... Bo świat musi przejść przez kult zła, by się odrodzić. Dopiero, gdy cnota stanie się jawnie ciemiężoną, będzie tyle pociągającą, jak dzisiaj jest grzech... Dla odrodzenia nie pomogą mdłe bajdurzenia propagatorów, zwierzę trzeba leczyć batem, zmysły — zmysłami, zbrodnię — zbrodnią... Głęboko przesiąknięty nienawiścią... postanowiłem postępować... lecz... Oczywiście...
— A w stosunku do nas, kobiet?
— Mężczyzna o ile nie pastwi się nad kobietą, kobieta stale nad nim się pastwi. Miłość wzajemna, mojem zdaniem jest utopją. Miłość polega na poświęceniu, bo poświęcenie jest dowodem i probierzem miłości. Ponieważ obydwie strony wzajem poświęcać się nie mogą, lub czynią to bardzo rzadko, przeważnie jedna z nich poświęca się dla drugiej, miłość przeradza się w tyranję. Lepiej panować, niźli być opanowanym! Wszak prawda? A najlepiej wogóle wykreślić to uczucie z liczby zgoła nam zbędnych afektów. Czyż nie nauczałem?
Kobieta, znać było, pragnie odpowiedzieć, cisnęły jej się na usta mimowolne frazesy protestu, w końcu wyszeptała:
— A cożeś z nami wszystkiemi czynił?
— Czy kiedy przez me wargi przeszły słowa miłosnych obietnic? A kobieta właśnie najwięcej ma o to pretensji, gdy mężczyzna dwadzieścia pięć razy na minutę nie powtórzy, że ją kocha...
Hanna pochyliła czoło. Toczyła jakby z sobą walkę wewnętrzną, jakby resztki starego przywiązania zmagały się o lepsze z bardziej silnemi, gwałtownemi impulsami. O mojej obecności, zdawało się, zapomniała zupełnie.
Czarny adept mało zwracał na towarzyszkę uwagi. Ponownie napełniał szkło i sączył trunek powoli.
— Co zamierzasz zrobić z Łomnicką? — padło nagle ostre pytanie. Niby nóż rozdarł szczelną kotarę, za którą taiło się nieświadome.
— Z Łomnicką? — powtórzył.
— Tak! Zamkniętą w twojej sypialni? Co pragniesz przedsięwziąść? Czy też ją chcesz zdobyć, jak inne?
— Zdobywać kobietę oznacza przyznawać się własnej słabości. Człowiek mocny powinien być zdobywany przez kobietę, lub wogóle się nią nie interesować... w tym wypadku...
— Więc?
— Och! Nie jesteś kochankiem tej pani, byś miała być o nią zazdrosną, lub cię tak dalece interesował jej los... Zresztą, przekonasz się za chwilę. Zawsze robię tylko to, co sam zechcę...
Podszedł do drzwi drugiego pokoju i powoli jął kluczem otwierać. Zgrzytnął zatrzask. Znikł w sąsiedniej komnacie. Teraz zbliżał się kulminacyjny moment rozgrywki. Siedząca, pozornie obojętnie Hanna jednym susem znalazła się przy wejściu do mego schowania. Gorączkowo powtarzała:
— Tam na dole sprężyna! Niech pan naciśnie.
Wzdłuż szpary przeprowadziłem ręką i nacisnąłem na ukryty guzik. Zdawna zresztą byłem świadom jego miejsca, bo w ten sposób wszedł do sali dziwny przedtem starzec i uprzednio zdążyłem sprawdzić, gdzie znajduje się otwierający drzwi mechanizm. Jeśli dotychczas nie znalazłem się wewnątrz, było tylko dla tego, że pragnąłem bieg tyle interesujących wypadków poznać do końca, zaś moją interwencję jeszcze nie poczytywałem za niezbędną. Lecz obecnie chwila decydująca nadeszła. Nacisnąłem drzwi, rozchyliły się bez szmeru. Mając w każdej chwili dostęp otwarty, przytrzymałem je ręką zlekka, by łatwo wyskoczyć znienacka i nieprzygotowanego do walki wroga niespodziewanie pochwycić.
— Wszystko w porządku! Proszę, niech pani wraca na swe miejsce! — odparłem równie szeptem.
