<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Czarny adept
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Świt”
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia „Siła“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ST. A. WOTOWSKI
CZARNY ADEPT
POWIEŚĆ SENSACYJNA
WARSZAWA
NAKŁADEM WYDAWNICTWA „ŚWIT”, NOWOWIEJSKA 32.


DRUKARNIA
SIŁA“
Warszawa







I.
Dziwna wizyta.

Cicho tykotał zegar. Zagłębiony w fotel w ten ponury, jesienny wieczór, nadsłuchiwałem szumu brzęczących o szyby kropli. Wokół porozrzucane leżały stare foljały. Z pożółkłych kart szła tajemna mądrość dawno zamarłych wieków, szły opowiadania dziwne, niepokojące, groźne.
Skłoniony, nie wiem jakim pociągiem, do niesamowitości, studjowałem historje tych legendarnych sekt, które ukryte w mrokach, wypełzały od czasu do czasu na światło dzienne, by ukazać szatańskim grymasem wykrzywione oblicze.
Snuły się przed moją wyobraźnią sceny lubieżnych zebrań nocnych albingensów, podczas których mężczyźni i kobiety wspólnie celebrowali obrządki nago, wyrastał przedemną straszliwy symbol Templarjuszy: — Bafomet — Kozioł potworny o piersi kobiecej, rozsiadły na ziemskim globie, widziałem, nakoniec, tajemne rytuały sabatów i czarne msze, sprawowane na aksamitnem ciele faworyty Ludwika XIV — margrabiny de Montespan.
Tak! Może istniały w ciągu wieków dziejowych te sekretne bractwa, oparte na zmysłowości i zbrodniczości ludzkiej, lecz dzisiaj?
Cicho tykotał zegar, wichura ciskała kroplami o szyby, a po głowie snuły się fantasmagorje. Taki wieczór, gdy człowiek zdaje się być odciętym od reszty świata, usposabia do rozmyślań i marzeń, w takie wieczory snuli swe przepiękne opowieści E. A. Poe, E. T. A. Hofman i de Quincey.
Nagle drgnąłem. Ciszę zmąciło stukanie. W drzwiach ukazała się twarz służącego.
— Proszę pana — meldował — jakaś pani... mówi, że ma ważną sprawę...
— Co? o tej porze? — spojrzałem na zegar — była blisko dziewiąta. — A czy choć młoda i przystojna?
— Zdaje się, że tak. Tylko zapłakana.
Otrzymywać wizyty kobiet zapłakanych nie zalicza się do rzeczy najmilszych. Znacznie przyjemniej być pocieszanym przez niewiastę, niżeli ją pocieszać. Tem nie mniej, z determinacją poprawiając krawat, wymówiłem.
— Proś!
Po chwili wysmukła sylwetka zarysowała się na tle portjery.
— Czy można?
Pytać „czy można?”, gdy się jest już wewnątrz pokoju, należy do zwrotów retorycznych, to też za całą odpowiedź pochyliłem głowę, ruchem ręki zapraszając, by zajęła miejsce.
Siadła, raczej upadła na krzesło.
Nieznajoma mieć mogła lat około dwudziestu. Jasne pukle blond włosów wymykały się niesfornie z pod małego marengo kapelusika. Ciemnogranatowy „tailleur“ modelował harmonijne zarysy postaci, a rasowe nóżki przybrane w beige pończoszki i lakierki, kryły się pod siedzeniem wstydliwie.
Mój damski gość jakby chował twarz w kretowy szeroki kołnierz. Był to odruch zażenowania, nieśmiałości, może chęć zamaskowania zaczerwienionych, snać od łez, oczu. Po chwili poczęła niepewnie.
— Dziwi pana moja wizyta... o tej porze... lecz, podobno, z uprzejmości ludzi publicznych zawsze korzystać wypada.
Słowo „publiczny“ zastosowane do mężczyzny w znaczeniu odmiennem, niźli się stosuje do białogłowy, pochlebiło mi niezmiernie. Dotychczas miałem się jedynie za autora paru książek o czarownicach i djabłach oraz za człowieka straszącego „duchami“ na odczytach. To też wyprężywszy pierś, jak się czyni w takich wypadkach, wzruszony wymruczałem.
— Ależ... pani...
— Zacznę od tego, że się przedstawię. Jestem Rena Łomnicka. Zapewne pan słyszał?
Aczkolwiek, z ręką na sercu, dotychczas o pannie Renie Łomnickiej nic nie słyszałem, nie wypadało jednak odpowiedzieć inaczej, niżeli:
— Ależ naturalnie!
— Irena Łomnicka, córka fabrykanta Łomnickiego... fabryka cukrów i czekoladek... „Czekoldom”... ten znany...
Po tej słodkiej deklaracji poczynało mi się rozjaśniać w głowie. Fabrykant Łomnicki był jednym swego czasu z zamożniejszych ludzi w Warszawie. Powiadam swego czasu, gdyż jak pamiętałem z nekrologów zmarł mniej więcej przed rokiem. Pozostał po nim bardzo znaczny majątek, tudzież dwie córki, jak fama towarzyska głosiła, panny wielce przystojne i... rozkapryszone. Tedy z jedną z przedstawicielek czekoladowego rodu miałem zaszczyt rozmawiać. Czego może chcieć odemnie? Może chce, bym za pomocą magji sprowadził jej narzeczonego, lub czekoladę zamienił na złoto? I takie propozycje już miewałem. Słuchałem uważnie, co dalej nastąpi.
— Jeżeli więc, pozwoliłam sobie pana nachodzić, to nie tylko dla tego, że wiele o panu słyszałam... nie tylko, że może dziwna historja zainteresuje pana... lecz, że jest pan jedynym człowiekiem, który dopomóc może...
Być jedynym człowiekiem dla tak ślicznej panny!
— Ach! jeśli tylko w mej mocy — naturalnie!
— To co będę mówiła, jest więcej, niż poufne. Chodzi o moją siostrę Mary... może pan ją zna z widzenia... przystojna brunetka...
Choć nie znałem, znów skinąłem głową.
— Ojciec — opowiadała dalej panna Rena — zmarł przed rokiem. Mama znacznie wcześniej. Pozostałyśmy kompletnie same, bo ani bliższych ani dalszych krewnych nie mamy. Obie jesteśmy pełnoletnie... ja mam dwadzieścia dwa lata... Mary... dwadzieścia cztery, więc... samodzielne... rozumie pan?
— Rozumiem! — potwierdziłem, mimo że nie rozumiałem do czego to wszystko zmierza.
— Zupełnie samodzielne — powtórzyła — nawet opieka prawna nie może się do nas wtrącać. Ja zajmuję się przeważnie interesami fabryki, Mary... sztuką, literaturą. Po śmierci ojca nie przyjmowałyśmy niemal nikogo, żyłyśmy odosobnione, wystarczając sobie wzajemnie... nie miałam żadnych sekretów przed siostrą, ona znała każdą mą najskrytszą myśl... gdy wtem od blisko miesiąca... zaczynają się dziać rzeczy dziwne...
— Mianowicie?
— Mary zmieniła się nie do poznania. Ona, taka żywa i szczera, chodzi milcząca blada i smutna. Chwilami jest zapłakana, niknie w oczach...
— Może cierpienie fizyczne?
— Proszę zaczekać! Tu nie o zwykłą chorobę chodzi. Są sprawy daleko poważniejsze. Mary należy do jakiegoś tajemniczego kółka...
— Tajemniczego kółka? — powtórzyłem.
— Tak! Dawno już słyszałam o podziemnych stowarzyszeniach, lecz nigdy nie brałam wersji na serjo. Śmiałabym się w dalszym ciągu, gdyby nie siostra...
— Lecz na jakiej podstawie pani wysnuwa te wnioski?
— Mary mniej więcej od miesiąca poczęła mnie unikać. Już sam ten fakt, zgoła niezrozumiały, mógł być zastanawiający. Wychodziła często, czasem nawet o późnej godzinie, powracając w nocy do domu. Twierdziła, iż czas spędza u dawnych koleżanek z pensji, że pragnie się rozerwać, że dalszy pobyt w osamotnieniu przyprawiłby ją o spleen. Z początku nie zwracałam, choć było mi przykrem, większej uwagi na postępowanie Mary, gdy przed tygodniem przekonałam się, iż... zataja prawdę. Przypadkowo spotkana jedna z koleżanek, Ida Leszczyńska, u której miała przepędzić wieczór do późna w noc, oświadczyła ze zdumieniem, że nie widziała jej od szeregu miesięcy. Nie powiedziałam o tem siostrze, nie zrobiłam wyrzutu, nie chcąc wtrącać się do jej spraw prywatnych, lecz...
— Może się pani niepotrzebnie przejmuje — przerwałem. — Jakaś miłość ukryta, która zakończy się szczęśliwym marjażem. Nie trzeba przeszkadzać zakochanym!
— Szczęśliwąbym była, gdyby szło o afekt. I ja tak z początku sądziłam. Ale w ostatnich dniach wydarzyło się coś, napawającego mnie szaloną trwogą...
Zamieniłem się cały w słuch.
— Było to w poniedziałek, a więc przedwczoraj. Siedziałyśmy we dwie, popołudniu, w bawialnym pokoju: czytałam książkę, Mary przerzucała jakąś ilustrację. Nagle podchodzi do mnie, całuje serdecznie. Od miesiąca tego nie robiła. „Czy bardzo byś płakała maleńka, — mówi — gdyby Mary... umarła...” „Nie mądra jesteś — odpowiedziałam — jak możesz nawet podobne głupstwa pleść!” Wtedy ona oparła się o poręcz fotelu i długo, długo siedziała przytulona do mnie. Myślałam, że w tym momencie wyznanie przeciśnie się przez jej usta. Pytałam: „Co ci jest siostrzyczko? Powiedz?” Przesunęła rękę po czole, jakby odganiając natrętną a przykrą myśl, wstała bez słowa i wyszła z pokoju. Po chwili usłyszałam zatrzaśnięcie drzwi wejściowych.
— Czy to wszystko?
— Właśnie, że nie! Pozostaje najważniejsze. Siostra opuściła mieszkanie, ja również powstałam z miejsca. Wtedy, zauważyłam jakiś bilecik, zsuwający się z kolan. Była to biała kartka. Snać wypadła Mary z za gorsu, kiedy tuliła się do mnie i całując nachylała. Kartkę podniosłam i przeczytałam...
— Więc? — zapytałem rozciekawiony.
— Zrobiłam z niej kopję. Oto ona! — tu podała niewielki kawałek brystolu. Wyglądał w ten sposób:

W imię tego, co nam
rozkazuje, w środę
tam, gdzie zwykle,
godzina 24.

Ująłem bilet do ręki, panna Łomnicka ciągnęła dalej.
— Z kartki uczyniłam odpis, samą zaś schowałam. Gdy Mary wróciła po paru godzinach, twierdząc, że była w kinie i poczęła się rozbierać, podrzuciłam bilet z powrotem nieznacznie. Skoro tylko go spostrzegła, pochwyciła szybko, spoglądając na mnie czy czegoś nie zauważyłam. Miałam na tyle siły woli, iż symulowałam obojętność znakomicie. Nie domyśliła się, iż fatalny świstek był w mem posiadaniu...
— Cóż pani dalej uczyniła?
— Przez cały dzień wczorajszy biłam się z myślami, co dalej robić. Zapytywać Mary — było bezcelowem. Czułam, że zatnie się w nieprzeniknionem milczeniu, a jeśli dowie się, iż znam treść wezwania, tembardziej stanie się skrytą. Iść do którego z przyjaciół ojca lub byłych opiekunów? Możeby mnie nie zrozumieli, może wyśmieli... Wtedy po długim wahaniu, zdecydowałam się przyjść do pana... pan jeden coś nie coś pojmie z tej historji...
Obejrzałem raz jeszcze uważnie kartonik. Po jego lewej stronie, znajdował się pięciokąt szpicami odwrócony do góry. Świadczył on, w myśl symboliki hermetycznej, o kulcie zła, negacji, buncie, zaprzeczeniu wiecznem. Był to stary znak satanizujących adeptów, znak anty hieratyczny potęg ciemności. Lecz czyż emblemat ten, szczególniej w danym wypadku, brać można było na serjo?
Nie mówiąc o swych spostrzeżeniach, powtórzyłem, głośno treść.
— W środę... o godzinie... dwudziestej czwartej.
— Tak w środę — odparła panna Łomnicka, — więc dzisiaj. Mamy obecnie — spojrzała na zegarek-bransoletę — dziesiątą... więc za dwie godziny. Dziś o północy. Pozwoliłam sobie dla tego niepokoić, gdyż sądziłam, że natychmiast pomoże mi pan, że znając różne stowarzyszenia tajemne odsłoni rąbek tajemnicy i jeśli zagraża niebezpieczeństwo, przeszkodzi, by nieszczęście się stało...
— Ja?
— Czy nie domyśla się pan ukrytego sensu wezwania?
— Bo ja wiem... jeśli mam być szczery, muszę zwrócić uwagę, iż w figurze, w odwróconym pięciokącie, zwanym pentagramem zawarty jest pewien symbol, niezbyt pocieszający. Dawny emblemat szaleńców a dzisiejszy zbrodniarzy. Nie będę ukrywał, że taką była cyfra czarnych magów w dziejach ludzkości. Lecz o ile istotnie, demoniczne stowarzyszenia, oparte na zmysłowości i degeneracji niegdyś istniały, nawet do niedawna we Francji i Ameryce, o tyle egzystencja podobnych sekt w Polsce nie jest mi znaną. Nie należy znów się tem tak dalece przejmować. Rzecz cała może się okazać mistyfikacją.
— A zachowanie się mej siostry? Jej dziwne napady melancholji i smutku? Tajemnicze znikanie z domu?
— Przyznaję, że sprawa prostą nie jest, lecz...
— Pan musi mi pomódz!
— Ja? Pani? Chętnie, ale jak?
— Zebranie to ma odbyć się za dwie godziny. Mary obecnie jest w domu. Pojedziemy w ślad za nią. Może się coś dowiemy. Pan lubi przygody niezwykłe!
— Jechać śledzić... z panią?
— Tak pięknie proszę!
Tu rączka, bawiąca się wciąż kretowym szerokim kołnierzem spoczęła na mej dłoni. Duże fijołkowe oczy zbliżyły się do mej twarzy...
Przeważnie gdy mężczyzna jest sam na sam z przystojną kobietą — jest głupcem. Na to nie pomoże żadna filozofja, ani najlepsze postanowienia. Potrzykroć też byłem głupcem, gdy skuszony fijołkowemi oczami i elektrycznem dotknięciem wytwornej rączki, z zapałem cielęcia prowadzonego na rzeź, wykrzyknąłem:
— Z panią! Zawsze!
Wikłanie się w te dziwne i groźne przygody jakie, mnie od tej chwili spotkały, było absolutnie niepotrzebnem — lecz zapytuję was mężczyźni! Który postąpiłby inaczej?!


∗                    ∗

Pragnę być ścisłym dziejopisem wypadków jak się one odbyły, mimo że chwilami wydać się mogą fantastyczne i nieprawdopodobne. Chcę oświetlić specjalnie niektóre szczegóły, z musu, w pierwszym rzędzie ze względów rodzinnych, zatajone dla szerokiego ogółu. Wzmianki, pochodzące z tego czasu a pomieszczone w pismach, miały tak fragmentaryczny charakter, że nikt z nich domyśleć się nie mógł straszliwej tragedji, po za niemi ukrytej. Dziś jeszcze, po roku, gdy myślę o minionych wydarzeniach, napełniają mnie one grozą i szczerze rad jestem, iż tak się zakończyły, aczkolwiek...
Lecz nie uprzedzajmy wypadków.
W dwie godziny po niespodziewanej wizycie panny Reny Łomnickiej siedziałem obok niej w aucie. Mknęliśmy szosą w stronę Wilanowa.
Zaraz po wyjściu odemnie, zaopatrzyliśmy się w taksówkę, małego i zwinnego Ford‘a. W niej oczekiwaliśmy na wyjście Mary. Istotnie, po jedenastej, wyszła z bramy domu Nr. 300 przy ulicy Św. Krzyskiej, w którym zamieszkiwały, ubrana cała czarno. Twarz zasłaniał duży, wbrew obowiązującej modzie, aksamitny kapelusz.
Chwilę rozglądała się dokoła, jakby obserwując czy nie jest śledzoną, czy ktoś jej nie podgląda, poczem szybkim krokiem skierowała się ze Św. Krzyskiej w Jasną, w kierunku Filharmonji. Po przeciwległej stronie, tuż koło chodnika, stało niewielkie auto prywatne, mały dwuosobowy, oszklony Mathis, z pogaszonemi światłami. Sprawiał on wrażenie, że opuszczony przez kierowcę oczekuje cierpliwie na jego powrót. Do tego, pozornie pustego auta zbliżyła się panna Łomnicka a gdy znalazła się w odległości paru kroków, nagle niewidzialna ręka uchyliła drzwiczki pojazdu. Bez namysłu wsiadła do wewnątrz a samojazd ruszył z miejsca snać na to przygotowany.
Obserwowaliśmy powyższą scenę przez nieoświetlone okno taksówki. I nasz wóz, rzekłbyś, pochwyciwszy niepodziennie na postoju pasażera, ruszył natychmiast z miejsca.
Wślad za tajemniczym szarym Mathis‘em mknęliśmy Jasną, Bracką i Kruczą. Z Kruczej skręcił w Mokotowską, z tamtąd na Plac Zbawiciela. Okrążył skwer, przeciął wielkie cienie, rzucane przez wysmukłe wieże Kościoła i całą szybkością pomknął w stronę rogatek. Na chwilę zamigotał w świetle lamp łukowych „Niespodzianki” i wpadł w mroki ulicy Belwederskiej. Poczem przez splot krętych dróg wydostał na Wilanowską szosę.
Byliśmy na świetnym tropie; nie traciliśmy na szybkości, chodziło tylko o to, czy tamci nie spostrzegą pościgu, czy nas nie zauważą?
Nic jednak nie wskazywało, że zostaliśmy dostrzeżeni. Mathis pędził, jak oszalały, po równej szosie. Robiło wrażenie, iż musi dokądciś przybyć na określoną godzinę i spieszy, by za wszelką cenę, bez opóźnienia, tam stanąć.
Długą, wysadzaną topolowemi drzewami aleją wyjechało przodujące auto na stację Wilanowską. Snopy elektrycznych promieni oświetliły sylwety kobiety i mężczyzny. Znajdowaliśmy się w odległości mniej więcej stu kroków — twarzy kierowcy nie można było bliżej rozpoznać.
Nie zatrzymując się szary wóz popędził w stronę Klarysewa. Tylko czerwone ognie tylniej latarni wskazywały ślad. Droga była pusta, usiana wielkiemi kałużami wody, rozbryzgującemi się z chlupaniem pod kołami naszego samochodu. Tam i sam migały chłopskie chaty, w nich gdzie niegdzie blade światełka. Noc była ciemna, warkot motoru tłumiło chlastanie deszczu. Auto przemknęło przez Klarysew, poczem boczną drogą skręciło na Jeziorną, stamtąd na Konstancin. Zasapała ciężko maszyna, brnąc przez piasczyste łachy, zacharczała, jak człowiek, zdobywający się na ostatni wysiłek i wjechała w długie ulice luksusowego letniska. Teraz toczyła się pewnie, wzdłuż opuszczonych o tej porze willi i pałacyków, kierując w stronę Obór. Jeszcze parę zakrętów i zniknęła w gęstym lasku.
Zbliżyliśmy się jeszcze o kilkadziesiąt kroków. Warkot poprzedzającego samochodu ustał, snać musiał się on zatrzymać.
— I my zrobimy to samo — rozkazałem szoferowi — dalsza jazda byłaby niebezpieczna...
Stanęliśmy, rozmyślając, jak dalej postąpić. Chciałem się zwrócić z zapytaniem do panny Łomnickiej, gdy w tejże chwili silny promień reflektora padł na nas: tamto auto powracało, posuwając się powoli, lecz siedział w nim jedynie kierowca.
— Hallo! — krzyknąłem, gdy zrównało się z nami. — Zbłądziliśmy! Czy tędy droga do Skolimowa?
— Niech pan zawraca na lewo — odrzekł mężczyzna w wielkich szoferskich okularach i nie zatrzymując, jechał dalej.
Był to człowiek lat może czterdziestu. Opuszczony daszek skórzanej sportowej czapki, podniesiony kołnierz kurtki i szkła uniemożliwiały obserwację. Głos brzmiał chropowato, nieinteligentnie. Numeru Mathis’a, z powodu ciemności dojrzeć nie mogłem.
— Dziękuję! — zawołałem w odpowiedzi — ale musimy naprawić motor! Możeby pan nam pomógł?
Czy głos mój zaginął śród jesiennej wichury, czy nieznajomy rozmyślnie nie dosłyszał, lecz szary wóz zginął w pomroce.
— To i lepiej — mruknąłem — teraz będziemy swobodni!
Wyskoczyłem z samochodu. Panna Łomnicka również zamierzała wysiąść.
— Sądzę, że rozsądniej by było, gdyby pani pozostała — zauważyłem.
— Nigdy! — odparła — muszę się przekonać gdzie jest Mary. Idę!
Tyle stanowczości brzmiało w głosie, iż nie nalegałem więcej. Poleciłem szoferowi zatrzymać motor i pogasić światła. Odchodząc szepnąłem na ucho, by w razie zbyt długiej naszej nieobecności natychmiast zawiadomił najbliższy policyjny posterunek. Wsunąłem mu większy napiwek i sprawdziwszy czy mam rewolwer w kieszeni, podszedłem do mej towarzyszki, która stała o parę kroków opodal. Ruszyliśmy.
Teraz zaczynała się prawdziwa przygoda. Zagłębialiśmy się w las.
Początkowo wydawało się, iż śród zarośli nie stoi żadna budowla. Wielkie sosnowe drzewa, skłaniając głowy ku sobie, szeptały swe odwieczne legendy. Jesienne pożółkłe liście, podrywane podmuchem wiatru padały dokoła, a małe potrącane przez nas krzewy rzucały krople dżdżu. Stąpając powoli, ostrożnie, ślizgaliśmy się po rozmiękłej, pokrytej mchem ziemi. Ciemnota panowała taka, że nie można było dojrzeć nigdzie śladu ścieżyny, latarką elektryczną bałem się świecić, by nie dostrzeżono poszukiwań.
— Skoro tamto auto tak szybko wróciło, a my byliśmy w niewielkiej odległości, tu więc gdzieś Mary wysiąść musiała... lecz gdzie? — zauważyła panna.
Spostrzeżenie
było teoretycznie trafne, lecz właśnie to „gdzie” stanowiło szkopuł. Gaj w dalszym ciągu nie zdradzał śladu ludzkiej siedziby, trudno zaś było przypuścić, by tam ktoś sobie wyznaczał, w podobną pogodę, spotkanie.
Niezrażeni, choć przemokli, zagłębialiśmy się w gęstwinę dalej. Śród drzew zamigało nagle coś białego.
— O! tu! — wyrwało nam się jednocześnie. Jeszcze parę kroków i przed nami zarysowały się kontury willi. Był to domek raczej, niewielki, parterowy, murowany. Mógł mieścić najwyżej parę pokoji. Przez szczelnie zamknięte okiennice nie przedostawał się najmniejszy promień światła. Budynek sprawiał zamarłe i opuszczone wrażenie.
— Czyżby?
Zbliżyłem się po cichu, przywarłem do okiennicy. Przez szparę nie mogłem nic dojrzeć, prócz ciemności, równie ucho nie chwytało najlżejszego szelestu. Obszedłem willę parokrotnie na palcach, dokoła. Żaden szczegół nie zdradzał czegoś podejrzanego, czy tajemniczego. Zdawało się, iż stoi próżne domostwo, od szeregu tygodni pozbawione lokatorów, rzecz zwykła i normalna w letniskowej miejscowości.
— Jesteśmy na fałszywym śladzie, panno Reno! — wymówiłem — tu niema nic...
— Niestety. I mnie się tak wydaje... ...lecz niech pan słucha!
W tym momencie jakby z wewnątrz domu dobiegł odgłos, odgłos dziwny, zdawałoby się, jęk kobiecy. Jęk tak niewyraźny, tak przytłumiony, że niewiadomo było czy to halucynacja naszych napiętych nerwów, czy dźwięk brzmi istotnie.
— Słyszał pan?
Tak! Miałem wrażenie, że słyszałem, albo wydało mi się, że słyszałem... Z zapartym oddechem, trzymając się za ręce, przytuleni niemal jedno do drugiego, nadsłuchiwaliśmy dalej.
Cichy szum wiatru, świst między drzewami, po chwili znów dobiegł nas gdyby głos kobiecy.
— O! Bo.....że...
Czułem, że nerwy moje nie wytrzymają dłużej. Bez namysłu, całym ciężarem ciała rzuciłem się o drzwi. Skrzypnęły zlekka, lecz nie ustąpiły. Były mocne dębowe, o żelaznych okuciach. Wysiłek ponowiłem parokrotnie — daremnie. Uchwyciłem za klamkę, chcąc je podważyć. W tejże chwili z wewnątrz zabrzmiał głos.
— Powoli, powoli.. sam otworzę!
Zazgrzytał klucz i łańcuch. W napół uchylonych drzwiach ukazał się rozebrany człowiek.
— Co tam? Czego?
— Proszę otworzyć!
— Niby dlaczego? Ja tu dozorca! Nikt nie mieszka. A pan po nocy markuje i drzwi rozbija?
— Proszę otworzyć! Słyszałem najwyraźniej krzyk kobiety? Co u was się dzieje?
— Krzyk kobiety? Rany boskie! Warjat pewnikiem albo zawiany! Toć prócz mnie nikt tu nie ostaje nockom!
— Otwórz pan!
— Otworzyć mogę, bo widzę jakieś porzundne państwo. Ale żeby też...
Uchylił łańcucha.
Wpadliśmy do wewnątrz. Z elektryczną latarką obiegłem wszystkie pokoje. Z każdej strony sieni było ich po dwa. Dalej kuchnia. Nigdzie nic. Z kuchni po schodach schodziło się do suteryny. Stał w niej duży magiel, pozatem parę stołków. Wogóle willa, zawierała bardzo mało mebli, niemal żadnych zakamarków i trudno w niej było ukryć cośkolwiek. Ot zwykła willa, opuszczona przez letników, oczekująca nowych gości na następną wiosnę. W przedsionku tapczan stróża, na którym spał najwidoczniej. Koło tapczana, mała kopcąca naftowa lampa...
Rozczarowany wychodziłem z domku, a pan dozorca, który otulony w barani kożuch postępował w ślad za mną, złośliwie wymruczał.
— Kontent, pan dziedzic? Wszystko w porzundku?
— A ten jęk? — wyrwało mi się mimowoli, gdyż wciąż jeszcze byłem pod wrażeniem.
Jaki? Pewnikiem koty hałasowały na dworze! Zwyczajnie!...
— Czy niema tu w pobliżu innych budynków?
— Nijakich — mamrotał — ciągiem... alembik, jaśnie panu, tak szumi... a za fatygę by się zdała piątka...
Rzuciłem banknot. Ująwszy Renę pod ramię powracaliśmy rozmokłą ścieżyną do pozostawionego auta. Dalsze poszukiwania były bezcelowe. Nagle przerwała milczenie.
— A jednak przysięgłabym, że to był głos kobiecy!
Nie
odpowiedziałem nic, lecz... lecz i mnie się wydawało. Nie wiem dla czego wydawało mi się również, że pan dozorca, chytry lis, drwił z nas najwidoczniej...





II.
Panny Łomnickie.

Powiedział jakiś filozof, że myśli mężczyzny są zgoła odmienne po ogoleniu i przed ogoleniem. Maksymy tej doświadczałem na sobie, gdy nazajutrz, pięknie wyświeżony, wiązałem krawat w żółte i czarne kwadraty „krzyżówkowy” przed lustrem. Potoki dziennego światła zalewały pokój, a pod ich wpływem starałem się dać zgoła inne wytłomaczenie wczorajszej przygodzie. Czy wszystko, co wczoraj przeżyłem nie było urojeniem i wybrykiem podekscytowanych nerwów a wielce tajemnicza kartka i ekscentryczności panny Mary Łomnickiej, wprost fantazjami bogatej, rozkapryszonej miss, która się mocno nudzi i z nudów, oraz nadmiaru polskich złociszy i amerykańsko wszechwładnych dolarów, sama już nie wie co wymyśleć, napędzając tem porządnego strachu subtelnej i nerwowej siostrze? Gdy partje tennisa się już skończyły, fajfy jeszcze nie zaczęły a dancingi może przejadły, a może na nie z powodu niedawnej żałoby zbytnio chadzać nie wypada — czemu nie urządzić sobie romantycznej, aczkolwiek romantyzm nie w modzie, wycieczki w okolice Konstancina. Może to być wcale zajmujące... i najwyżej zagraża w konsekwencji katarem... a że zakochany przysyła bileciki z satanizującemi rozkazami — to już jego rzecz, musi to być „farceur” pierwszorzędny...
Doprawdy nie ma czem sobie głowy zaprzątać i najrozsądniejszem będzie w tym duchu złożyć „exposée” mej wczorajszej towarzyszce, uspakajając zupełnie.
Wszakże wczoraj spotkała nas jeszcze jedna przygoda, jeśli wogóle przygodą to nazwać można.
Gdy powracaliśmy do Warszawy, nagle niby z pod ziemi wyrósł cyklista a przejeżdżając koło samochodu grzecznie uchylił czapeczki i wymówił.
— Przepraszam!
Obecność rowerzysty w nocy i w odludnej o tej porze miejscowości nie należy do rzeczy powszednich. Równie do rzeczy powszednich w czasach dzisiejszych nie należy grzeczność. Lecz, ostatecznie, wszystko razem wziąwszy, nie należy podobne spotkanie i do spraw nadzwyczajnych.
Z całej tedy przygody pozostawały pozytywnemi dwa fakty: primo — jeździłem niemal całą noc sam na sam z piękną panną; secundo — z tąż piękną panną wszedłem w wielką przyjaźń.
Rozstając się wczoraj o trzeciej nad ranem, umówiliśmy się, że przybędę do panien Łomnickich nazajutrz t. j. dzisiaj o piątej popołudniu celem, pozornie, oficjalnej wizyty, w gruncie, by wystudjować sytuację.
Z tej to przyczyny ubierałem się tak pięknie i tak pięknie wiązałem mój przepiękny i zabójczy krawat w czarne i żółte kwadraty. Była godzina po czwartej. Po raz ostatni poprawiłem ubranie, naciągnąłem ciepły raglan, ująłem laskę i po chwili znajdowałem się na ulicy.
Jak wiadomo mieszkam na Marszałkowskiej, panny Łomnickie na Św.-Krzyskiej. Postanowiłem przebyć tę odległość pieszo, tem bardziej, iż wypogodziło się i po wczorajszej ulewie, październikowe słońce przygrzewało nieco, osuszając z błotnistych plam chodniki. Szedłem powoli, śród spieszącego i roztrącającego o tej porze tłumu. Migały sylwetki postrojonych pań, panienek i ćwierć dziewic, urzędnicy, z teczkami pod pachą, pędzili na głodowe obiadki, grupy żydowskich bussinesmanów popychając i gestykulując, wrzaskliwie rozprawiały o szwindlarskich interesach. Było rojno, gwarno, gorączkowo i jarmarcznie, jak o tej porze stale wygląda Marszałkowska. Bo każda ulica w Warszawie, o każdej porze dnia ma inną fizjonomję i inny charakter.
Naraz ktoś ujął mnie z tyłu pod rękę.
— Witam!
Obejrzałem się. Był to Maliński dziennikarz i kawiarniany ptaszek, istny journal parlé, chodzący dodatek nadzwyczajny Warszawy.
— Witam — powtórzył — no, co słychać?
„No, co słychać?” jest typowo warszawskim frazesem, mającym wyrażać zainteresowanie losami bliźniego. W tej formie zadane pytanie na ulicy wymagałoby właściwie odpowiedzi „słychać dzwonki tramwajowe i trąbki samochodów”, co byłoby zgodnem z prawdą. Lecz na „co słychać” zwyczaj nakazuje odpowiedzieć „ot tak sobie po maleńku” albo „stara, panie bieda i tyle.”
Ponieważ nie lubię być ani realistycznie prawdomówny, ani szablonowy, odparłem uśmiechając się obleśnie, innem uzualnem pytaniem.
— A co słychać u pana?
Maliński skrzywił się.
— Ciągniemy taczkę żywota, jak możemy. Nędza, golizna i basta. Nawet gorzały nikt człowiekowi postawić nie chce...
— Podłe czasy — potaknąłem chytrze.
— Pewnie, że podłe! Ale... ale... mam dla pana pierwszorzędną sensację.
— Dla mnie?
— Nie słyszał pan o czarnym adepcie?
— O czarnym adepcie? Cóż to znowu takiego?
— Jakto? Okultysta... i nie słyszał! Cała Warszawa się trzęsie!
Cała Warszawa ograniczała się właściwie terytorialnie do samodzielnej rzeczypospolitej kawiarni „małej Ziemiańskiej” z autonomicznym ogródkiem, tem nie mniej zaczynało to być interesujące.
— Więc?
— Od jakiegoś czasu — tu Maliński ujął mnie poufale pod rękę — gadają, że do Warszawy przybył tajemniczy mag. Z kąd, co, jak? — niewiadomo. Ma być niezwykłej urody, posiada siły nadprzyrodzone i operuje między niewiastami...
— Ciekawe!
— Coś w rodzaju Rasputina i Cagliostra. Dostać się do niego niezwykle trudno. Przystęp mają tylko wtajemniczeni, należący do jego sekty, bo jakoby nowe bractwo sekretne sformował...
— Czemu nazywają go czarnym adeptem?
— Głosi, pono, kult Antychrysta! Twierdzi, że celem oczyszczenia musi przejść ludzkość przez wszystko, a więc i przez kult zła...
— Czy to możliwe?
— Co w naszych czasach jest niemożliwem?... Kobiety formalnie warjują! Mają zebrania, niby orgje średniowiecznych sabatów. Odbywa się to rzekomo w okolicach Warszawy, ale jest tak zakonspirowane, że nikt nic konkretnego przewąchać nie może...
Przy ostatniem zdaniu Malińskiego, przyznaję się drgnąłem, ale opanowywując się całą siłą woli, wyrzuciłem ironicznie.
— Et! Bajeczki dla dorosłych dzieci!
— Nie panie! To nie bajeczki! Najlepszym dowodem manja niezrozumiałych samobójstw, jaka opanowała naszą stolicę. Raz po raz się słyszy, że panie młode, przystojne i bogate, nie wiadomo z jakiej przyczyny, kończą swe porachunki z życiem. Dojść prawdy trudno, bo rodziny, ze względów zrozumiałych zatają szczegóły. Mają tam być rzeczy skandaliczne. Poznajdowano jakieś odznaki — symbole czarnego adepta.
— No... no...
— Nie wierzy pan? Powiadam, pierwszorzędna sensacja! Niech się schowa sprawa dr. Sadowskiej. Powinien się pan tem zająć... mimo, że zajmować się tem nie jest zupełnie bezpiecznie...
Od
paru minut czułem dziwny niepokój. Nie wiem czemu, lecz miałem wrażenie, iż wczoraj właśnie dostałem się w sfery intryg „czarnego adepta”. Jeśli tak było, sytuacja poczynała się układać wcale poważnie. W dalszym ciągu symulując obojętność przed plotkarzem, indagowałem od niechcenia.
— Na czem ma polegać niebezpieczeństwo?
— Mówić, mówią bardzo wiele. O dziwnych śmierciach na odległość, chorobach, których określić nie sposób, o nasyłaniu hypnotycznem obłędu. Co tam jest prawdy, nie wiem, ale zdaniem mojem, nie ulega wątpliwości, że jegomość ten stoi na czele silnej organizacji...
— A policja?
— Policja jest bezsilna. Niema podstaw do ingerencji. Oficjalne skargi nie wpływają... sama zaś rzecz jest pierwszorzędnie zakonspirowana. Pozatem...
Byliśmy na Świętokrzyskiej. Przystanąłem i uśmiechając się dość blado, wyciągnąłem do Malińskiego rękę.
— Dziękuję za tak ciekawe informacje. No... no... istotnie ciekawe!... A pan, jak zwykle do Ziemiańskiej?
— Dawno się tam nie było, bo od dwóch godzin. Trzeba wpaść, by trochę zasięgnąć języka. A pan dokąd? Czy nie do Łomnickich, wszak tutaj mieszkają?
Ten
wszystko musiał wiedzieć. Umyślnie milczałem.
— Jak do Łomnickich — trajkotał niezrażony Maliński — to radzę się o czarnego adepta zapytać! Tam coś wiedzą. No! moje uszanowanie!
Tu,
uchylając zrudziałego melonika, znikł na zakręcie Mazowieckiej.