Kobieta szybko zajęła miejsce za stołem. W tej że chwili wchodził do pokoju czarny adept. Szedł przodem, wskazując postępującej za nim Renie Łomnickiej drogę. Na twarzy jej nie dojrzałem śladu przygnębienia, ani przestrachu. Była ona z gatunku tych kobiet, których niebezpieczeństwo nie łamie, lecz podnieca i które w trudnych chwilach potrafią okazać całą moc i siłę charakteru.
— Więc proszę... — mówiła, jak gdyby odpowiadając na zadane w sypialnym pokoju pytanie.
Czarny adept przysunął uprzejmie krzesło.
— Zajmiemy miejsca! Zgoda? Ta nasza rozmowa zbyt długą, ani nużącą nie będzie...
— Sądzę, należy rychlej kończyć — odpowiedziała Łomnicka pewnie i poważnie — wszystkiego wydrzeć sobie nie dam, lecz dla świętego spokoju i bezpieczeństwa mego towarzysza — zapytuję: ile?
— Obecnie targi pieniężne skończone! Aczkolwiek w naszym socjalistyczno demokratycznem społeczeństwie realną wartość ma pieniądz jedynie... mnie dziś on mało wzrusza... Moim nieszczęściem było, że uczono mnie za młodu kochać sławę, piękno, wielki czyn... a nie nauczono, że li tylko... istnieje złoto! Za nie głupiec będzie mędrcem, bez niego mędrzec nieśmiałym i politowania godnym żebrakiem... Lecz dla mnie pieniądze nigdy nie były fetyszem, stanowiły coś, gdy przez niego mogłem spełniać zamierzone cele, burzyć stary ład, wypowiadać walkę światu i wojnę pieniędzom — pieniędzmi...
— Nie rozumiem do czego to zmierza?
— Chwila cierpliwości, łaskawa pani... Zapomnijmy o niedawnej a tak przykrej finansowej rozmowie i... Może wówczas zrozumiałem się stanie, iż nie jestem tyle winien śmierci siostry pani, ile wydawaćby się mogło...
Wstał z swego miejsca, nerwowo przeszedł po pokoju. Znów wychylił jednym łykiem dużą czarę trunku.
— Ha... ha... ha... pojmuje pani?
Śmiał się. Snać alkohol poczynał działać na ten silny organizm, gdyż pod jego wpływem, przeobrażał się zupełnie. On, zwykle tak zimny i opanowany, wykonywał ruchy szybkie, gwałtowne. Twarz dotychczas blada, czerwieniała. Z przygnębienia przechodził w nastrój wesoły i beztroski.
— Hej! — zawołał żywo — ciśnijmy stare wspomnienia z wysokiej skały w przepaść niepamięci! Dobrze?... I będzie pani za chwilę wolna, bez żadnych conditiones i zastrzeżeń... zupełnie wolna... Lecz chciałbym w jej umyśle pozostawić pewien refleks po sobie... ha... ha... ha...
— Nowa wymyślna tortura? — ozwała się z pogardą Łomnicka.
— Tortura... hm... jak dla kogo? Chciałem tu obecnym, a łaskawie mnie rozmową zaszczycającym paniom, zaproponować mały eksperyment... wcale ciekawy...
Pochwycił dużą kryształową karafkę, napełnioną wodą i postawił na stole. Usiadł tuż przed nią, począł uporczywie się wpatrywać.
— Doświadczenie Cagliostra! — bełkotał. — Wróżba z tajemniczych głębin wody... Z tej powierzchni wyczaruję zastęp sylfów i koboldów, te wiele wiedzą i powiedzą... kiedyś się to udawało!... Pragniecie, panie? Poznamy wszyscy naszą przyszłość!...
Kobiety zdumione spoglądały na niego. Mówił serjo, był pijany, czy poczynał ogarniać go obłęd? A może jaki nowy podstęp umyślił i zamierzał wykonać?
Siedział tyłem nieruchomo, wsparty oburącz o jesionowy blat i tak przykuty do gładkiej powierzchni, znajdującego się przed nim szkła, tak zaprzątnięty pochłaniającą czynnością, iż, zdawało się zapomniał o całym świecie, duchem jest w sali nieobecny.
Wykorzystałem dogodną chwilę i możliwie bez szmeru wsunąłem do pokoju. Uczyniłem krok i pod mą stopą zaskrzypiała podłoga. Na odgłos ten Łomnicka i Hanna drgnęły i spojrzały w moją stronę, on jednak nie odwrócił głowy. Błysk radości przebiegł twarz Reny i z okrzykiem zadowolenia chciała zwrócić się do mnie, gdy czarny adept, począł mówić doniosłym, uroczystym głosem.