∗                    ∗

Wstępowałem zamyślony po szerokich marmurowych schodach.
Więc skoro stary wścibski tyle wiedział a nawet wiedział o Łomnickich musiało nie wszystko być bajką? Sprawa przybierała realne kształty, zgoła niezachęcające i wcale uszczęśliwiony nie byłem, iż dałem się w nią uwikłać. Lecz obecnie cofać się było już późno... zresztą ciekawość zbytnio podraźniona. Mimo wszystko należało iść do końca.
Zadzwoniłem.
Wyjrzała przystojna subretka.
— Czy panie przyjmują?
Z uśmiechem uchyliła drzwi. Z długiego, zawieszonego obrazami, przedstawiającemi sceny myśliwskie korytarza, znalazłem się w obszernym salonie, umeblowanym bogato i ze znawstwem. Znać było połączenie pieniądza nie z nouveau riche’owskim dorobkiewiczostwem, lecz ze starą i wytworną kulturą. Meble były jasne, wesołe w stylu Ludwika XIV, pokryte blado niebieskim adamaszkiem o złoconych poręczach. Z oszklonych gablot wyzierał Vieux sevre, w postaci statuet kokieteryjnie powykręcanych markiz. Na ścianach Watteau, Boucher i cukierkowate francuskie sztychy XVIII w.
Usiadłem w głębokim fotelu. Naprzeciw mnie wykwintna dama roccoco, z za białych ram, bawiła się różową nóżką z białym pieskiem, który ją za tę nóżkę usiłował pochwycić. Obok wisiała stara grawiura, przedstawiająca którąś z przygód miłosnych Casanovy.
— Przyszedł pan? Jak to dobrze!
Zerwałem się z miejsca. W drzwiach stała panna Rena. Była w jasno popielatej sukience, tegoż koloru pończoszkach i pantofelkach. Twarzyczkę miała pobladłą, a w oczach wyraz zmęczenia, ślad naszej wczorajszej ekskursji.
— Jak to dobrze — powtórzyła. — A bardzo pan znużony?
— Ja, nie! Lecz na pani znać silne zmęczenie. Ale, najważniejsze pytanie! Czy siostra wróciła?
— Tak wróciła... i jest dziś w znakomitym humorze.
— Nadzwyczajne! A o której była w domu?
— Przed moim powrotem. Zastałam ją w łóżku, śpiącą smacznie. Robiła mi nawet wymówki, że wracam zbyt późno...
— W takim razie?...
— I ja powtórzę za panem „w takim razie“?
— Może obawy były płonne?
— Sądzi pan?... — tu mrugnęła na mnie znacząco. W tej chwili weszła do salonu Mary Łomnicka. Jeśli chodzi o porównanie, Mary była znacznie od siostry piękniejszą. Była to uroda fascynująca, bezwzględnie wybitna, aczkolwiek...
Wysoka bruneta, o dość bujnych, choć harmonijnych kształtach przypominała z typu słynną Otero. Duże ogniste oczy, oślepiająco białe zęby, śród niebarwionych harminowych warg, wyjątkowo drobne ręce i nogi. Lecz w wyrazie twarzy było coś zarozumiałego i samowolnego. Taką kobietę można podziwiać, lecz jej kochać nie wolno. Taka kobieta jest z gatunku tych co przywykły władnie pomiatać mężczyzną. Po rewelacjach Reny tembardziej byłem zdumiony: takie kobiety można złamać, lecz ich ugiąć nie można.
— Miło mi poznać pana — wyrzekła powoli, gdy nachylony całowałem wyciągniętą rękę — dużo o panu słyszałam i wdzięczna jestem siostrze... proszę...
Zajęliśmy miejsca. Miałem wrażenie, że Mary przygląda mi się ostrożnie, że pragnie mnie „rozgryźć“, że obserwuje bacznie. Wzrok jej błądził, jakby od niechcenia, po mnie, zatrzymując się dłużej, gdy sądziła, że na nią nie patrzę.
— Zajmuje się pan hermetyzmem, — mówiła dalej — i ja, ostatnio, interesuję się tem bardzo...
— Co pani studjuje?
— Wszystko potrosze. Co się nawinie. Bez planu. Czytuję Bławatską, Sedira, Annie Besant, Eliphasa Levi...
W tej chwili uczoną rozmowę przerwała subretka, wnosząc na tacy herbatę i nieodzowne petit four’y. Dalej, ku pokrzepieniu serc, widniały wysmukłe szyjki likierowych butelek.
— Napije się pan herbaty.. a może kawy i kieliszek Fin Cognac’u, bo ja to najchętniej pijam...
Otrzymałem z umanicurowanych rączek o bordo paznokietkach maleńką chińską filiżankę; przez ten czas panna Rena nalewała do wysokich cienkich kieliszków złocisty trunek.
— Więc panią — począłem — tak interesuje okultyzm? Przyznaję jest to wcale ciekawy temat. Działa jak haszysz.
— Jak haszysz?
— W dzisiejszych warunkach jest on samozapomnieniem i ucieczką od życia. Wszystkie religje nam się znudziły, są zbyt mało fascynujące dla człowieka XX wieku. Dla tego szukamy czegoś nowego. Bo teozofja i hermetyzm są religją po części!
— Właściwie rozwiązaniem zagadek życia i śmierci.
— A czem innem są religje, jak nie hypotezami podającemi aksjomatycznie rozwiązanie zagadki bytu. Czem innem? Filozofją dobra za życia i nauką o istnieniu „po życiu”! To samo czynią nauki tajemne. Lecz jeśli zagadek śmierci rozwiązać nie tak łatwo, bo zazdrośnie kryją swą tajemnicę a pokazywanie „widoków krain zagrobowych” przez różnych szarlatanów na odczytach, może budzić uśmiech jedynie — o tyle istotnie zagadki, jak już powiedział wielki Paracelsus, stać nam mogą otworem.....
Panny słuchały uważnie. Kontynuowałem bezpłatny odczyt dalej.
— Bo właściwie, odrzuciwszy iluzoryczne spekulacje alchemików i cudotwórców średniowiecza, czem jest tyle sławiona nauka magów? Jest to wielkie wyrobienie potęgi charakteru, przerodzenie samego siebie, ku czemu służyły w starożytności a później w bractwach tajemnych — próby i inicjacje. Człowiek nie mógł być przyjęty do zakonu, udzielającego mądrości poznania wszechrzeczy, dopóki nie dał dowodów odwagi, stałości, energji. Dla tego kazano mu przechodzić przez ogień, wodę, walczyć z dzikiemi zwierzętami, wyrzekać się miłości kobiet. Właściwie, cały okultyzm streszcza się, o ile brać go poważnie do siły woli. Wola to potęga. Chcieć — to módz! A jeśli zechcesz, dźwigniesz świat!
— O tak — potwierdziła, sącząc cognac panna Mary — taka zdynamizowana wola w ręku człowieka, to potęga.
— Też, jeśli to już interesuje panią, poszczególni adepci, poczynając od Apoloniusa z Tyany a kończąc na hr. St. Germain’ie czy Balsamo Cagliostrze nie byli niczem innem, jak ludźmi, którzy potrafili swą wolę przeistoczyć w oręż potężny i dzięki niej zapanowali nad tłumem. Taką wolą możemy leczyć choroby, przedłużać życie, zachować młodość, urodę, zdobywać miłość, bogactwo...
— Lecz wola taka — przerwała Rena — może być zużyta zarówno na dobro, jak i zło!
— Niestety, ma pani słuszność! Stąd podział na białych i czarnych adeptów, stąd podział na magów i czarowników. Prawdziwy mag siłę mu daną ma prawo obracać jedynie na dobro. Nie wolno mu nawet bogactw zdobywać dla siebie, bo jest zarazem mistrzem i sługą cierpiącej ludzkości. O ile czyni przeciwnie, działa z egoistycznych pobudek, staje się fałszywym prorokiem, magiem złym. Dla tego symbolem czarnego adepta będzie potworny kozioł, o wstrętnym wyrazie, emblemat deprawacji i perwersji....
Tu przerwałem, bo przypadkiem snać potrącony przez pannę Mary kieliszek, spadł z maleńkiego mahoniowego stoliczka, rozlewając żółtą strugę na tło jasnego dywanu.
— Taka jestem nieuważna — zawołała panna — plamię dywan. Za karę będę musiała prać go sama. Lecz to pana wina... zbytnio zasłuchałam się w wykład...
Nachyliła się szybko, ścierając serwetą ślady dywanowego przestępstwa. Zamieniliśmy z Reną spojrzenia.
— Jeśli dzisiejsza ludzkość — mówiłem dalej — łaknie i uwielbia tajemniczość — przyczyny szukajmy w przygnębieniu spowodowanem długiemi latami wojny i stosunkach, wprost urągających kulturze, jakie się obecnie wytworzyły. Czyż dziś nieszczęsny inteligent, jeśli ma nawet cudem posadę, może sobie pozwolić na minimum jakiej takiej egzystencji gdy niedostępnym luksusem stała się dla niego książka i teatr? Jest zniechęcony, rozgoryczony, oczekuje na coś, coś co przyjść musi, w co wierzy, że przyjdzie. Nie tylko u nas w Polsce, tak dzieje się wszędzie. Więc w polityce chwytają się monarchizmu czy faszyzmu, bo uszczęśliwienie ludzkości w postaci sowietów bolszewickich zawiodło a dalej już na lewo się nie pójdzie.. pozostaje tylko anarchja... W życiu duchowem świat również pożąda nowego mesjasza... zapewne nie będzie nim pupil lalkowaty pani Anni Besant — Krisznamurti... zamało ma danych na to... lecz wierzymy, iż taki się zjawi...
— A jeśli się zjawi nie Mesjasz a Antychryst? — zabrzmiał chropowato głos Mary.
— I to stać się może — odparłem — lecz nie potrwa jego panowanie długo. Pierwiastek zła jest negacją dobra a że dobro jest rozumnem przez to samo zło jest zaprzeczeniem rozumu...
W myśl wielkich prawd, rządzących wszechświatem, szybko zostanie starty z powierzchni, zniwelowany, bo utrzymać się nie może. Zarówno czy to antychryst, czy czarny antypapież, czy satanizujący adepci... gdyby raz jeszcze się pojawili, skończą tak, jak kończyli w dziejach historji...
— Twierdzi pan, że były podobne wypadki?
— Wdaćbym się musiał w opisy obłędów, szaleństw i zbrodni ludzkiej. Wymienićbym musiał czy to marszałka Francji, krwiożerczego Gilles de Rais’a, który na rozprutych trzewiach młodzieniaszków odprawiał czarne msze, czy antypapieża Honorjusza II, unoszącego kielich wina na cześć szatana, czy to z nowszych czasów — słynnego Alberta Pike’a, przezwanego antypapieżem, głowę w 1900 r. międzynarodowych czarnych bractw, który wytatuował sobie na podeszwach wizerunek Zbawiciela, by tem łacniej mógł go deptać. Dodałbym jeszcze, również z czasów najnowszych, opętańczą sektę „Karmelu” w 1880 r. istniejącą we Francji, założoną przez apostatę, eks księdza Boulancego wciągając w swe szeregi legiony kobiet, by z niemi, pod pozorem odrodzenia duchowego, odprawiać seksualne orgje. Może coś zbliżonego w tym rodzaju istnieje i w jednym z prowincjonalnych polskich miast, widziałem tam siostrzyczki zgoła nie po zakonnemu ubrane, lecz... mniejsza z tem... reasumując wszystko widzimy, że dążyli owi ad majorem satani gloriam, nowatorzy do zwykłego opętania jaknajwiększej ilości histeryków i kobiet, kierując mistycyzm na erotyczne tory. Czasem działo się to i z całkiem zgoła materjalnych pobudek, by tem łacniej zgarnąć do swej kieszeni majątki wiernych...
Co się tyczy wieku naszego, wieku ligi narodów, radia, samolotu, dancingu, jazzbandu, krótkich włosów, wdzięcznych łydek i murzyńskiej piękności Józefiny Baker silnie wątpię czy sekty podobne znalazłyby grunt podatni... silnie wątpię...
— Niech pan nie zapomina, że nasz wiek jest również wiekiem kokainistów, morfinistów i zboczeńców wszelkiego rodzaju — wyrwało się jakby niechcący pannie Mary Łomnickiej.
Spojrzałem na nią. Twarz była jak gdyby nieco zmieniona, oczy błyskały niespokojnie... Wibrowała wewnątrz struna, snać z trudem opanowywana, a wola siliła się, by za wszelką cenę grać do końca światową komedję. Postanowiłem nie przedłużać dalej sytuacji i rozmowę przerwać.
Zresztą wiedziałem, co chciałem wiedzieć.
— Niezbyt to miły temat, proszę pań i sądzę, znacznie lepiej przejść na grubo sympatyczniejszy... zresztą zasiedziałem się tak długo...
— Wcale nie długo — protestowała uprzejmie Rena — może jeszcze Fin Cognac’u... ostatni kieliszek... zgoda...
— Doprawdy, dziękuję. Zresztą już po ósmej. Czeka mnie srogie randez vous z wydawcą. Mam nadzieję, że w najbliższej przyszłości pozwolą panie powtórzyć tak miłą wizytę.
Mary, która przez ten czas powoli zapalała cieniutkiego „Dames’a“, zaciągnęła się dymem głęboko i jakimś obcym głosem powtórzyła.
— Oby w najbliższej przyszłości...
Skłoniłem się pannom Łomnickim. Gdy żegnałem odniosłem wrażenie, że każda z sióstr oddaje uścisk dłoni w sposób specjalny. Rena — jeszcze rozumiałem, byliśmy poniekąd złączeni wspólną tajemnicą, lecz — Mary?
Byłem, doprawdy, w domu zagadek. To też, gdy Rena, odprowadzając do przedpokoju szepnęła cicho.
— Co pan sądzi?
Odparłem zupełnie szczerze.
— Nic nie rozumiem!
Za chwilę miałem jeszcze mniej rozumieć, mianowicie, gdym już znajdował się na ulicy. Zamierzałem właśnie wsiąść do najbliższej dorożki, kiedy z tyłu posłyszałem głos.
— Proszę pana!
Obejrzałem się. Biegła ku mnie, postukując wysokiemi obcasami, przystojna pokojóweczka.
— Czy co zapomniałem?
— Nie, ale panienka kazała to oddać! — tu doręczyła dość znaczną paczkę.
— Panna Rena?
— Nie! Panna Mary! — pokazała w uśmiechu zdrowe zęby, wykręciła się szybko i mignąwszy białym fartuszkiem znikła.
Rozerwałem pakiet i zbliżyłem do najbliższej latarni. Wewnątrz znalazłem niewielki zeszyt oraz liścik. Brzmiał on.
„Wiem, że wczoraj śledziliście mnie. Mam do pana zaufanie. Jeśli mnie uratować nie można proszę Ją ocalić. Notatki wszystko wyjaśnią M. Ł.“
Szybko ukryłem zapisane karty w bocznej kieszeni. Jeszcze szybciej wskoczyłem do najbliższej taksówki i poleciłem śpiesznie wieźć się do domu. Po drodze przyciskałem pakiet leżący na piersi, gdyby skarb najdroższy, który może mi odebrać nawet podmuch wiatru...





III.
Pamiętnik Mary.

Siedzę w mym zacisznym pokoju śród porozrzucanych ksiąg i rękopisów i czytam te dziwne karty... Początkowo noszą charakter luźnych notatek; początkowo niema dat i domyślać się jedynie należy, że pierwsze zapiski poczynają się zapewne w sierpniu 1926 r. Dopiero, gdy sytuacja staje się naprężoną, odnajdujemy konsekwentniejsze adnotacje, snać dla ułatwienia temu, który pamiętnik odczyta... Zredagowane, że się wyrażę, fragmentarycznie. Prócz tego Mary Łomnicka, chyba umyślnie, nie podaje prawie nazwisk, co zaś się tyczy miejscowości, w których wypadki się toczyły, zaznacza ogólnikowo, lub maskuje pierwszą literą... Stąd wielkie luki, wiele domyślać się trzeba. Pod koniec pamiętnik staje się chaotyczny, lecz... Przepisuję dosłownie, w formie w jakiej napisany został.

Sierpień

Wróciłam z Paryża, wezwana przez Renę w sprawie działów spadkowych. Jakie to wszystko beznadziejnie nudne i jaka ta Warszewa szara i pusta. Wiecznie jedno i to samo: Aleje, Bagatela, Ziemiańska, kino.... Mary Pickford, Pola Negri i Douglas Fairbancks. Nawet książek porządnych niema, bo z powodu wysokiego poziomu intelektualnego wydawcy nas karmią Paul de Kockiem i Eugenjuszem Sue... Doprawdy żałuję, że rodzice pozostawili znaczny majątek. Gdybym była biedna miałabym ciągłe rozrywki z długami, wekslami i komornem. Nie miałabym czasu myśleć o kulturalnych wymogach i chwaliłabym swój los... Byle przebrnąć te parę miesięcy póki nudne formalności prawne nie zostaną skończone, a potem, jak dostanę swoje, tak drapnę zagranicę, że mnie kochana ojczyzna nigdy nie zobaczy. Rozmawiałam z Reną i namawiałam usilnie, aby ekspatrjowała się razem ze mną... Lecz jej jeszcze różne idealizmy i „obowiązki społeczne” chodzą po głowie. Trudno, nawet dla miłości Reny, nie zostanę, choć mi będzie bardzo przykro.... Kupię małą willę w Nizzy... i vogue la galere..... tu z rozpaczy albobym została artystką kinową, albo miałabym kochanków, z których każdy naciągałby mnie ile mógł, bo dziś już takie poszły czasy, że kobiety muszą mężczyznom kupować garnitury, a w końcu wyszłabym za mąż za radcę legacyjnego i ten za moje pieniądze wywiózłby mnie zagranicę. I thank you! Wolę to zrobić sama, tem bardziej, że jestem kobietą współczesną: mam krótkie włosy, palę namiętnie, lubię swobodę i zakochać się nie potrafię...

Wrzesień

Dziś po raz pierwszy od czasu żałoby byłam na małym raucie u Idy Leszczyńskiej. Właściwie „mały raut” należy czytać „modne tańce w kółku prywatnem”, bez jazzband‘u, bo wszyscy sąsiedzi by się zbuntowali z powodu hałasu. Oczywiście jeszcze nie tańczyłam. Wystawa nagich ciał i nóg. Panienki, udające kobiety z przeszłością i starsze panie w „młodym wieku”, wypierające się przeszłości. Dzięki modzie różnice się zacierają i babkę od wnuczki odróżnić trudno, aczkolwiek leciwe damy tańczą zapamiętalej, to im zastępuje Karlsbad.
Pozatem, trzaskający w pięty porucznicy, pragnący się wżenić w pannę z posagiem, ostatecznie w mieszkanie. Goli, lecz ważni referenci ministerjalni, dźwigający na czubku nosa majestat piastowanych głodowych urzędów. Kombinujący adwokaci. Prócz tego nowy typ. Sportowy młodzieniec, ucharakteryzowany na amerykanina i mający coś wspólnego z autem. Albo młode Rudolfy Valentiny, chwilowo się trudniące zawodowem szimmowaniem[1] specjalnie z mężatkami o dużych butonach brylantowych w uszach.... Dla całości obrazu rastaquer’owskie sylwety podupadłych półpanków. Jegomość taki bezwzględnie czytał Dekobrę[2] i myśli o odegraniu roli księcia Selimana, ostatecznie zgodziłby się na posag i w Polsce a chwilowo jest bardzo kontent, gdy wygra w bilard dwadzieścia złotych u Loursa[3]..... Jakie to wszystko zajmujące? Gdybym miała cierpliwość, napisałabym satyrę. Doprawdy, rację ma Rena, że nigdzie bywać nie chce.
Naturalnie spotkał mnie zaszczyt wielki. Oświadczył mi się dyrektor B. Długo tarł łysinę, wykładał o sprawach monarchistyczno-ekonomiczno-giełdziarskich a kiedy przytakiwałam myśląc o czem innem, wypalił:
— Jaka z nas byłaby dobrana para?
— Zdaje mi się — odparłam grzecznie — niezupełnie.
— Czemu?
— Pan jest łysy — ja mam włosy krótko obcięte. Pan już mógłby mi być wiernym po ślubie; ja pana zaczęła bym zdradzać natychmiast.
Skrzywił się mocno, coś jeszcze referował i poszedł jak zmyty.
Naogół pono mego języka się boją, lecz pieniądz u panny ma już tę właściwość, że podobny komplement każdy spokojnie przełknie. Tyle było moich popisów na znamienitym raucie...
Wyszłam wcześnie. Wracałam do domu pieszo i bodaj wówczas przeżyłam z całego wieczoru najciekawszy moment. Szłam powoli Nowym-Światem i Świętokrzyską z przyjemnością rozkoszując się letniem, rozgrzanem powietrzem.
Na Świętokrzyskiej koło Czackiego zauważyłam, iż jakiś dżentelmen przygląda mi się uważnie. Zwolniłam jeszcze kroku, wiedząc co w takich wypadkach nastąpi. Pierwszorzędna zabawa! On zaczyna się kręcić to z prawej to z lewej strony, zagląda w oczy a wkońcu zapytuje niczem w „Fauście”: „czy wolno pięknej towarzyszyć damie”. Na to się nie odpowiada, lecz idzie dalej, wysłuchując w milczeniu trajkotania adonisa, a gdy się jest przed swą bramą, ofiarowywuje się donjuanowi dziesięć groszy na wodę sodową, celem ostudzenia zapałów. W tym wypadku nic podobnego nie nastąpiło. Wyraźnie szedł za mną, lecz nie pozwolił sobie na najmniejszą zaczepkę. Gdy byłam w bramie, obejrzałam się i nasze spojrzenia się skrzyżowały. Przyznaję, doznałam dziwnego wrażenia. Tak przenikliwego wzroku nie spotykałam. Były to jakby dwie strzały, przeszywające na wylot. Odwróciłam się natychmiast i weszłam na schody.
Wyglądał na cudzoziemca. Nieprzeciętnie przystojny.
Kto to może być?

Wrzesień, piątek.

Dziś znów spotkałam tajemniczego nieznajomego. Spotkałam a nawet... poznałam. Stało się to arcyprzypadkowo.
Wyszłam, jak zwykle przed południem przejść się nieco z moim dobermanem w Aleje. Po drodze na Brackiej wstępowałam do sklepu i kupiłam flakon „Quelques Fleurs”. — Lubię ten mdły zapach. Zawiesiwszy paczkę na palcu wolno wędrowałam w stronę Belwederu, obserwując psa, który z zamiłowaniem uganiał się po trawnikach. Aleje o tej porze były względnie puste. Trochę emerytów, trochę pań z pociechami w wózkach. Nagle, koło Łazienek, paczka mi się wysuwa i pada na chodnik. Chcę się właśnie po nią schylić, gdy jakiś pan idący z tyłu za mną podnosi ją uprzejmie i słyszę melodyjny głos o cudzoziemskim akcencie.
— Służę, madame!
Oglądam się i... drgnęłam. To był on... mój wczorajszy nieznajomy. Brunet o typie południowca, wysoki, wygolony. Ubrany cały czarno, w czarnym krawacie połyskiwała duża perła. Stał przedemną i uśmiechając się zlekka podawał zgubę.
Wyciągnęłam rękę, a gdy swą ręką przypadkiem czy naumyślnie dotknął mojej — jakby iskra elektryczna mnie przebiegła. Nigdy nie sądziłam, że samo dotknięcie mężczyzny może sprawić podobne wrażenie. Gdy tak stałam, z miną przyznaję dość głupią, miast by skłoniwszy się przerwać dawno tę scenę, on zdążył już powiedzieć:
— Pozwoli pani, że się przedstawię. Jestem Adhemar baron de Loves...
— Łomnicka! — nie wiem, jak mi się wyrwało.
— Idziemy na spacer w jedną stronę. Czy wielką byłoby dla pani przykrością, gdybym jej towarzyszył?
— Ależ, bardzo proszę! — znów odpowiedziałam sama nie wiem czemu.
Tak poznałam tego dziwnego człowieka. Pozornie jest to typ internacjonalny, typ z luksusowych pociągów, wielkich hoteli, z Biaritz czy Ostendy. Wytworny, dyplomatyzujący pan z powieści Prevost’a, czy Bourget’a, Lecz ma w sobie coś... coś nieokreślonego a pociągającego, jak magnes. Doznaje się przy nim wrażenia podobnego, jak motyl, gdy igra z ogniem, lub gdy ptaka hypnotyzuje wzrok węża. Niesamowicie lgnie się do niego, już po paru minutach wydaje się, że zna od lat wielu, tymczasem...
Szedł obok mnie i coś mówił. Właściwie, że zachwycony jest z poznania tak uroczej warszawianki, że jest napół polakiem napół francuzem, że bawi tu za jakiemiś bardzo ważnemi sprawami, że pewnie musimy mieć wielu wspólnych znajomych, że...
Przez ten czas myślałam, jak mogłam zawrzeć znajomość równie lekkomyślnie. Gdzie się podziała moja pewność siebie i przystawione trzymanie „dżentelmenów” na odległość. Toć właściwie wytworny towarzysz mógł być najzwyklejszym hochsztaplerem. Przerwałam jego wywody.
— I ja panu wielce wdzięczna jestem za tak miłą chwilę rozmowy. Lecz niestety spieszę na obiad...
Byliśmy koło Bagateli. Skinęłam na przejeżdżającą dorożkę.
— Czy nie będę miał więcej przyjemności spotkania pani?
— Nie wiem, w tych dniach wyjeżdżam — skłamałam umyślnie.
— Rozumiem... sprawunki... zabiegi... może mąż?
— I to bardzo zazdrosny!
— Jaka szkoda... ja stale depaysé w Warszawie spaceruję po obiedzie po Łazienkach. Tak miło byłoby powtórzyć... ot choćby jutro... o siódmej... będę oczekiwał koło królewskiego pałacu...
— Niestety! panie! — odrzekłam, biorąc dobermana na smycz i wsiadając do dorożki — jeszcze na randez vous nie chodzę...
Skinęłam głową. Dryndziarz ruszył, pies zajadle zaszczekał, a mój baron de Loves pozostał z kapeluszem w ręku, samotnie na chodniku...
Więcej go nigdy nie zobaczę.

Sobota rano

Jestem wściekła na siebie... Ciągle muszę myśleć o nim... dlaczego nie wiem? Doprawdy nic bym nie ryzykowała, gdybym poszła do Łazienek. Wydrwiła bym go po swojemu. Lecz jaki cel? Afiszować się z awanturnikiem? Pytałam się dziś dyskretnie paru znajomych. Nikt o baronie de Loves nic nie słyszał. Zatelefonowałam nawet, z nudów, do Zdzisia Pokrzywnickiego z M. S. Z. — powiada, że egzystencja podobnego arystokraty jest mu nieznaną i że ich akta o osobniku tego nazwiska milczą. Dodał nawet, żebym się zajęła lepiej rodzinnemi, naprzykład galicyjskiemi hrabiami... „Wiecznie galileusz z pana wyłazi“ — powiedziałam i położyłam słuchawkę.
Ładnie byłabym się ubrała! Ten cały de Loves, to pewnie złodziej kieszonkowy i dawny maitre d’hotel. Dziś maitre d’hotel‘owie mają lepsze maniery od magnatów...

Niedziela

A jednak byłam... Nie chciałam a byłam o siódmej, jakaś siła wprost wypchnęła mnie z domu. Jak gracza, który przysiągł sobie, że grać nie będzie, a pędzi skoro wie, że znajdzie partyjkę. Wyszłam po siódmej, zmuszałam się, by iść powoli, z nadzieją, że gdy spóźnię się blizko o godzinę... jemu się znudzi, że go nie będzie... Z tą nadzieją kroczyłam przez ciemne aleje ogrodu. Ale gdzie tam! Tuż koło posągów, okalających jezioro przed królewskim pałacem Stanisława Augusta stał i coś grzebał w zwirze cieniuchną laseczką. W świetle płonących latarni wydał się, jakby uosobieniem zła, demonem wytwornym z „Djabła” Molnara.
— A jednak pani przyszła? — zgiął się w ukłonie.
— Każdemu o tej porze spacerować wolno! — odcięłam.
— Więc i mnie towarzyszyć wolno!
Nie odpowiedziałam nic; poszliśmy alejami, okalającemi jeziorko. W mroku mijały nas przytulone do siebie pary, w powietrzu unosił się aromat kwiatów, zdala dobiegały przytłumione odgłosy miasta.
— Może usiądziemy?
Siedliśmy tuż nad wodą, nad nami schylały drzewa swe zielone głowy, w dali majaczył biały posąg nimfy, unoszonej przez satyra....
— Wiedziałem, że panią spotkam — szepnął.
— Czemu?
— Może bardzo tego pragnąłem, może wyczarowałem, może wysyłałem me myśli, jak macki, by tutaj przyciągnąć...
Milczałam, głos równy i melodyjny tego człowieka upajał mnie. Wstydziłam się a jednak z nim było mi dobrze. Tak czuć się musi wielka dama, gdy ulega kaprysowi dla stajennego chłopaka... Nie wiem dla czego w dalszym ciągu nie mam do panka zaufania, choć jest bezwzględnie nieprzeciętnie inteligenty i oczytany. Mówi z największą łatwością o wszystkiem i... o niczem. Musiał podróżować wiele, opowiada równie zajmująco o mahatmach i Indjach, jak o grobowcu Tutenkamena czy o londyńskiej Picadylly, lub Bois de Boulogne paryskim. Powoli wciągnął mnie w rozmowę. Rozgadałam się głupio i niepotrzebnie. Mówiłam za dużo i za szczerze. On dowiedział się właściwie wszystko o mnie... ja o nim nic. Ma dziwny sposób wypytywania, niby niechcący, o stosunki osobiste... sam unika sprecyzowania swych zajęć tutaj... Ogólnikami daje do zrozumienia, że ma rozległe, pierwszorzędnej wagi sprawy. Nie śmiałam nalegać, a tak chciałoby coś bliżej dowiedzieć się o nim...
Gdy na pożegnanie wpił się wargami w przegub mej ręki... nie broniłam. Po stokroć gorzej, obiecałam z nim spotkać się jutro...
Sama nie wiem co się ze mną dzieje? Będę musiała szczerze opowiedzieć wszystko Renie. Jeszcze tego nie robię, bo... mnie krępuje, iż stracę cały prestige dotychczasowy. Jakiś przystojny hochstapler wyprawia ze mną, co sam chce! Wcale jutro nie pójdę... albo każę się zamknąć do domu dla nerwowo chorych...

Wtorek

Byłam... będę... jestem zgubiona! Jak ciężko mi to wszystko pisać! Cały dzień wczoraj biłam się z myślami, parę razy chciałam już prawdę siostrze powiedzieć, prosić o pomoc... ale przez usta mi nie przeszło... jestem zbyt dumna... Tysiąc razy postanawiałam, że wcale z domu nie wyjdę... i w końcu wyszłam, aby...
Oczekiwał na mnie, jak było umówione, w automobilu prywatnym; wewnątrz auto przystrojone było różami, snać na moją cześć.
— Zgodzi się pani — rzekł całując rękę — przejechać za miasto?
— Owszem! — odpowiedziałam, wsiadając pierwsza. Sama rada byłam z tej wycieczki, sądząc, że w samochodzie nikt ze znajomych nas nie zobaczy.
Jechaliśmy długiemi ulicami, wymijając szybko sznury stłoczonych pojazdów. Przemknęliśmy Marszałkowską płosząc przechodniów. Skręcaliśmy przez belwederską rogatkę na Wilanowską szosę.
— Dokąd mnie pan porywa? — zapytałam ze śmiechem — czy na raki do Wilanowa? to banalne!
— Gdyby pani się zgodziła — odparł — miałbym pewną propozycję do uczynienia.
— Słucham?
— Zamieszkuję mały domek w Konstancinie. Jeszcze tego nie zdążyłem opowiedzieć... Znacznie milej i sympatyczniej tam niż w Warszawie, szczególnie o ile się pracuje umysłowo, jak ja. Gdyby...
— Co? mam odwiedzić pana w kawalerskiem mieszkaniu?
— Ach pocóż takie oklepane frazesy dobre dla starych ciotek: kawalerskie mieszkanie! To przestarzałe trąci Mussetem i gryzetką. Wprost proponuję pani, kobiecie par excelance XX w. traktującej mężczyznę, jak mężczyzna, spędzić parę chwil u mnie na werandzie, na miłej pogawędce, przy coctail’u. Mój służący wcale nieźle go przyrządza...
— Ale co świat na to powie? — powiedziałam więcej, żeby coś powiedzieć, niż z przekonania.
— Powie, że postępujemy racjonalnie, jak ludzie którzy chcą mile spędzić popołudnie... pozatem nic... zresztą o ile pani taka „prude” zgadzam się na przyszłość zabierać leciwą guwernantkę! Na dziś proponuję tete a tete. Czyżbyśmy się bali o siebie?
To mnie ukłuło.
— Każda kobieta robi tylko to, co sama chce!
— A więc tembardziej! Zgoda?
— Dobrze, ale tylko na chwilę!
— Przyjmuję z góry wszystkie warunki. O ile nie będę bardzo nudny, może termin zostanie przedłużony. Zresztą twierdzi pani, iż lubi książki, mam bardzo ciekawe wydania...
— Markiza de Sade i Casanovę? Tym pan mi nie zaimponuje!
— Niestety pani, studjuję rzeczy wiele poważniejsze. Jeśli interesują stare Elzewiry...
Auto po paru zakrętach w wązkich uliczkach Konstancina, przystanęło przed jedną z willi stojących na uboczu. Był to raczej niewielki biały domek, o paru pokojach, do którego się wchodziło przez obrośniętą winem werandę. Idealne pustkowie: nawet z blizka trudno było dojrzeć, co się dzieje wewnątrz domku. Na progu przyjął nas stary, wystylowany służący. Twarz bez wyrazu wygolona, długie siwe bokobrody. Takich służących spotyka się jeszcze w teatrze na francuskich komedjach.
— Proszę szybko kawę i coctail’e. Dla pani naturalnie ciasteczka — rozkazywał baron.
Po chwili siedzieliśmy w głębokich wyplatanych fotelach na cienistej werendzie, sącząc ze szklanek przez słomki kremowo żółty trunek.
— Czy u mnie tak strasznie? — zagadnął.
— Wcale nie — zaprzeczyłam — zadowolona nawet jestem, że się dałam namówić...
Poczynało się powoli ściemniać. Sosny szumiały zlekka swą wieczną pieśń. W gąszczach ptactwo świergotało cicho tajemnicze modlitwy. Trwaliśmy długą chwilę w milczeniu, nadsłuchując głosów wieczoru, biegnących zdala. Taka chwila uspasabia do zwierzeń, do marzeń. Czułam dziwny spokój, jakby oderwanie od życia, nie myślałam o niczem.
— Niech pan co opowie — prosiłam wyciągając się leniwie — coś miłego, pan tak ładnie opowiada!
Zaciągnął się głęboko papierosem i począł mówić równym, metalicznym głosem, jak gdyby perły sypały się po kamieniach... Taki głos musiał mieć Oskar Wilde, gdy opowiadał swe przypowieści duchessom i honorables ladys w salonach... Mówił o dumnej księżniczce indyjskiej Viamalah z krainy róż Garopour, w której się zakochał biedny poeta rycerz. Księżniczka była nieprzystępna i zimna, lecz on potrafił ją porwać swym czarem miłości... potrafił ją porwać... że poszła za nim bezwolna w świat... na dolę niedolę...
Gwarzyły drzewa, ciemność zalegała werendę, tylko czerwonawym blaskiem jarzył się koniec papierosa.
— Bo są zaklęcia, wonie, dotknięcia, które kobietę przyprowadzić mogą o szał... — kończył opowieść.
— W pięknych bajkach, miły amfitryjonie — odezwałam się po chwili. — W pięknych bajkach, lecz nie wierzę, by tak było w istocie...
— A chciałaby pani tego spróbować?
— Gdyby się ktoś znalazł, coby to uczynić potrafił...
— Pan może? — dodałam drwiąco.
— Proszę podać rękę! — wyrzekł powoli.
Wahałam się chwilę.
— Boi się pani? Nie nalegam!
— Niczego się nie boję! Ciekawam poznać czary! Lecz zastrzegam, że na hypnotyzm się nie zgadzam!
— To nie jest hypnotyzm! — zabrzmiał głucho jego głos — to niema nic z usypianiem wspólnego!
Wyciągnęłam dłoń.
On począł, nie patrząc się nawet, leciutko dotykać końcami palców. Leciusieńko, jak gdyby muskał najdelikatniejszem piórkiem. Potem uczynił parę ruchów nad głową, wzdłuż ciała.
Zaczynało się ze mną dziać coś nieokreślonego, prądy zimna i gorąca przechodziły przezemnie, budząc dreszcze... Cała ma istność poczynała dążyć, ciągnąć ku niemu. To nie był magnetyzm, to było stokroć gorzej... jakaś potężna fala zmysłowości rozpętana... zdawało mi się chwilami, że skonam, że krzyczeć będę z rozkoszy...
On czynił ruchy coraz szybsze, coraz gwałtowniejsze. Jego ręce, o długich białych palcach, zgięte w skurczu, jak szpony, fruwały nademną, niby dwa drapieżne ptaki... a gdy jego twarz o nienaturalnie rozszerzonych źrenicach zbliżyła się ku mnie, bezwolnie podałam mu usta...

Czwartek

Jestem jego własnością, jego rzeczą... Nigdy mnie nie hypnotyzował, a jednak nie mam woli, jestem wewnątrz pusta... Muszę myśleć tylko o nim. Wystarczy jedno spojrzenie tego człowieka, bym rzuciła mu pod stopy wszystko... nawet... br... boję się pisać... kocham go, kocham, raz jeszcze kocham...

Sobota.

Nie chce mi powiedzieć kim jest, co robi. To mnie dręczy. Mówi o wielkiej misji do spełnienia, o zapoznaniu ze wszystkiem, gdy nadejdzie pora. Byłam u niego powtórnie w podmiejskiej willi, ale musiałam mu przysiądz zupełną dyskrecję, nawet przed siostrą. Twierdził, że nie jest żonaty, lecz prosił, by stosunek nasz czas jakiś jeszcze pozostał nieznany. Potem weźmiemy ślub, wyjedziemy zagranicę. Poczynię należyte przygotowania u rejenta, choć zaznacza, że jest bardzo bogaty i na moim majątku mu nie zależy... Ale ta niepewność zabija mnie. Czyżby moje początkowe przypuszczenia były słuszne? Teraz cofać się trudno. Nie mam siły się z nim rozstać, ale chcę poznać prawdę... nawet gdyby był mordercą...... pozatem... jestem szalenie zazdrosna.... wiem co zrobię....

Niedziela
Dziś wpadłam do niego rano w godzinie nieprzewidzianej. Nibyto bardzo się ucieszył, dziękował za niespodziewane odwiedziny, ale odczułam, że nie był zbyt zadowolony. Trudno... celu dopięłam. Gdy wyszedł na chwilę z pokoju po szklankę wody dla mnie, gdyż służącego w domu nie było, zrobiłam odcisk z wosku zamku wejściowych drzwi. Na jutro klucz będzie gotów... byle tylko pasował.... umówiłam się z nim na wtorek. Zawsze w poniedziałki jest zajęty. Zobaczę właśnie, co w ten dzień robi....
Wtorek 20 października.