— Ujrzeć można i ludzi... i losy... i siebie... Ha! Ha! to znakomite i siebie... Widzę... widzę... Zaczynam... Ciemno... ciemno... ale... ale... jakiś mężczyzna stoi tuż za mną i trzyma w pogotowiu broń!... Rzuć tę broń! — zawołał zrywając się z miejsca.
W odpowiedzi uniosłem rewolwer i skierowałem na wysokość jego czoła.
— Bitwa przegrana! Dość tej komedji! Radzę się poddać!
Objął mnie błędnym wzrokiem, nie poznając. Zamachał rękoma.
— Komedji powiadasz? To nie komedja! Czekaj, czekaj, nie przeszkadzaj... jeszcze nie skończyłem...
Mówił, jak w malignie. Lecz z takim graczem, trzeba było być przygotowanym na wszystko.
— Najmniejsze poruszenie... strzelam!
Nie zwrócił uwagi na mą groźbę, usiadł i znów począł wpijać się w kryształową karafkę.
— Uprzedzam po raz ostatni! — powtórzyłem z palcem na cynglu, mierząc.
— Zaraz... zaraz... — znów bełkotał nieprzytomnie — ona... ona... też... nóż... widzę nóż... Hanna... Hanna... Hanna... i ty Hanno miałaś mi zadać cios?
Z dłoni kobiety z brzękiem wypadł sztylet na podłogę i potoczył daleko. Zrozumiałem czemu tyle czasu ociągała się z wpuszczeniem mnie do wewnątrz — pragnęła wcześniej sama załatwić zadawnione porachunki. Teraz stała wyprostowana, lecz na twarzy widniał wyraz nie nienawiści, a pomięszania.
— Więc zewsząd śmierć — powtórzył dalekim, matowym głosem czarny adept — zewsząd czyha śmierć... wrogowie i najbliżsi... Ja nikomu nie zadałem śmierci, choć mogłem... Zewsząd ludzka podłość, niezrozumienie, odszczepieństwo, zdrada...
Podnosił teraz lewą rękę powoli przed siebie, niby chroniąc przed niewidzialnym ciosem, przed niebezpieczeństwem. Na wskazującym palcu, krwawą przepowiednią, zamigotał w świetle wielki płomienisty rubin. Rękę podnosił powoli, nagle szybko przyłożył do ust, rzekłbyś hamując tłoczące się słowa... poczem odrzucił daleko i z teatralnym gestem, zawołał:
— Ha.. ha.. ha.. zewsząd śmierć! To i znakomicie... Teraz się cieszcie... Sam usuwam się z drogi! Lecz wspomnicie jeszcze czarnego adepta, on nie był człowiekiem... był wcieloną ideą!
Zatoczył się i osunął na krzesło. Ściągnął z palca pierścień i cisnął na stół. Z oprawy wypadł, jak krew czerwony, drogocenny kamień. Wskazał nań ruchem głowy.
— Pod nim zawsze była skrytka... Zawierała mą najlepszą przyjaciółkę... curarrę. Szybko działa ten jad... tylko parę sekund zabawię was jeszcze rozmową...
Niemi, skamienieli, staliśmy podczas tej sceny. Czyżby istotnie zażył schowaną w sygnecie truciznę?
— Najlepszą przyjaciółkę! — powtórzył słabym głosem — bo tem jesteśmy podobni do bogów, że sami możemy odebrać sobie życie... Gdy uderzy dzwon odejść trzeba... nie oczekiwać na zmienną sprawiedliwość ludzką, lub kapryśne rzuty losu... śmierć jest najwyższem ukojeniem... a policzkiem dla społeczeństwa, które tropiło niby sfora ogarów, sądząc że osaczona ofiara się nie wymknie... Samobójstwo, to bohaterstwo! Żyłem, jak filozof, umieram jak Sokrates...
Opadał z sił coraz bardziej. Przy ostatnich słowach runął ciężko z krzesła na podłogę. Gdy podbiegliśmy, schylając nad leżącym, zielone mroki pokryły twarz, mgła przesłoniła oczy.
Na chwilę je jeszcze otworzył i ostatkiem przytomności wyrzucił, trawestując słowa cezara Nerona.
— Qualis, pontifex pereat!
Z głuchym jękiem rozpaczy jedna z kobiet przypadła do ciała.
Kobietą tą była Hanna.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.