Zakradłam się wczoraj w nocy do małego domku, zakradłam, dzięki dorobionemu kluczowi. To co się stało jest tak straszne, że wprost boję się pisać.... mnie wykreślono z liczby żyjących.... lecz może te wiersze... jeśli kto je czytać będzie... uchronią innych....
Z początku nie zauważyłam nic niezwykłego. Domek wydawał się wymarły. Gospodarza nie było. Nie zapalając światła oczywiście, postanowiłam zaczekać. Chciałam wiedzieć, jak wygląda ten człowiek, gdy jest sam, gdy zrzuci maskę!
Rozkład mieszkania znałam mniej więcej.
W pokoju środkowym-gabinecie, tuż za przedsionkiem, znajdowała się mała nisza, przesłonięta kotarą. W niej stały różne rupiecie, stolik nadłamany, stary fotel i kufry. Wiedziałam, że bez niezwykłego przypadku nikt tam nie zajrzy.
Wtuliłam się w fotel, postanawiając zaczekać dopóki nie wróci, a potem z ukrycia obserwować zachowanie, może podchwycić wątek rozmowy.... Siedziałam śród ciemności i ciszy. Mijały minuty, kwadranse... zegar wybił dziesiątą. Znaczy się, czekałam dwie godziny, bo przybyłam mniej więcej o ósmej.
Zastanawiałam się już czy dobrze uczyniłam wdzierając do mieszkania potajemnie? Może de Loves nie miał żadnych tajemnic? Może mniemane dwuznaczności postępowania były zwykłemi interesami?
Może przypuszczenia, oparte na przesłankach jedynie, były niesłuszne? Czy nie był dla mnie czuły, subtelny i pozornie zupełnie oddany? Co mogłam mu zarzucić? — A teraz... jeśli mnie dostrzeże... może istotnie nabrać odrazy, iż go szpieguję i nachodzę!
Poczynałam żałować, że się tu znalazłam. Właściwie nie wiedząc co począć, chwilami wstydząc się nerwów moich, podnosiłam się już z fotela, aby równie cicho opuścić kryjówkę, gdy nagle posłyszałam zgrzyt otwieranych wejściowych drzwi.
Zamarłam. Rozległy się kroki. Ktoś przekręcił kontakt elektryczny i potoki światła zalały pokój. Przywarłam twarzą do fałd portjery. W drzwiach wejściowych stał on. Klasnął trzykrotnie w dłonie. Na ten znak, jak z pod ziemi, wyrósł stary sługa.
— Dziś? — krótko zapytał.
Gospodarz nie raczył nawet skinąć głową. Podszedł do ściany i nacisnął guzik. Za dotknięciem w murze odsłoniła się świetnie zamaskowana szafa. De Loves schylił się i począł wyjmować jakieś przedmioty, jakby ubranie. Przerzucił je przez ramię, dał ręką znak słudze i zniknął w drzwiach sypialni.
Przez ten czas lokaj robił dziwne przygotowania. Wyjmował z szafy materje; zawieszał na ścianach coś w rodzaju wielkich czarnych makat, usianych srebrnemi, niezrozumiałemi znakami. U góry słońce i księżyc, pośrodku łeb potwornie wykrzywionego kozła, na dole trupia czaszka na skrzyżowanych piszczelach. Potem ustawiał krzesła wzdłuż obu ścian, przy każdym rzędzie krzeseł umieścił po słupie: na jednym widniała litera B, na drugim S litera.
Naprzeciw wejścia tuż koło kotary ustawił stolik, pokryty równie czarną jedwabną materją, duży rzeźbiony fotel. Na stole żydowski świecznik siedmioramienny, czerwoną czaszę, wielką jakąś księgę i szpadę złocistą o krzywej klindze.
Ustawiając niemal ocierał o mnie. Truchlałam, bo najmniejsze niebaczne poruszenie zgubić mnie mogło. Lecz sprzątający zbytnio był swą robotą zaaferowany i zapewne nigdyby nie przypuścił, że w zakurzonej niszy mógł znajdować się niepowołany świadek. Gotów już prawie ze swą robotą, rozglądał się dokoła czy czego nie zapomniał, gdy do pokoju wszedł de Loves ubrany w długi czarny jedwabny płaszcz. Na głowie miał dziwaczny trójkątny biret.
— Wszystko w należytym porządku?
— Tak jest! Najprzewielebniejszy mistrzu!
— Odejdź! Będziesz kontrolował wstępujących!
Sługa skłonił się i wyszedł. Gospodarz podszedł do stolika i za nim zajął miejsce. Siedział tak blisko, że niemal wyczuwałam jego oddech. Teraz przyznaję byłam przerażona, ale i zaciekawiona do najwyższego stopnia. Rozpalona, jak żelazo. Co to wszystko miało oznaczać? W mym mózgu wirowała jedna myśl: co dalej nastąpi?
Po chwili w drzwi rozległy się trzy dyskretne stuknięcia.
Siedzący za stołem, szybkim ruchem nałożył maskę i zapytał.
— Kto śmie zakłócać spokój świątyni?
— Siostra i brat, łaknący światła! — zabrzmiała przytłumiona odpowiedź z za drzwi.
— A jakie światło ma być udzielone?
— Światło prawdziwego zbawienia!
— Wstąpcie!
Szereg, otulonych szczelnie w długie czarne płaszcze, postaci wkroczył do pokoju.
Wchodzący bez wyjątku mieli maski na twarzy. Przy drzwiach rozłączano się: kobiety zajmowały miejsca wzdłuż słupu S. mężczyźni przy filarze B. Przeważały kobiety, było ich pięć, podczas gdy, prócz de Loves’a, mężczyzn naliczyłam czterech. Płaszcze i maski, zapewne musieli przybierać w przedsionku, gdy dawali hasło, nadchodząc z miasta.
Skoro wszyscy zajęli miejsca i zaległa cisza, przewodniczący pozdrowił obecnych.
— W imię tego, co rozkazuje nam, witam was siostry i bracia!
— Pokłon jemu — tu powstano z miejsc — i tobie pokłon Najprzewielebniejszy!
— Czy bracia spełnią powinność?
— Tak!
— Czy siostry poddać się chcą ponownej próbie i ofierze?
— Tak! — zabrzmiały dźwięcznie kobiece głosy.
— I nie będzie zdrajców pośród nas?
— Śmierć zdrajcom! — powtórzył chór.
Prezydujący powstał z swego miejsca i ujął złocistą szpadę. Wyciągnął przed siebie. Podchodzono kolejno, całując w skupieniu. Najprzód bracia, później siostry. Gdy ta ceremonja została ukończona, stuknął trzykrotnie srebrnym młoteczkiem o stół. — Do porządku siostry, bracia moi!
Wszystko się uciszyło, powoli i dobitnie mówił.
— Pocośmy się tu zebrali, powtarzać zbyteczne! Zebraliśmy się nie celem poziomego zaspokojenia zmysłów i żądz naszych, lecz wielkiego duchowego odrodzenia. Dwóch-tysiącoletnie panowanie fałszywego proroka, Mesjasza, jest na ukończeniu. Raz już chwiało się w milenium roku tysięcznym, lecz... lecz jeśli utrzymało się wówczas, dziś czas ostatecznej a nieodwołalnej batalji się zbliża! Zbliża się ten, którego jezuici, faryzeusze i kłamcy zwali Antychrystem! Nie Antychryst to, a nowe objawienie, siła nowa, nowa religja, oczekiwana z drżeniem przez cały świat. Religja piękna i swobody, religja nie strachu a wyzwolonego człowieka. Zmysły tylekroć wyszydzane i obrzydzane powrócą do swych praw a helleńskie ideały obejmą i odrodzą strupieszały świat! Takim jest ten co idzie, takim ja jestem, jego prekursor, nowy Jan Chrzciciel a rebours... Pontifex maximus Kultu słońca, którego potwarcy zwą czarnym adeptem!
— A... a... a.. — rozległ się przytłumiony szmer. — W imię tej nowej wiary, której kapłanem się mienię, ogłaszam i propaguję wolność, wolność wszelką, zrzucenie oków i kajdan! Indywidualność człowieka, zniwelowana i zatracona przez tyranję współczesnego społeczeństwa i wszechwładną reglamentację demokratycznych a w gruncie drakońskich rządów — zabłyśnie w całej pełni na nowo. Ogłaszam za prawo, tylko prawo rozumu naturalnego, zabezpieczającego największą swobodę. Sekta nasza stanie się potężną a jej kanony jedynym nakazem! Po za naszą sektą niema doskonałości, niema związków, niema zobowiązań! Precz z współczesnym państwem, współczesną rodziną, współczesnem małżeństwem!...
W milczeniu potakiwały czarne maski, on prawił dalej:
— Kult
nasz nie jest wymysłem czasów dzisiejszych, trwa od lat tysięcy. Szedł przez wielkie misterja starożytności, związki gnostyckie, nauki filozofów aleksandryjskiej szkoły, ceremonje adeptów średniowiecza, bractwa zakonspirowane aż po dziś dzień. Tępiony i tropiony, odradzał jak Feniks z popiołów, wybuchał potężnym płomieniem protestu przeciw hypokryzji, tyranji i obłudzie... Wy, wybrani, dziś obecni, stajecie się filarami potężnego związku, nowej religji, która swemi ramiony obejmie świat... Jak pokrewni wam bracia pracują na zachodzie.. tak waszem zadaniem nieść światło tu..! Na posiedzeniu naszej rady najwyższej, każdy z was reprezentuje grupy, które pozyskał... Te grupy należy pouczać w tym duchu w jakim mówiłem, rozpalić wyobraźnie, poznać charaktery, prowadzić, niby hufce w każdej chwili gotowe do boju... Jak postępuje propaganda?
— Znakomicie! Najprzewielebniejszy! — zabrzmiały głosy.
— Bracia i siostry złożą kolejno w ciągu dwóch dni sprawozdania z postępu swych prac...
— Stanie się, jako każesz Mistrzu!
— Lożę w stopniu rady najwyższej ogłaszam za zamkniętą... a na stwierdzenie braterskiej jedności przejdziemy do „Sali Zapomnienia”.....
Powstał ruch i hałas przesuwanych krzeseł. De Loves podszedł do ściany. Nachylił się.
Za naciśnięciem tajemnej sprężyny wielka szafa biblioteczna, obróciła się leciutko na zawiasach i ukazała spore zamaskowane przejście. Gospodarz ruchem zapraszał do wstępowania obecnych.
Szybko przechodzono do tajemnej komnaty, na końcu wszedł on, poczem szafa znów obróciła się na swych zawiasach i zakryła otwór, tak że nikt domyśleć się nie mógł obecności w domku liczniejszego grona. Już chciałam wysunąć się z za kotary, gdy usłyszałam nowy szmer. Do pokoju wsunął się sługa i równie prędko, jak przedtem doprowadzał wszystko do porządku. Po upływie paru minut nic nie mogło nasuwać myśli, iż przed chwilą miało miejsce dziwaczne zebranie. Ustawiwszy sprzęty, zagasił światło i wyszedł, zapewne do sieni, celem dopilnowania, by niepowołany do willi nie przeniknął.
Zastanawiałam się co dalej czynić? Najrozsądniejszem było, korzystając z ciemności, wymknąć się cichaczem, unikając spotkania z wartującym strażnikiem. Bezwzględnie było to najrozsądniejszem. Niestety, ciekawość, ta przemożna ciekawość co tam się dzieje, pchała mnie fatalnie naprzód...
Uległam i nastąpiło to, co nastąpiło...
Pozostawałam więc może z pół godziny w ukryciu rozmyślając i tocząc sama z sobą walkę... Potem wysunęłam się z za kotary i stąpając na palcach zbliżyłam do tajemniczej ściany. Po omacku długo głaskałam gładki mur, dopóki ręka nie natrafiła na ukrytą sprężynę. Nacisnęłam. Szafa zachwiała się i usunęła bez hałasu, powoli, odsłaniając sekretne przejście. Zajrzałam. Na dół prowadziło parę schodków, skąpo oświetlonych małą lampką. Kończyły się tuż przy zamkniętych drzwiach, z za których dobiegał szmer głosów. Snać lokal podziemnych zebrań, urządzono w specjalnie wyrytej piwnicy.
Postąpiłam parę kroków w dół, nadsłuchując. Nagle ruchoma ściana z tyłu, za mną drgnęła i szybko zatrzasnęła bezszumnie. Byłam w potrzasku. Nie umiejąc obchodzić się z skrytym mechanizmem, nie zabezpieczyłam sobie odwrotu. Nie było wyjścia. Zdmuchnęłam lampkę naftową, oświetlającą schody i pozostałam w ciemnościach bez ruchu, licząc na przypadek jedynie, mogący z groźnej sytuacji wybawić.
W istocie, nie zdawałam sobie nawet sprawy, że sytuacja jest groźną. Raczej wstydziłam się, że mogę zostać przyłapaną, jak smarkata, na podglądaniu tajemnic. Również żal miałam do kochanka, że tak mało mi ufał i nie przypuścił do zebrania, którego byłam mimowolnym świadkiem. Wszak uczestniczyły też kobiety!
Zresztą przyznaję jeszcze rozumiałam nie wiele a rozigrane nerwy uniemożliwiały spokojną refleksję. Przez dłuższy czas stałam w górze schodów spokojnie: może kto nadejdzie, otworzy drzwi i wyślizgnę się w mroku, wszak lampkę zgasiłam. Ponieważ jednak nikt nie nadchodził ciekawość przemogła i cichuteńko zeszłam na dół. Schodów mogło być piętnaście. Zeszłam i przylgnęłam uchem do drzwi. Z wewnątrz biegły wesołe głosy, śmiech kobiet, brzęk szkła, podnoszonych kielichów. Nadsłuchiwałam i pojmowałam coraz mniej. Czyż ta poważna ceremonja, której asystowałam przed chwilą miała się przerodzić w zwykłą zabawę? Drzwi musiały być grube, gdyż poszczególnych słów nie mogłam rozróżnić. Szukałam szpary, szczeliny, pragnąc zajrzeć do wewnątrz. Daremnie! Wówczas zdobyłam się na szaleństwo. Ostrożnie nacisnęłam klamkę. Drzwi nie były zamknięte na klucz ni zasuwę. Ustąpiły. Rozchyliłam leciuchno i... nakoniec ujrzałam co się wewnątrz działo....
Co zobaczyłam, tak przeszło wszelkie oczekiwania.. iż z całej siły zagryzłam wargi, by nie krzyczeć głośno...
Było to spore podziemne pomieszczenie, bez okien, snać by zewnątrz nie wzbudzać podejrzeń. Wzdłuż ścian szerokie, nizkie tureckie otomany, zasłane puszystemi kobiercami. Takież dywany leżały na ziemi. Makaty, w dziwne, kabalistyczne znaki, zdobiły mury, pod jedną ze ścian stał z wytrzeszczonemi zębami kościotrup. Po rogach poustawiane trójnogi z płonącemi wonnościami napełniały komnatę żarem i odurzającym aromatem. Pośrodku stół, oświetlony dwoma olbrzymiemi siedmioramiennemi kandelabrami, na stole szereg potraw i baterje butelek. Przed każdym z biesiadników, zauważyłam, sporą czarę srebrną w kształcie trupiej głowy.
To wszystko, aczkolwiek dziwaczne i niesamowite sprawiające wrażenie, było głupstwem w porównaniu... z szczegółami dalszemi. Kobiety, zasiadające za stołem, były niemal nagie. Z pod jedwabnych narzuconych płaszczów wyzierała biel ich ciał. Zatrzymały na twarzach maski, za cały strój służyły im jedynie długie czarne jedwabne pończochy, niknące w połysku wysokiego lakierowanego obuwia. Zapuszczona po samą ziemię w jednym z kątów kotara tłomaczyła tajemnicę: tam musiały zrzucić swe zwierzchnie szaty.
Mężczyźni również przybrani w maski i płaszcze, zachowali ubrania. Nie był to jednak strój wieczorowy, ni zwykły. Coś w rodzaju czerwono wiśniowych mundurów czy wysoko zapiętych bluzek, haftowanych w różne znaki, wyzierało z pod wierzchnich narzutek.
Musiano pić nie mało i odnosiło się wrażenie, iż orgja dochodzi do kulminacyjnego punktu. Kobiety, opierały się gołemi ramiony o swych towarzyszów, przeciągając się lubieżnie i kusząco. Wargi krzywił grymas namiętny, gdyby kwiat dojrzały rozchylały się karminowe usta. Mężczyźni swobodnie coś szepcząc do ucha, pochylali nad sąsiadkami, uwodzeni przepychem tych niemal nagich a bez wyjątku pięknych, jędrnych ciał, zaledwie przesłoniętych zwisającemi płaszczami.
Powietrze było letnie, niemal gorące. Spiralne smugi kadzideł oplatały stół, snuły wokół obecnych, przesycając salę ciężkim i zmysłowym zapachem.
Gdy zdumiona stałam, niby słup kamienny, spoglądając przez uchylone drzwi, na opisaną scenę, nagle zabrzmiał głos.
— Skoro — mówił donośnie de Loves — wielki moment się zbliża, postąpimy jako dawni synowie piękna! Zbliżmy się wzajem, na zasadzie swobodnej woli, nie skutej żadnym tyrańskim przesądem! Na cześć potęgi naszego wolnego związku wznoszę czarę...
Podniósł się nieco ze swego miejsca, u górnego końca stołu i ujął w rękę srebrny puhar kształtu trupiej czaszki.
Na rozkaz ten, powitany gromkim okrzykiem obecni porwali się na nogi. Białe ręce pochwyciły straszliwe kielichy. Gdy on powoli wychylił swój do dna, poczęto wzajem czaszami trącać i przykładać do ust, ciągnąc zawarty trunek rozkosznie i radośnie, niczem nektar odrodzenia i młodości.
Napój snać musiał zawierać oszałamiający narkotyk. Coś, jakby wiew sabatu, fala wyuzdania i zmysłowości przeszła po zebranych. Dotychczas względnie przyzwoicie zachowujące się towarzystwo mimo więcej niż swobodnych kostjumów, odrzucało wszelkie więzy i konwenanse. Oczy połyskiwały niesamowicie, usta charchały niezrozumiałe wyrazy, ramiona wyciągały lubieżnie...
— Zgasić światło! — padł rozkaz.
Płomienie wielkich siedmioramiennych świeczników zagasły. Tylko żarzące się węgle trójnogów rzucały czerwone błyski, przecinając mroki komnaty... Pary, niby wielkie cienie ginęły, śród kobierców przyściennych otoman, rozlegały się szmery drapieżnych ukąszeń czy pocałunków...
Wpijałam się wzrokiem w ciemności, by dostrzedz co robi on? Siedział zdawało się obojętnie, oświecony mdłym płomieniem, jakby w zadumie, jakby szatański trunek pozostał nad nim bez mocy.
Nagle jedna z kobiet, wynurzyła się z półcieni. Wysoka, rosła blondyna, niemal o posągowych kształtach. Powoli krok za krokiem, kusząc jęła zbliżać. Wężowo gięło się jej ciało... niby pantery gotowej do skoku. De Loves kamienny, trwał w oczekiwaniu. Nagle z ochrypłym odgłosem przypadła, osuwając się wzdłuż niego, kryjąc głowę na kolanach...
— Nie! — rozdarł powietrze ostry krzyk.
To ja krzyknęłam. Sama nie wiedziałam, jak się to stało. Przemówiły przezemnie nerwy, przemówiła podrażniona kobieca zazdrość...
— Nie! — zawołałam powtórnie, stając w progu.
Gdyby podmuch lodowaty powiał śród zebranych. W lubieżnych uściskach zwarte pary rozłączały się spiesznie, lub skamieniałe w pokrętnych ruchach ze zdumieniem spoglądały na nieoczekiwanego intruza.
— Co... to... kto?... — biegł szept.
De Loves odwracał się powoli.
— A to ty! — wyrzekł jakimś dalekim głosem. — Poczem z wysiłkiem przychodząc do przytomności:
— Jakiem prawem tu weszłaś?
Stałam zmięszana, nie wiedząc co dalej czynić. Dokoła poczęły syczeć groźne pomruki. Jego twarz przybierała nieznany, obcy wyraz.
— Ja tego nie chciałem — mówił powoli — sądziłem, żeś nieprzygotowana! Skoro sama pragniesz... Zresztą obecnie cofać się zbyt późno!
— Co zamierzasz? — wybełkotałam.
— Podać puhar zapomnienia! — zawołał. — Nowa siostra nam przybyła! Skoro sama przybywa... biorę z nią ślub. Wolny ślub naszego wolnego związku! Odtąd w myśl naszych praw, jest moją żoną... Ale pamiętaj — dodał, patrząc na mnie groźnie — odtąd również jesteś na wieki złączona z nami...
Grzmot oklasków i okrzyków pokrył ostatnie słowa.
— Nie będziesz miała innych kanonów prócz naszego bractwa, nie będzie istniała dla ciebie rodzina, a wszystko co twoje naszem się staje... Wdarłaś się samowolnie w obce tajemnice, musisz ponieść skutki, lub grozi ci śmierć... Na to nawet ja nic nie poradzę...
Drżałam, pojmując dopiero teraz konsekwencje nieopatrznej ciekawości i lekkomyślności. Moje wargi nie mogły się zdobyć na niewyraźny protest.
— Prędzej! prędzej puhar zapomnienia! — wołał wesoło chór głosów kobiecych.
Ktoś podsunął mi wielką srebrną czaszę. Inny przechylił mą głowę. Bezwolna, jak manekin, piłam ognisty płyn, który paląc gardło zdawał krew zamieniać w lawę.
W uszach poczynało szumieć, puls bił przyspieszonem tentnem, zawirowała komnata, jakiś huragan unosił mnie całą. Tracąc przytomność, osunęłam się na jedną z otoman.
— Nic nie szkodzi — usłyszałam głos — tak pierwszy raz zawsze bywa...
Co dalej nastąpiło nie pamiętam. Przez mgłę widziałam twarz de Loves’a pochyloną nad sobą... Schylała się ku mnie, coraz bliżej... bliżej...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

21 września. Środa. Wczoraj nie miałam siły pisać. Czułam się rozbita, złamana. Duchowo i fizycznie. Podobno wtedy, wróciłam samochodem nad ranem i zataczałam się pijana. Powiedziałam Renie, że byłam u Idy Leszczyńskiej i zanadto dolewano wina. Jak dręczą wspomnienia tej nocy!... To musi być straszny narkotyk. Czytałam kiedyś o trunkach miłosnych średniowiecza i aphrodisiaques epoki renesansu. Nigdy nie wierzyłam, teraz przypuszczam... Jestem jeszcze, jak pusta. Czy to była rzeczywistość, czy koszmar i sen?
Dziś dostałam od niego kartkę. Będę... muszę.. Co on chce ze mną zrobić? Co zamierza? Co ze mną dalej się stanie?

22 września Czwartek.

Widziałam go, rozmawiałam długo... Starał się mnie uspokoić, mówił zawile o jakichś związkach wyższych, duchowem odrodzeniu przez ciało... Twierdzi, żem jego żoną; jeślim taka zacofana powtórzy ceremonję oficjalnie... Starał się wydrwić, zrzucał wszystko na mnie, na moje niewczesne wtargnięcie... podobno inaczej postąpić nie mógł... Mam nadal bywać na zebraniach, by uniknąć podejrzeń... wszystko potem się ułoży... on wyjaśni... bylem miała zaufanie... Doprawdy nie wiem, co myśleć, co sądzić, w głowie mam chaos, nawet się nie zastanawiam, jak wybrnąć...

28 września Wtorek.

Byłam znów wczoraj oficjalnie na posiedzeniu loży „Miłości”. Przeszłam przez szereg wyświęceń, nadano mi imię „Nahelael”, bo każdy i każda przybrane miano nosi. Mam przejść szereg prób; jako jego „żona wybrana” dojdę do godności mistrzyni. Ceremonja odbywała się jak przedtem. Wysłuchałam szeregu oracji, z nich niewiele rozumiem. Wszystko takie mgliste... galimatjas urywków o zbawieniu ludzkości, kabalistyczne cytaty pomięszane z kultem Djonizosa, Orfeusza i Astarte. Wyrzeczenie się wszelkich dóbr i wszechpotęga zmysłów...
A potem ta wstrętna uczta... Siedziałam koło niego. Wszyscy byli w maskach. Kobiety bezwzględnie muszą pochodzić z najlepszego towarzystwa, mężczyźni są wysoce inteligentni... Co to jest? Banda szaleńców czy degeneratów? Co on w tem robi? Czy oni go oplątali czy on igra, jak z kukłami? W takim razie jest... nie chcę pisać, choć wszystko wskazuje... W pewnym momencie jedna z „sióstr”, wysoka blondyna o której wspominałam, nachyliła się ku mnie.
— Ciesz się! ciesz! mistrzyni! — wyszeptała jadowicie — nie długo twego panowania...
— Nie rozumiem? — odparłam zdziwiona.
— Były przed tobą, po tobie też będą... Najprzewielebniejszy często zmienia...
Odwróciła się ze śmiechem, by nadal prowadzić z sąsiadem rozmowę.
A potem „czasza zapomnienia”... Znów jestem rozbita, złamana... Ja się do tego nigdy nie przyzwyczaję, to ohydne! Rozmówię się kategorycznie...

30 września Czwartek.
Boże! W czyje ręce ja wpadłam! Dziś zrzucił maskę! To potwór! Czego on nie żąda odemnie... bym była szpiegiem... donosiła wszystko, co się dzieje u znajomych, pozyskiwała nowe „siostry”... Stanowczo pragnie wciągnąć Renę... nigdy... przenigdy...
3 października Niedziela.

Teraz dopiero mogę nieco skupić myśli. Przez trzy dni go nie widziałam. Wczoraj dostałam zawiadomienie, bym stawiła się, jak zwykle. Oni mi nie dowierzają, jestem zewsząd otoczoną szpiegami... czuję to... na ulicy... nawet w bramie domu uwijają się jacyś podejrzani ludzie. Nie mam się nawet kogo poradzić! Wczoraj, gdy odebrałam bilet, doszłam do takiego zdenerwowania, że o mały włos wszystkiego nie powiedziałam Renie. Ona musi coś przeczuwać. Ale opis mej hańby nigdy nie przecisnąłby mi się przez usta. Co robić? Przecież ja muszę milczeć... milczeć... ...jak grób... chyba... jedyne wyjście... Trzeba ratować Renę, inaczej zginie...
Chodziłam błędna parę godzin po ulicy... Śmierć nie jest przerażająca, to wielka wybawicielka... Ale pójdę jutro, uczynię ostatnią próbę. Podpiszę wszystko, co zechce... może wtedy...

5 października Wtorek rano.

Jestem zupełnie spokojna, bo się zdecydowałam.
Gdy przybyłam, jak zwykle, wysłanem autem, światła w małym domku były pogaszone. De Loves stał na werendzie. Pochmurny, popatrzył na mnie dziwnie.
— Niema zebrania? — zapytałam.
Nie odpowiedział lecz wziął silnie za rękę i poprowadził tylnem przejściem z willi. Tam oczekiwał samochód gotowy do drogi. Wciągnął mnie do wewnątrz i zatrzasnął drzwiczki.
— Co to ma znaczyć? — zawołałam przerażona.
— Zdradziłaś? — rzucił krótko.
— Ja?
— Nie kłam! A ten szpieg co z twoją siostrą za tobą przybył?
— Przysięgam...
— Powtarzam, nie kłam! Niech się ucieszą! Zastaną pustą willę... My jesteśmy wszędzie i zgóry wiemy czyja wizyta nas czeka...
Boczną drogą, śród drzew, jechaliśmy okrążając.
— Patrz! — zawołał.
Wpiłam się wzrokiem w ciemności. Na drodze stał oświetlony samochód. W nim najwyraźniej siedziała Rena z jakimś nieznajomym. Co to oznaczać miało?
Chaotycznie, plącząc się, płacząc i zaklinając poczęłam tłomaczyć. Czy uwierzył akcentom szczerości przebijającym się w mych bezładnych frazesach, czy udał, że wierzy, lecz nic nie odpowiadał. W pewnym momencie rzucił:
— Najwyżej zmienimy lokal zebrań! Jutro się tem zajmę! I tak Konstancin w zimie był niedogodny...
Wjeżdżaliśmy w jasno oświetlone ulice Warszawy. Na placu Zbawiciela de Loves zatrzymał maszynę.
— Wysiądziemy, weźmiesz auto i natychmiast pojedziesz na Świętokrzyską. Położysz się do łóżka i udasz przed siostrą zdziwienie. Mimo wszystko nie bardzo ci wierzę, więc posłuchaj dobrze, co powiem... Rozmyślnie zrobił pauzę, poczem powoli i dobitnie mówił:
Albo wprowadzisz mnie dobrowolnie do waszego domu i przedstawisz Renie... nie dalej niż jutro... lub też sam osobiście pojutrze u pań będę... a myślę, że to wypadnie znacznie gorzej... Nie usiłuj zawiadamiać policji, lub uciekać z Warszawy... to się na nic nie zda... tylko byś się skompromitowała... a ja potrafię wszędzie odnaleźć...
Gdy stałam na chodniku, ironicznie dorzucił.
— Żonę, sądzę, zawsze odwiedzać wolno... Ale, prawda, nie wiesz gdzie mnie odszukać, bo przez ciebie podmiejską rezydencję straciłem... dla wszelkiej pewności zatelefonuję po odpowiedź sam...
Zatrzasnął drzwiczki... i znikł w październikowej mgle.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie zawiadomię policji... nie... nie miałabym na to dość siły... ja go jeszcze kocham... nie wprowadzę do naszego domu... Nie poznam z Reną... wiem coby to oznaczało... biedna moja malutka... Jeśli mnie nie będzie... może się zadowolni... Rena straci nieco... lecz ocali cześć i życie...
Postanowiłam... ten pan, co jej towarzyszył...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tu pamiętnik się urywał.
Przez długą chwilę pozostałem w zadumie. Tyle wymowne karty, nagle przerwane, nakazywały oczekiwać czegoś straszliwego...
Zamierzałem powziąść decyzję, gdy...
Dr... dr... dr... — zabrzmiał ostry dzwonek telefoniczny. Pochwyciłem słuchawkę.
— Niech pan natychmiast przybywa — mówił odległy głos — panna Mary się otruła, już nie żyje...
Niestety! Wydało mi się to naturalnem zakończeniem tragedji.





IV.
Seans

— A więc decyduje się pani?
— Bezwzględnie!
Pokój zalegały niemal ciemności. Oświetlała go jedynie niewielka, przesłonięta czerwonym abażurem lampa. Prócz nas dwojga, mnie i Reny, nie było nikogo. Oczekiwaliśmy na medjum.
Od czasu ponurych wypadków, ubiegł tydzień, tydzień ciążący niby lata, smutny i posępny, tydzień, w którym każda myśl jest spowitą kirem i żałobą. Ile zapytań trzeba było zbywać milczeniem czy ogólnikami, pytań natrętnych... dalszych i bliższych krewnych, znajomych, zwykłych ciekawych... pytań, będących torturą. Przed nami zaś, jedynemi, którzy znali prawdę, legło wielkie zagadnienie: co dalej?
Oszczędzając ją jaknajbardziej, wtajemniczyłem pannę Łomnicką w treść tragicznych zapisek, część zaledwie, unikając rażących i drastycznych szczegółów. Uważałem to za konieczne, bo aczkolwiek sam na wszystko zdecydowany, z nią jedynie mogłem podjąć postanowienie dalszego działania.
Najprostszem rozwiązaniem było zapewne powiadomić władze bezpieczeństwa, lecz na samą tą myśl wzdrygnęła się Rena. Dosyć, mówiła, nieszczęść spadło, by stać nadomiar pastwą rozgłosu i sensacji, bezwzględnie związanej z tak skandaliczną sprawą.
Szczere dążenia łączyły nas wspólnie: pochwycić zbrodniarza, pochwycić i wykonać nad nim sąd, wymierzając nieubłaganą karę. Ten fałszywy adept, ten potwór uwodzący kobiety, by odbierać im cześć i doprowadzać do samobójstwa — ujść nam nie mógł.
Lecz w jaki sposób?
Był sprytny, szalenie sprytny, genialny niemal a władza jego sięgała po za grób prawie: czyż nie nałożył nieszczęsnej, nawet w momentach największej szczerości i duchowego wzburzenia kamiennej pieczęci milczenia na usta?
Co miały znaczyć oderwane zdania pamiętnika o jakichś podpisach, za cenę których on praw się wyrzeknie, co miały znaczyć urywkowo rzucane frazesy o tem, że „Rena straci nieco, lecz ocali to jej honor i życie”...
Czyżby o zapisy pieniężne chodziło? Dotychczas jednak nikt z zobowiązaniami zmarłej do panny Łomnickiej się nie zgłaszał, również zapytywany zastępca prawny rodziny twierdził, że nic o długach, lub obligach mu nie jest wiadomem.
A jednak, nie wiem czemu, wyczuwałem niebezpieczeństwo. Wyczuwałem, iż on, chwilowo ukryty w cieniu zbrodniczej sekty, zamarł i przycichł, oczekując wypadków. Nie wiedział jakiemi rozporządzamy atutami, nie wiedział co jest o nim znane, czy ma się spodziewać ataku. A jeśli działanie nie nastąpi, wtedy pewien bezkarności uderzy, postawi warunki. Jasnem było, iż z chwilą gdy spostrzeże, że nie są czynione zaczepne kroki a siostra pragnie sprawę tuszować, wystąpi z mroków i silny ustępstwami, poczynionemi przez nieboszczkę, wyzyska swą sytuację, pójdzie do końca.
Chwilowo nic nie znamionowało walki.
Nic. Chociaż chwilami zdawało mi się, może li tylko wybryk przeczulonych nerwów, może rozpętana wyobraźnia, że czy to na ulicy czy w lokalach publicznych, ktoś mnie śledzi, ktoś mnie podgląda. Lecz jeśli nawet tak było, była to walka z nieuchwytnym, z zagadkowem X.
Sprawa przedstawiała się poważnie i ciężko. Co wiedziałem o czarnym adepcie? Wyliczę.
Stoi na czele zakonspirowanej organizacji i celem kontaktu urządza zebrania. Ma do swej dyspozycji willę pod miastem, w Konstancinie, w niej już nie bywa i zatarł za sobą wszelkie ślady. Prawdopodobnie nadal zgromadzenia odprawia w miejscu niewiadomem... i tu informacje się kończyły. Można było jeszcze dorzucić, że przedstawia się jako baron de Loves, o którym nigdy nikt nie słyszał i że nazwisko zapewne jest zmyślone. Lokator domku zwał się zgoła inaczej, jak sprawdziłem, a w rubryce policyjnej widniała adnotacja „wymeldowany niewiadomo dokąd“.
Z tak nadzwyczajnym i tak niezwykłym przeciwnikiem należało zmagać się niezwykłą bronią.
Zdecydowaliśmy się z Reną na krok, może dziwaczny. Dnia tego rano, telefonował do mnie dr. Habdankowski, proponując przysłać, celem badania, wcale nieznane jeszcze w Warszawie a niezwykłej mocy medjum. Medjum to, mężczyzna w sile wieku, miało zarówno zdolności jasnowidzenia jakoteż materjalizacyjne i w jego obecności, twierdził doktór, na którego zdaniu śmiało można było polegać, zachodziły zgoła supranormalne objawy.
Propozycji uchwyciłem się spiesznie. Prosiłem znanego lekarza o łaskawe skierowanie pomienionego pod moim adresem, dodając, że z całym pietyzmem próby doświadczalne uczynię. Medjum to, nazwiskiem Bolesław Forek (rzecz dziwna, że każde medjum zwie się podobnie: Guzik, Fronczak lub Forek) z zawodu ex robotnik garbarski, miał się stawić o godzinie 7 wieczór.
W ciągu dnia wpadła mi myśl może nie nowa, lecz śmiała. Zatelefonowałem do Reny, czy nie zechciałaby ona na seansie tym, ściśle intymnym, bo w obecności nas dwojga i Forka, być obecną. Nadmieniłem, iż być może postawię parę pytań rewelacyjnych, starając się skomunikować z tamtym światem, w pierwszym rzędzie nawiązać kontakt ze zmarłą.
Panna Łomnicka zgodziła się chętnie; dla tego też w pokoju o przyciemnionych światłach oczekiwaliśmy na przybycie duchowidza.
Przeglądała jakieś ilustracje, ja czyniłem nieodzowne przygotowania, ustawiając nafosforyzowane ekrany i szykując arkusze papieru do automatycznego pisma.
Milczenie przerwała Rena, wyrzucając z siebie nurtującą myśl.
— A czy podobne eksperymenty już były robione z pomyślnym skutkiem? — zapytała.
— O tak — odparłem — z bardzo pomyślnym. W Ameryce w 1848 r. duch zamordowanego kupca Ryana oznajmił młodej dziewczynie Katy Fox miejsce gdzie się znajdowały w piwnicy zakopane jego zwłoki. Kamil Flamarion w swej książce „Po śmierci” a w ślad za nim włoski uczony Ernest Bozzano opisują, jak, podczas seansów, otrzymywali komunikaty od nieżyjących, komunikaty wyjaśniające najprzeróżniejsze sprawy na ziemi. Zjawa pewnego młodego porucznika francuskiego wprost wskazała na swego zabójcę i na miejsce, gdzie się ukrywa... Eksperyment, który dziś uczynić zamierzam, nie jest czemś ani tak dalece nowem, oryginalnem, ani niemożebnem...
Ostatnie słowa przerwał dzwonek. Biła godzina siódma.
— Otóż i on! Punktualny!
Po chwili do pokoju wszedł mężczyzna, o typowym wyglądzie. Dość wysoki, nawet nieźle zbudowany, twarz miał bladą, bez wyrazu, zdradzającą pewne przemęczenie. Przygarbiony, głowę jakby z przyzwyczajenia, pochylał na piersi.
— Z polecenia pana doktora... — zaczął.
— Wiemy, wiemy — przerwałem — oczekiwaliśmy z niecierpliwością! Pozwoli pani, że przedstawię: nasza przyszła znakomitość — pan Forek.
Gdy całował wyciągniętą rękę panny, zapytywałem, znając obyczaje medjów.
— Może przed seansem pragnie pan swe siły pokrzepić? Może kieliszek rumu, lub lekka przekąska...
— Dziękuję — wymawiał się — ja tam nigdy, chyba...
Napełniłem większy kieliszek. Wychylił i obtarł usta chustką. Przysunąłem talerz z przekąskami.
— Pan dawno w Warszawie?
— Et! parę dni! Ja wileński. Z trzy miesiące temu jęło straszyć u nas doma. Żona płacze, że cosik przeszkadza. My do księdza. Ksiądz posłał do doktora. Posadzili mnie oni, poczęli badać, uśpili. Powiadają: medjum. Posłali z listami do Warszawy. Był u profesora Habdankowskiego, seansował parę razy...
— I coż tam było?
— Tać śpię! Wiedzieć nie mogę! Mówili bardzo straszno.
Jest to typowem u medjów, szczególniej mało inteligentnych, że nie interesują się zupełnie przebiegiem posiedzeń, nie interesują się objawami, jakie podczas ich snu zachodzą. Do tej specyficznej psychologji byłem zdawna przyzwyczajony i nie zdziwiła mnie ona zgoła.
Widząc, że Forek ukończył spożywanie zaproponowałem:
— Sprobujemy?
— Na to i przyszedł — odparł apatycznie — gdzie mam siadać?
Wskazałem duży wygodny, skórzany fotel. Potem zważywszy, że seans miał się odbywać przy świetle, wszystkie więc ruchy uczestników były widoczne, przywiązałem jedynie nogi Forka cieniutką wstążeczką do nóg fotelu. Przysunąłem niewielki mahoniowy stoliczek i zajęliśmy miejsca z Reną po obu jego stronach. Pochwyciliśmy pośrednika zaświatów silnie za ręce.. i zapadła cisza.
Medjum stopniowo poczynało zasypiać. Powieki zamykały się, głowa pochylała na piersi. Zakołysał się parę razy i z westchnieniem opadł na stół. Kurczowo zaciskał nasze dłonie, dreszcze przebiegały jego ciało.
— Śpi! — zauważyła półgłosem Rena.
Teraz dopiero rozpoczynał się seans istotny. Należało oczekiwać pierwszych objawów.
Rzeczywiście, po chwili, jak gdyby o poręcz fotelu, rozległo się leciutkie stukanie.
— Powiedz kto jesteś?
Cisza.
— Odpowiedz nam! Czy jesteś obecny?
Usłyszeliśmy jedno mocne stuknięcie, co w myśl alfabetu spirytystycznego oznacza: „tak.”
— Czyś nam blizki?
Jeszcze potężniejsze uderzenie.
— Boże! — wyszeptała Rena.
— Czy możesz nam odpowiadać?
Trzy dźwięki — znak negacji.
— Czy ci kto przeszkadza? Może która z osób obecnych?
Cisza.
— Może światło? Czy mamy je zgasić?
Jedno stuknięcie.
Nie jestem zwolennikiem seansowania po ciemku. Uważam, że nawet, gdy mowy być nie może o chęci oszustwa ze strony medjum, powoduje brak światła silne naprężenie nerwowe i stwarza nastroje, podatne do halucynacji. Tem nie mniej żądanie było tak kategoryczne a chęć skomunikowania ze stukającą siłą wielka, iż nie namyślając się chwili, powstałem i przekręciłem kontakt elektryczny.
Powróciłem po ciemku, pochwyciłem rękę panny Łomnickiej i duchowidza. Zamarłem w oczekiwaniu. W głębokiej ciszy, śród niebywałego naprężenia, słychać było jedynie bicie naszych serc. Żaden szmer niedobiegał z zewnątrz. W takich momentach ma się wrażenie, że się jest odciętym od świata.
Nagle ponad głową medjum zatańczyły światełka. Zrazu nikłe, blade, niepewne, formowały się jakby w niejasny zarys, kontur ludzkiej twarzy.
— Jesteś?
Niewyraźna mgławica świetlna zbliżała się do Reny, coś nieuchwytnego o dwóch płomiennych, gorejących oczach. Cichy szept powiał po pokoju.
— To ja!
— Kto ty? Powiedz?
— Ja! Mary!
— Ty? Mary? ty.....
Zadźwięczał lekki odgłos pocałunku. Niewidoczne wargi przyciskały się do czoła mej sąsiadki.
— Mary! Pocoś to zrobiła?
— Musiałam... musiałam...
— Mary! Czy masz siłę powiedzieć nam wszystko?
— Trudno mi... postaram się...
— Kim jest on?
— To takie straszne... nie żądajcie...
— A jednak, jeśli możesz, powiedz! Tu chodzi o Renę!
— Trudno mi... postaram się... czekajcie...
— Mary! Pamiętasz swe notatki, coś mi przekazała?
— Tak...
— Kładę je na stole — wyciągnąłem zeszyt z kieszeni — może ci łatwiej będzie...
— Tak...
— Powiedz choć jedno... gdzie teraz jest... co zamierza?
— On teraz jest... jest w...
Nagle głos się urwał. Poczułem jak medjum jęło się wić w konwulsjach. Rzężało, rzucało się niespokojnie. Ręka Forka, dotychczas nieruchomo spoczywająca w mej dłoni, nagle pochwyciła mnie z niezwykłą siłą, czułem, że jego palce wpijają się w moje ramję, sprawiając fizyczny ból. Nie uważałem na to, zdecydowany za wszelką cenę, uzyskać ostateczną odpowiedź.
— Mary!.... jesteś?.... dokończ.... jest w..?
Medjum coraz niespokojniej rzucało się na swem miejscu, głowa biła o stół, ciało przebiegały skurcze.
— Jeszcze ostatni wysiłek! — zawołałem.
— Mary, przez miłość siostry, mów!
Głos z zaświatów milczał, natomiast rozległ się przeraźliwy krzyk Forka.
— Nie... ja... dłużej nie mogę... on... mnie... zabije...
W tej chwili usłyszeliśmy stuk upadającego ciała.
Podbiegłem do kontaktu elektrycznego. Zabłysło światło. Nieszczęsny Forek leżał na podłodze zemdlony.
Pochwyciłem flakon z wodą kolońską, począłem cucić. Na szyji były widoczne pręgi, jakby pochodzące z uścisku zaciśniętych palców. Powoli przychodził do siebie. Błędnym wzrokiem zatoczył po pokoju, po Renie i po mnie. Z trudem podnieśliśmy go z podłogi, sadowiąc na wygodnej otomanie.
— Może szklankę wody?
Duchowidz sączył napój powoli, dzwoniąc zębami o szklankę i przerażonym wzrokiem rozglądając się dokoła.
— Tylko Najświętszej Pannie Ostrobramskiej dziękować, żem żyw wyszedł — obmacywał napuchniętą szyję — szkaplerz był! Za nic więcej seansować nie chcę!
— Co się panu właściwie stało?
— Poczuł ja... śpię a nie śpię. Jestem rozbudzony a jednak w transie. A nademną stoi wielki czarny cień. Koszmarne palce ściskały gardło, cień syczał „przestań, bo zaduszę!”
Chciałem się wyrwać z uścisku — nie mogłem. Chciałem krzyknąć — głosu nie dobyć. Słyszałem wszystko, co się działo a ruszyć siły niema. Ostatnią mocą, nie wiem jak zawołałem, że mnie zabije... Co potem było, nie wiem, nie pamiętam. Ocknął się dopiero, kiedy państwo pochylali nademną... Oj dobrze mówili wileńskie ludzie, żeby w te sztuki czartowskie nie leźć.....
Spojrzeliśmy na siebie wzajem z Reną. Wróg, z którym walczyć zamierzaliśmy był istotnie wszechpotężny. Snać posiadał dar t. zw. „wyjścia astralnego” i mógł w eterycznej postaci dowolnie wchodzić w świat duchów, reagować na grożące niebezpieczeństwo, zdusić w zarodku niepożądane rewelacje.
— Zmęczony jestem, bardzo zmęczony — jęczał medjum — pozwólcie oddalić się! Toć i tak dziś więcej nic nie będzie! Ledwie cały ostał.. Tfu!...
Nie zatrzymałem Forka dłużej. Wcisnąwszy umówione honorarjum do ręki, przeprowadziłem zataczającego się do przedpokoju i ubrałem w palto. Gdy zamknąłem drzwi za nim starannie, powróciłem do panny Łomnickiej, by swobodnie omówić zaszłe wypadki. Siedziała zgnębiona, wciśnięta w róg otomany, przy oczach trzymała chusteczkę.
— To takie straszne — szeptała śród łez — takie potworne! Biedna siostrzyczka! Pragnęła się porozumieć z nami!
— Czarny adept — przerwałem — musiał przewidzieć niebezpieczeństwo. Zapewne o pamiętniku panny Mary nic nie wiedział, lecz pragnął przekonać się, co zamierzamy, co pragniemy uczynić. Śledził i pilnował zdala. Jak pająk wyciągnął swe ramiona, szukał i natrafił na eksperyment przeciw niemu ukuty. Groźny to przeciwnik i poczynam wierzyć w jego hyperfizyczne właściwości. Dokonał wywiadu w ciele astralnem i ten jego sobowtór sparaliżował, unicestwił nasze usiłowania.... Ciężka to będzie walka, bardzo ciężka... bo nierówna. Silniejszy on, groźny, lecz nie należy opuszczać rąk... W każdym razie przekonał się, że również nie jesteśmy bezbronni.... że mamy dowody przeciw niemu, mamy obciężające go niebywale zapiski... Dopóki ten dokument w naszem ręku liczyć się on musi i wie, że niema sprawy wygranej....
— Gdzie są notatki? — zapytała Rena.
Rozejrzałem się dokoła. Spojrzałem na stół. Pamiętnika nie było. Tam jednak na pewno powinien się był znajdować.
— Przecież położyłem go podczas seansu...
— I ja takie odniosłam wrażenie — potwierdziła.
Rozpocząłem poszukiwania. Bezskutecznie. Tymczasem doskonale pamiętałem, żem go niedawno miał, że ściskałem kurczowo, gdy zadawałem pytania zjawie. Uczernione końce palców świadczyły, że spotniała z gorąca, czy zdenerwowania dłoń zachowała ślad liter kreślonych atramentem.
— Nic nie rozumiem... czyżby....
Już chciałem snuć nadprzyrodzone wnioski o możliwości dematerjalizacji notatek, o zrabowaniu ich przez astral wroga, o niezwykłości sposobu w jaki pochwycone zostały, gdy nagle zabrzmiał telefoniczny dzwonek.
— Hallo! Kto mówi?
— Tu mówi — usłyszałem odpowiedź — medjum Forek. Bardzo pana przepraszam za zawód, że na czas przybyć nie mogłem.... ale pozwolił sobie ktoś, w stosunku do mnie na złośliwy żart... Zostałem wezwany do umierającej jakoby siostry, do Pruszkowa, która jak się okazało jest zupełnie zdrowa....
— Co pan mówi?
— Nic nie rozumiem, kogo się łobuzerskie figle trzymają? Straciłem cztery godziny czasu. Doprawdy trzeba być łajdakiem bez serca, żeby podobne zwodzenia urządzać... Czy można obecnie przyjechać do pana? Może za późno?
— Niestety! — odpowiedziałem podnieconym głosem — istotnie za późno! Umówimy się na kiedyindziej. Chwilowo jestem zmęczony. Żegnam.
Zapewne dobrze musiał być zdziwiony moim niezbyt uprzejmym tonem, prawdziwy pan Forek i dzień dzisiejszy zaliczył do dni pechowych swego żywota, lecz doprawdy na ton uprzejmiejszy w danej chwili, nie sposób było się zdobyć.
Drżałem cały.
— Słyszała pani? — wykrzyknąłem.
— Słyszałam!
— Domyśla się pani kto z nami seansował?
— Domyślam!
— I kto nam ukradł najbezczelniej pamiętnik Mary, nie w żadnej astralnej postaci, tylko jako człowiek z krwi i kości?
Skinęła głową.
Naszem medjum był straszliwy czarny adept!





V.
W Ziemiańskiej

Nie należy do arkadyjskich rozkoszy samotne odprawianie nabożeństwa nad pół czarną. Tem mniej, gdy za towarzysza służą smutne myśli.
W takim nastroju zasiadałem tego popołudnia w małej Ziemiańskiej, zwanej Akademją sław bez teki, zasiadałem pod obwieszonym różnobarwnemi afiszami piecem. Tłok panował niezwykły, czyli jak o tej porze, w tym przybytku całkiem zwykły, bo to co kroniki gazeciarskie mianują „całą Warszawą” lubuje się w takich miejscach, gdzie powietrza nie dostać za pół polskiego grosza. Kelnerzy snuli się tam i sam, polewając uroczyście płynami, rozcietrzewionych w dyskusji gości. Poziewając, farbowały karminowe usteczka (pomadka Pivert Paris) różnorodnego autoramentu literackie i nie literackie dziewice, wypluwali dolarowe modlitwy spaśli ludzie pieniądza a brać dziennikarska „les faiseurs de gloires”, ci co tworzą sławę, medytowali, jak zwykle nad większem a contem, lub nawzajem obgryzali własne wydmuchane glorje. Było laurowo i od dymu papierosów ciemno.
Z za wielkiej płachty „Matin’a” obserwowałem krążących w poszukiwaniu krzesła, lub wchodzących i wychodzących „małoziemian”. Bądźmy ściśli: raczej obserwowałem „małoziemianki”. Bo cóż może bardziej podnosić człowieka w rozterce duchowej jak zgoła platoniczne studja porównawcze damskich sylwetek i na pokaz wystawionych nóżek. Są to egzercycje wewnętrzne daleko więcej budujące, niżli kazania teozofów, lub „TrędowataMniszkówny. Że trwałem w kontemplacji niemej tych ruchomych cudów, nic tak dalece dziwnego niema. Daleko jednak dziwniejszą wydało mi się sprawą, iż i na mnie spoglądano z ukosa, czasem z oburzeniem, czasem z uśmiechem, potem zaś między sobą zamieniano szepty. Również mężczyźni czynili o mnie jakby uwagi. Z początku piersi poczynała rozsadzać mi duma: snać perorowałem do siebie, popularność ma zaćmi niedługo pana J. M. Bazewicza i szlachetny profesor mapiasty, którego nie zmogła walka z „Atlasem”, teraz z rozpaczy skróci swe wąsy i czuprynę posypie popiołem. Lecz nie! Podziw, manifestowany dla mnie, nosił inny charakter. Tak się spogląda na Witosa, gdy chce zostać premjerem, lub polsko-paragwajskiego finansistę, bujającego na wolności, tylko z tej przyczyny, — że mu precyzyjnie wykonanego „kantu“ udowodnić nie można.
Co to miało oznaczać?
Przy stoliku zajętym przez czarnobrodych malarzy pod prezydencją mistrza od krów Lasockiego (zastępca oficjalny Aleksander Mann) wszczął się ruch. Pan Maliński, wyczerpawszy wszelkie zasoby gadulstwa, powstał i zamierzał się żegnać. Dotychczas odwrócony plecami do sali, nie zdążył mnie był spostrzedz, lecz obecnie, dzięki pozycji stojącej wykrył, niby fijołka w trawie, i zdala czynił radosne sygnały ręką. Podskoczył, jak fryga i jął się cisnąć, niczem akrobata, poprzez stłoczone stoliki, bez żadnego respektu poszturgając kawiarnianych bywalców.
— Jak to dobrze, że spotykam! — wołał zdaleka ponad głowami dwóch rudowłosych piękności — jakto dobrze! Tyle mam do pogadania!
Powyższa enuncjacja oznaczała piłę w brzuchu przez conajmniej półgodziny, lecz może niósł mi on rozwiązanie zagadki i tajemniczego dla mej osoby podziwu?
— Panie — trajkotał szybko — cała Warszawa o panu mówi. Ma pan być zamięszany w sprawę samobójstwa Łomnickiej!
— Ja?
— Do „Zieloniaka” ktoś nadesłał anonim, że tragicznie kochała się w panu... i że przez to nieszczęście...
— Co takiego?
— Ledwie moje stosunkami odrobiłem, żeby nie pomieszczali... chociaż sensacja nigdy nie zawadzi... potemby odczycik „Miłość i samobójstwo”... Ale i tak gadają, jakoś się rozniosło...
— Wie... wie pan... — z oburzenia i wściekłości mogłem wydawać tylko nieartykułowane dźwięki i oderwane frazesy.
— Między nami — nachylał się coraz bliżej — coś musiało być! Wszak sam towarzyszyłem panu na Świętokrzyską, właśnie tego dnia, gdy to się stało...
— Ale...
— Przedemną nie potrzebuje pan ukrywać... jestem, jak grób... Bardzo niemiłe... wierzę. Też zdziwienie, że pan się publicznie pokazał... Warszawa jeszcze taka parafja, żeby w Paryżu... grunt się nie przejmować... każdego obszczekają...
— Ale choćby w tem istniało... słówko prawdy — wybuchnąłem — przecież byłem najbardziej bezinteresownym przyjacielem panien Łomnickich!
— Otóż właśnie! Co za prowincja... miasto kumoszek... ...ale — przymrużył oko — ten list?
— Jaki list?
— Gadają... miał zostać po pannie Mary! Ona niby tego w panu... pan w młodszej siostrze...
— Co?
Czułem, że staję się purpurowy i fioletowy. Jeszcze sekunda... chwycę natręta za gardło. Snać zreflektował się z wyrazu mej twarzy, bo nagie zamilkł, zmieszany.
— Ja tego — zabełkotał po chwili — ja tego... po przyjacielsku... niechcący przykrość zrobiłem... przepraszam ...bardzo przepraszam... może coś poufnie z prasą?
Opanowałem się.
— Daruje pan — odparłem sztywno — lecz pora na mnie, muszę iść — zastukałem łyżeczką na kelnera.
— Rozumiem! Raz jeszcze przepraszam! Może wytłomaczę kiedyindziej, gdy czas zabliźni rany...
Pochwycił mą rękę, wstrząsnął nią parokrotnie i znikł w tłumie z równą wprawą magika, jak przybył.
Teraz dopiero rozumiałem dwuznaczne spojrzenia, rzucane od sąsiednich stolików. Zapłaciłem szybko, nacisnąłem kapelusz na czoło i wyszedłem pod gradem ciekawych oczu z cukierni.
Mżył lekki deszcz. W stanie w jakim się znajdowałem, gdy wewnątrz drgał niemal każdy nerw, najmniej byłem usposobiony powracać do samotnego domu. Do innego lokalu publicznego, ostrzeżony doświadczeniem, również nie miałem ochoty zachodzić, by stać się przedmiotem ciekawości. Dobrze i umiejętnie rozkolportowano insynuację i musiała dotrzeć wszędzie. Skręciłem w ulicę Trauguta i idąc wprost przed siebie, zatopiłem się w myślach.
Czarny adept był istotnie szatańsko zręczny. Wszystko dowodziło tego. Na każdym kroku napotykałem wszak przebiegłą robotę. Starannie usiłował zacierać za sobą ślady.
Ten seans! Skąd dowiedział się, że seansować mamy z Forkiem? Jak przewrotnie usunął go fałszywem zawiadomieniem o chorobie siostry i sam zajął miejsce. Przybył z łatwo zrozumiałych względów. Chciał sprawdzić co zamierzamy, jakie dowody zostały zgromadzone. Dowiedział się czego chciał, że właściwie nic nie wiemy i że jedynym argumentem w walce są pamiętniki. Postanowił zdobyć kompromitujący dokument i podstęp udał się najzupełniej. Zagrawszy znakomicie na nerwach — musiał być brzuchomówcą i prestidigatorem — skorzystał z napięcia wytworzonego sytuacją i symulując konwulsje ściągnął kajet ze stołu. A ja, idjota, zamiast pochwycić bandytę za kołnierz, jeszcze litowałem się nad nim i trzeźwiłem wzmacniającemi trunkami! Jak śmiał się z nas po wyjściu!
Co za odwaga i zimna krew! Gdyby Forek zatelefonował pół godziny wcześniej, cała sztuka spaliłaby na panewce i znalazłby się w naszych rękach.
Wielce niebezpieczny gracz! Jedna nasuwała się pociecha: nie musiał czarny adept być tak potężnym magiem, skoro uciekał do tricków; coraz bardziej poczynała świtać myśl, że za tą maską ukrywa się zwykły zbrodniarz, zbrodniarz wysoce inteligentny, dzięki czemu jest w stanie posługiwać się wyrafinowanemi metodami. Bo czy natem koniec? Zagrabiwszy notatki zadecydował nawet cień podejrzeń odsunąć od siebie a korzystając ze zbiegu okoliczności na mnie rzucił falę kalumnji, jako moralnego sprawcę samobójstwa Mary Łomnickiej. Świadczyły o tem anonimowe listy rozsyłane po redakcjach, urabianie zapewneprzez jego adherentów, opinji publicznej po kątach. Robota wyraźna przynosiła realne owoce, o czem miałem szczęście, przed chwilą, w Ziemiańskiej się przekonać.
Calomniez toujours il y restera quelque chose! Teraz powszednia fama mnie przypisywała śmierć nieszczęsnej. Postępował w myśl maksymy krecich związków tajnych: jeśli człowiek zawadza — należy wykreślić z liczby żywych, lub usta zamknąć milczeniem. W tej symbolice „wykreślić z liczby żywych” oznaczało spotwarzyć, „zamknąć usta milczeniem” — zabić.
Pierwsza część dewizy wykonaną została, przynajmniej wiedziałem, co mnie czeka w razie dalszej walki!
— Przepraszam pana!
Drgnąłem i obejrzałem się szybko. Stałem na placu Zamkowym na wprost kolumny Zygmunta III. Zatopiony w myślach sam nie spostrzegłem, jak tam dotarłem. Obok mnie, w półmroku starych kamienic, wyrastała sylweta kobiety.
— Przepraszam — powtórzyła — wszak pan? — tu wymieniała moje nazwisko.
— Tak jest! — potwierdziłem zdziwiony, przyglądając się mej interlokutorce. Była to wysoka i przystojna blondynka. Łamałem sobie głowę, gdzie mogłem spotykać urodziwą niewiastę, gdy ona jakby odgadując myśli z uśmiechem poczęła:
— Niech pan się nie trudzi. Nie znamy się, a właściwie jeszcze się nie znamy... jeśli pan ma trochę swobodnego czasu, może skręcimy w jedną z bocznych uliczek. Nie chcę by nas widziano razem.
Doprawdy ta Warszawa poczynała się zamieniać w miasto zagadek! Zaciekawiony szedłem obok nieznajomej. Skręciliśmy na Kanonję, tuż za Farą.
— Tu mało ludzi... możemy swobodnie rozmawiać — zwolniła kroku. — Przepraszam za dość oryginalną napaść, lecz nadzwyczajne okoliczności, wymagają czasem nadzwyczajnych środków...
Czekałem co dalej nastąpi.
— Miałam być jutro u pana... wszak pan mieszka na Marszałkowskiej... lecz skoro dzisiaj spotykam, im prędzej tem lepiej!
— Czem mogę służyć?
— Rozmowa nasza musi być jaknajwięcej poufną. Może nawet dobrze się stało, że ma miejsce nie u pana w domu, gdyż uprzedzam, jest pan pilnie śledzony. Z tego łatwo się domyśleć o czem chcę mówić. O tem co pana w tej chwili najbardziej interesuje...
Ujęła mnie pod rękę. Mijali nas nieliczni przechodnie. Obserwowałem z pod oka. Nieznajoma mieć mogła lat koło trzydziestu. Twarz piękna choć blada, nosząca piętno silnych namiętności i cierpienia. Prawidłowość rysów psuł grymas bolesny ust. Twarze takie miewają kobiety, które przeszły zawód miłosny. Ubrana była w ciemne palto z modnym wysokim szenszylowym kołnierzem, z pod niedbale, snać w pośpiechu nałożonego małego lila kapelusika wymykały pukle krótkich włosów, wytworny bucik zakańczał elegancki a dyskretny strój. Wyrażała się swobodnie i inteligentnie całem zachowaniem nie znamionując awanturnicy. Przy ostatnim zdaniu towarzyszki drgnąłem: więc stale i wszędzie wlókł się za mną ten nierozerwalny splot intryg, w które zawikłany byłem...
— Może się i domyślam, lecz...
— Ulica ma uszy — mówiła cicho. — On ma uszy i oczy wszędzie. Pan nawet się nie domyśla, jakie grozi niebezpieczeństwo.
Raz jeszcze obejrzała się. Wyraz takiego przerażenia zamigotał w jej oczach, że i mnie mimowoli poczynał ogarniać niepokój.
— Niebezpieczeństwo? — powtórzyłem. — Wszystko jest możliwe i na wszystko jestem przygotowany! Lecz dotąd nie wiem o co chodzi... Jeśli obawia się pani mówić na ulicy, to...
— Chodźmy, gdzie będziemy bezpieczni!
— Ale gdzie?
Wahała się chwilę, jakby coś obmyślając i ważąc, uderzała nerwowo o trotuar końcem lakierka.
— Gdzieś blizko... Wie pan, najlepiej do trzeciorzędnej knajpy...
Obejrzałem szykowną postać towarzyszki.
— Zdecyduje się pani?
— Tak! Nikt nas nie pozna! On się nie domyśli, gdzie jesteśmy! To dobra myśl... najgorzej stać... idziemy...
Ton nieznajomej był tak kategoryczny i stanowczy, iż nie namyślałem się chwili. Musiała wiedzieć, czego chciała. Zresztą, co rezykowałem? Godzina była względnie wczesna, bo dziewiąta wieczór, brauning przyciskałem w kieszeni. Urywkowo rzucane ostrzeżenia i niekłamany przestrach podnieciły mnie do ostatecznych granic. W tym stanie byłbym poszedł nie tylko do podejrzanej spelunki, lecz na dno Hadesu.
Zdala czerwonym blaskiem migotał szyld narożnej restauracji.
— Czy tam?
— Dobrze! — skinęła głową.
Weszliśmy do zakopconej salki, z bufetem ustawionym w głębi. Na nim tronowała rachityczna palma i nieodzowne zakąski z zeschniętym śledziem. Paru mężczyzn o zaczerwienionym twarzach, raczyło się zawzięcie alembikiem, oświadczając sobie przyjaźń dozgonną. Powiał aromat piwa i potu. Słychać było stereotypowe frazesy.
— Czysta wzmocniona!
— Dla mnie z kropelkami!
— Jedna golonka z kapustą!
Na szczęście za ogólną salą znajdował się mały pokoik. Nie było nikogo. Przyjęła nas obdarta, czerwonym niegdyś pluszem kryta otomana, nad nią landszaft, przedstawiający włocha, zawzięcie wygrywającego na gitarze. Pośrodku stół, pokryty obrusem, który nie zachował najlżejszych śladów dziewiczości i dwa nieco nadwyrężone, zapewne w heroicznych zapasach pijackich, stołki.
— Co państwo szanowne mają życzenie? — łyskając złotemi zębami zapytała opasła kelnerka.
— Panienka będzie grzeczna — odparłem jej niemniej wersalskim językiem — czarnej i likier! A napiwek dla panienki, jak się patrzy, byle tu żaden obcy gość nie wchodził!
Podmignęła
chytrze okiem, oceniając po swojemu sytuację i przypuszczając erotyczny cel odwiedzin.
— To się wi!
Po chwili siedzieliśmy tete a tete nad zaplamioną serwetą. Dymiła kawa w wyszczerbionych filiżankach, z za zamkniętych drzwi dobiegał szmer alkoholicznych konwersacji.
Wpatrywałem się w bladą twarz nieznajomej, oczekując aż mówić zacznie. Wyjęła ze srebrnej papierośnicy papierosa i zapalała powoli.
— Sądzę, że tu jesteśmy bezpieczni — zaciągnęła się głęboko dymem — choć... choć on słyszy przez ściany. Panie! Poco pan mięszał się w tę sprawę.
— W jaką? — udałem zdziwienie, chcąc ją do gruntu wysondować.
— Do walki... z czarnym adeptem! Czyż pan sądzi, że z niej zwycięzko wyjść można? A jednak... jednak... gdyby się znalazł mężczyzna odważny, który by nas wszystkie pomścił! Co to za potwór! Boże!
— Jeśli zapytać wolno, skąd pani znane są te szczegóły i z czego pani wnioskuje o mej walce z... czarnym adeptem?
— Dość udawania! — zawołała żywo. — Proszę nie zaprzeczać! Wiem wszystko! Po to tu przyszłam, że pan jest mym sprzymierzeńcem! Czy pan chce, czy nie! Taka się już sytuacja wytworzyła! W ostatnich czasach wyłącznie niemal się mówiło o panu!
Zagasiła nerwowo papierosa i szybko zapalała drugiego.
Postanowiłem wypowiedzieć przypuszczenie, jakie od początku krążyło w mej głowie.
— Więc szczerość za szczerość! Należała pani do tej bandy, wyzyskano panią i teraz pragnie się pani od „nich” wydostać, lub pomścić? Tak?
Jakby fala krwi przebiegła bladą twarz, zielone błyski zamigotały w oczach.
— Tak! — wyrzuciła namiętnie.
— Skoro jest, jak się domyśliłem, muszę poznać bliższe szczegóły...
Nieznajoma pochyliła się ku mnie.
— Kim jestem — szeptała niemal w ucho — mniejsza! Może później powiem! Niech wystarczy, że przeszłam przez to samo, co Łomnicka... Chwila szału... chwila zapomnienia — skrzywiła się boleśnie — a potem... Nie będę mówiła! Dość że przeszłam to samo, później zmięta, wyciśnięta, jak gąbka, zostałam odtrącona! Zabrano mi rodzinę, majątek, cześć, może nawet rozum i wolę!
Słuchałem, wzruszony tragicznej spowiedzi. Na myśl przychodził pewien fragment pamiętnika. Czy moja towarzyszka nie była ową „blondynką“, o której wspominała Mary? Rysopis zgadzał się całkowicie.
Więc z drugą ofiarą czarnego adepta miałem do czynienia!
Ta przynajmniej pragnęła się zemścić. To było oczywiste!
Lecz skąd trafiła do mnie? Zapytałem.
— Jaką ja w tem rolę odgrywam?
— Obecnie niemal wyłącznie mówią o panu. On się boi, że pan za dużo wie. Odebrał wprawdzie pamiętnik okultystycznym sposobem, złożywszy wizytę w ciele astralnem...
— Hm... — mruknąłem najlepiej poinformowany co sądzić o eterycznej ekskursji.
— Lecz nie jest spokojny! Przypuszcza możliwość rewelacji i pragnie je sparaliżować. Przed niczem się nie cofnie. Siostry nieboszczki, Reny Łomnickiej mniej się obawia, bo sądzi że do rozgłosu ze względów rodzinnych nie dopuści, a skoro do władz bezpieczeństwa się jeszcze nie zwróciła, to już się i nie zwróci... Dlatego na ostatniem posiedzeniu nakazał rozpuszczać wieści, że pan jest sprawcą moralnym samobójczego zamachu... polecił psuć opinię, kompromitować wszędzie. Jeśli to nie pomoże, dodał, rozprawimy się inaczej... Teraz pan poznał czego ma się spodziewać...
Chciałem zgłębić niebezpieczeństwo do końca.
— Czy nie mogłaby pani — zagadnąłem — wtajemniczyć czem jest istotnie sekta i kto w jej skład wchodzi?
— Odpowiedź na to dość trudna — mówiła po chwili namysłu — bo nikt jeszcze nie rozgryzł naprawdę czarnego adepta...
— Jak brzmi jego prawdziwe nazwisko?
— Też zagadka! W okresie czasu gdyśmy się znali, występował to jako książe rumuński Bratesku, to hrabia włoski Galliani, ostatnio baron de Loves...
— O tem wcieleniu słyszałem! — zauważyłem.
— Skoro się gdzieś pojawi, pozyskuje odrazu szereg zwolenników. Z nich wybiera paru, przeważnie ludzi wpływowych i bogatych, lecz bez woli, lub spragnionych silnych wrażeń. Omotuje ich hasłami wybujałego indywidualizmu, otumania eksperymentami z zakresu magji, przykuwa erotycznemi orgjami... słowem opanowuje tak, że czy chcą, czy nie chcą muszą mu być powolni, pójść za nim w ogień i piekło. Rodzaj hypnozy mistycznej z groźbą szantażu, w razie nieposłuszeństwa... W kobietach mniej rozróżnia i zmieniają się często. Łatwo to zrozumiałe, bo która znajdzie się na zebraniu „loży miłości“... szczegóły precyzować zbyteczne... albo nabiera smaku w rozkoszach sabatu, albo milczeć musi. Czasem zdarzają się wypadki tragiczne, Łomnicka nie pierwsza... lecz rozgłos jest tłumiony w zarodku...
— To tylko na paru osobach całe „bractwo“ polega? — przerwałem.
— Niestety! Jest liczne i rozgałęzione. Ci, o których wspominałam, to najbliżsi „rada rządząca“, jak ich nazywa. Tworzą oni i stoją na czele loż drugiego stopnia, tym zaś podlegają formacje niższe. Tam oczywiście o praktykach „czary zapomnienia“ nic wiadomem nie jest a kwitnie hermetyzm w całej pełni i kult dla „odrodzonej religji“. Czarny adept, zwany dostojnym hierofantą, jest osobą mityczną a „bracia“ trawią czas na teatralnych posiedzeniach i oczekiwaniu na „wtajemniczenie najwyższe“. Bo tajemniczością i ambicją można ludzi prowadzić, niby na pasku...
— O tak! — przytwierdziłem.
— W ten więc sposób, będąc niewidzialnym, rządzi on setkami niemal osób, bo o ile jest mi wiadomem liczba „wiernych“ dochodzi do dwustu, gdyż każde polecenie wydane „radzie najwyższej“ jest spełniane automatycznie przez podległe formacje. Kręci członkami, jak bezwolnemi lalkami i ci wykonywują wskazania, nie wiedząc o co chodzi. Przekonana jestem, że przeraziliby się oni, gdyby poznali komu służą i do jakich potworności niechcący przykładają ręce...
— Jakiż cel ostateczny tej organizacji? — zapytałem.
— Na to odpowiedziećby mógł jedynie czarny adept — odparła. — Sama zastanawiałam się czy zwykły to zbrodniarz, czy szaleniec? Może działa z rozkazu sekt zagranicznych... Nie wiem... nawet, my najbliżsi, dokładnie poznać go nie mogliśmy...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kobieta, snać znużona opowiadaniem zmilkła. W powietrzu snuły się spiralne kręgi dymu papierosów. Ognisty włoch z landszaftu spoglądał z uśmiechem, z zewnątrz dochodził pogwar pijackich swarów.
Wiedziałem wszystko, co chciałem wiedzieć. Informacje mej towarzyszki potwierdzały osobiste spostrzeżenia, lecz nie upraszczały ani rozwiązywały sytuacji.
— Dla tego panu i Renie Łomnickiej grozi ogromne niebezpieczeństwo... — mówiła po chwili — lub musicie zaniechać walki... On nie cofnie się przed niczem, by was unieszkodliwić, bo chodzi o egzystencję... inni go poprą w obawie kompromitujących rewelacji...
Nie potrzebowała tego tłomaczyć, było aż nadto jasnem.
— Co robić?
— Zaatakować pierwszy, bo się nie spodziewa. Zaatakować i zdławić, zdeptać, jak żmiję — zasyczał nienawiścią jej głos.
— W jaki sposób?
— Potom pana szukała, aby dać sposób! Tylko czy starczy panu odwagi?
— Do czego?
— Do walki z nim! Trzeba być przygotowanym na wszystko.
Skinąłem bez wahania głową. Ta przeżarta chęcią zemsty kobieta miała rację. Należało działać bez zwłoki i uderzyć. Chodziło nietylko o mnie, lecz o Renę.
— Jaki plan? — rzuciłem krótko.
— Zajść go we własnej kryjówce. Zabrać dowody... innych spraw, niezwiązanych z Łomnicką... unieszkodliwić na zawsze...
Na myśl nasunęło mi się zastrzeżenie.
— Skoro ma pani dostęp do zakonspirowanych lokali... czemu miast do mnie nie zwrócić się do policji, która łatwiejby sobie dała radę...
— A czemu pan się do niej nie zwraca?
Uwaga brzmiała trafnie. Istotnie należało wyczerpać wszelkie środki, przed wtajemniczeniem w sprawę organów bezpieczeństwa.
— Więc?
— Przebywa obecnie w znakomicie skrytem mieszkaniu na Starem Mieście. Z tej przyczyny obawiałam się rozmawiać na ulicy, jesteśmy w sąsiedztwie. Nikomu do głowy nie przyjdzie tu go szukać i długo trzeba namozolić, by wynaleźć kryjówkę. Zdawna ją przygotowywał na wszelki wypadek i tam przeniósł wszystko z Konstancina. Mieszka i jednocześnie odbywają się posiedzenia...
— A dostęp?
— Mamy hasła i znaki. O! — wskazała na pierścień z czarnym ze złotemi hieroglifami kamieniem — to otwiera sezamowe bramy. Zresztą znają mnie. Jeśli przygotujemy się należycie, strzegący bez wahania przepuści... Czy pan ma broń — zapytała wyciągając z kieszeni niklowy rewolwer cacko. Pokazałem moją belgijską siódemkę.
— Jutro wieczorem jest nieobecny — tłomaczyła szeptem — wiem napewno. Wyjdzie, o siódmej, przed północą nie wróci. Wystarczy parę godzin na przetrząśnięcie legowiska...
— Więc jutro?
— Jutro oczekuję przed siódmą na Starym Rynku. Tam go nie spotkamy. Będę stała przed Fukierem. Pójdzie pan w pewnej odległości za mną i podejdzie, gdy skinę... Ale proszę się zaopatrzyć w elektryczną latarkę — to koniecznie... Więcej nie mam nic do dodania...
Poczem patrząc w oczy uporczywie, zapytała.
— Nie rozmyśli się pan!
— Może pani liczyć na mnie! — wymówiłem poważnie.
Milczenie, niby pieczęć zawartego paktu legło między nami.





VI.
Walka w ciemnościach.

Kroczyłem przez splot ciemnych uliczek, pamiętających straż marszałkowską, karoce pudrowanych szambelanów i mundury czwartaków. Małe domki tuliły się wzajem migając oświetlonemi oknami, bramy rozchylały wnętrza tajemniczo. Doznaję stale dziwnego uczucia, gdy jestem wieczorem w staromiejskiej dzielnicy. Wydaje mi się, że od Fukiera czy z której wnęki, wnet wychyli Hoffmanowski staruszek w bieder-majerowskim stroju i uśmiechając pomarszczonem obliczem, powiedzie w świat fantasmagorji....
Rozmyślając o poczciwych czasach robronów i zatabaczonych asesorów, postępowałem za przewodniczką. Było po siódmej. Sklepy poczynano zamykać, mroki ogarniały kręte ulice, tylko latarnie świeciły zrzadka. Idąca z przodu kobieta znała drogę znakomicie. Przemykała się wzdłuż wązkich, oślizgłych chodników, przeszła pod sklepioną arkadą przechodniej kamienicy, skręciła w bocznicę. Jak gdyby umyślnie unikała bardziej oświetlonych miejsc. Połyskiwały tylko poruszające się nogi w jasnych pończoszkach.
Dążyliśmy na dół, ku Wiśle. Widać było zdaleka jarzące na rzece światła, niby illuminację świąteczną, ryki syren i szum statków napełniały atmosferę gorączkowym niepokojem.
Latarnie stawały się coraz rzadsze, parkany zastąpiły domki a miast chodnika ciągnęła się jakaś drewniana deska.
Uszliśmy, jeszcze parę kroków, nagle przewodniczka stanęła.
— Tu! — wskazała nizką furtkę.
Zatrzymałem się. Nacisnąłem żelazną klamkę, drzwi rozwarły się ze skrzypem.
— Niech pan stąpa — szepnęła — odważnie za mną! I ani słowa!
Znaleźliśmy się na obszernym błotnistym dziedzińcu. W kącie, z za stosu leżących desek, majaczyła murowana piętrowa budowla. W jednym z okien migało światełko naftowej lampy. Podeszła i trzykrotnie lekko uderzyła w szybę.
— Kto? — zabrzmiał z zewnątrz głos.
— Po deski na budowę świątyni!
— Wejść!
Drzwi otworzyły się bez hałasu. Weszliśmy. Wewnątrz stał drab, ubrany, jak robotnik o niemiłym i ponurym wyrazie. Obejrzał nas od stóp do głów i rzucił ochrypłym głosem.
— Jaki klijent?
— Pan czarny, nie warszawski!
Odpowiedz ta musiała wzbudzić w nim nieco zaufania, bo łagodnej pytał.
— A zapłata?
— Znak świętego pentagramu! — kobieta wyciągnęła rękę na której błysnął dziwaczny pierścień. Mężczyzna pochylił się, obejrzał i rzekł.
— Witaj siostro!
— Witaj bracie! Prowadzę nowego profana. Mistrza niema. Wiem. Spotkałam, gdy wychodził. Lecz niezadługo powróci. Rozkazał nam zaczekać.
Mężczyzna znów spojrzał nieufnie.
— Zaczekać?
— Tak, przez znak Salomona, w sprawie tego co zaginęło!
Moja towarzyszka świetnie znała parole, bo po tych słowach pseudo robotnik, ujął w rękę lampę i skinął, byśmy postępowali za nim. Przeszedł przez dwie duże ubikacje[4], napełnione niemal po sufit deskami, poukładanemi w rzędy. Przystanął poza jednym ze stosów, maskującym drzwi, wyciągnął klucz i przekręcił zatrzask. Ukazały się porządne schody kamienne, prowadzące na pozornie opuszczoną górę. Przekręcił kontakt i zabłysło elektryczne światło.
— Dalej siostra wie?
— Dziękuję bracie! Sala posiedzeń katedry!
Ostatnie zdanie rozwiało snać ostatnie wątpliwości, bo zamknął za nami drzwi, przekręcając klucz w zamku. Posłyszeliśmy odgłos oddalających się kroków.
— Jesteśmy uwięzieni? — wyszeptałem przerażony.
— I jak jeszcze! — odparła ze śmiechem, wyciągając klucz z kieszeni. — Przewidziałam wszystko..... od czego wosk i ślusarz!
Patrzyłem z podziwem na Szerloka Holmesa w spódnicy, gdy ona postępując po schodach przodem objaśniała.
— Wspaniały przybytek. Byłam parokrotnie. Widział pan, jaki cerber formalista? Zna mnie doskonale a wypytuje niczem na egzaminie profesor.... Już jesteśmy na górze. Pierwsza sala, do której każdy dostać się może. Za nią jego sypialny pokój. Stale zamknięty. Tam przechowuje wszystko. Dlatego zezwala, w sprawach nagłych oczekiwać w nieprzechowującej sekretów sali. Do tych tajemniczych drzwiczek również dorobiliśmy kluczyk... Dwa razem, to taniej kosztuje... prawda?... Jesteśmy... światło....
Wchodziliśmy do sporej podłużnej sali, o wysoko umieszczonych oknach, przesłoniętych szczelnie okiennicami. Cały lokal jawnie świadczył, iż niedawno został przerobiony ze strychu. Nie tak świetnie zakonspirowany, jak poprzedni w Konstancinie, tem niemniej wcale nieźle zatajał ewentualny pobyt liczniejszego grona. Niepowołany domyśleć się nie mógł, że opuszczona góra, nad składem desek, jest zamieszkałą ubikacją.
Sala umeblowana była skąpo. Długi ciężki stół pośrodku, pod ścianami ciągnęły się szeregi krzeseł. W głębi spory dębowy kredens, z poustawianym naczyniem. Ściany biało malowane, nie zawieszone obrazami. Pośrodku kryształowy elektryczny żyrandol. Słowem, przeciętna i banalna, raczej skromna, jadalnia, na jaką pozwolić sobie może handlarz drzewny.
Na wprost wejściowych, w końcu długiej komnaty, znajdowały się drugie mocne, okute drzwi. Zamknięte nie tylko na klucz, lecz dodatkowy angielski zatrzask.
— Jesteśmy u progu sanktuarjum — zawołała półgłosem — byle pasowały klucze!
— A ten drab na dole — zauważyłem — nie zechce nas szpiegować?
— Wykluczone! Ma zaufanie i nigdy do głowy mu nie przyjdzie, że przybyliśmy w celu.... Zresztą musi pilnować, co się tam dzieje....
Klucz już był w zamku. Przekręcił się bez szmeru, niby całe życie z nim związany legalnym ślubem. Jeszcze krótka manipulacja przy zatrzasku i zakazana droga stała otworem.
— Odetchnęłam...... wejdźmy....
Pewnie, bez wahania, postąpiła parę kroków i znów zabłysło światło. Ujrzałem niewielki pokój, sypialnię. Szerokie mahoniowe łóżko, przed nim biała skóra niedźwiedzia. Na rozwieszonej makacie kolekcja broni. Krzywe tureckie klinki i proste kaukazkie puginały. Pośrodku złotem ozdabiany szyszak. Wielka gdańska szafa i takiż sporych rozmiarów rzeźbiony stół antyk, przed nim głęboki „wolterowski” fotel. Umeblowania dopełniało kilka skórą obitych krzeseł, wszystko jednak sprawiało wrażenie chwilowego pobytu. Nie znać było charakterystycznych śladów, które obecność nasza pozostawia w pokojach, stale zamieszkiwanych. Ot! Zbiór kosztownych mebli, ustawiony prowizorycznie.
— Niezbyt zadomowił się gospodarz! — zauważyłem.
— Nie zamierza pozostać... to czasowe.. dopóki sprawy się nie ułożą....
Na stole leżało parę grubych foliałów. Przejrzałem pobieżnie. Były to rytuały starych stowarzyszeń tajemnych, jakieś książki traktujące o magji, między innemi słynna, w oryginalnem wydaniu „Fama fraternitatis Rosae Crucis”, przypisywana pastorowi Walentemu Andrei z XVII w. Dalej „Enchiridion” Leona III i „Księga Zaklęć” Honorjusza. O tej ostatniej mawiał, Eliphas Levi, że jest to jedna z najbardziej szatańskich i przewrotnych ksiąg ludzkości.
Z tąd czerpać musiał swą mądrość czarny adept.
— Bierzmy się do roboty! — przerwała bibliofilską inspekcję moja towarzyszka — czas biegnie....
Na stole o pojedyńczym blacie bez szuflady, śród tomów, nie zauważyłem papierów, nie zauważyłem również szkatułki, któraby mogła służyć za skrytkę. Znajdować się zapewne musiały w masywnej, gdańskiej szafie.
— Tam? — wskazałem.
Skinęła głową.
— Ma pani również klucz?
— Niestety nie jestem składem wytrychów — uśmiechnęła się — lecz to przewidziałam. Pójdzie łatwo, damy radę.... proszę wybrać sztylet.. tylko mocny...
Zrozumiałem. Podszedłem do zbioru broni i wyjąłem wązki, wschodni z mocnej stali puginał. Wsadziłem w szparę szafy, puginał się nieco zgiął — zamek nie ustąpił. Wtedy schyliłem się i wyłupując drzewo, rozszerzałem otwór. Kobieta, w nerwowem podnieceniu śledziła moje ruchy. Po paru minutach podważyłem na tyle, że mogłem ostrzem dosięgnąć dolnej zasuwy. Podważyłem i uniosłem do góry. Nacisnąłem — drzwi ustępowały...
— Prędzej, prędzej....
Przystawiłem krzesło i począłem wyłupywać drzewo u góry. Poczułem, jak nóż wsuwa się pod sprężynę. Jeszcze poruszenie — opadła na dół. Zeskoczyłem i pociągnąłem drzwi. Ustąpiły, bez uporu i szafa rozwarła się na oścież. Pełno w niej było ubiorów, płaszczy, szpad i masek, służących do tajemnych obrzędów, jakieś fartuszki, makaty, serwety. Gorączkowo przerzucałem i ryłem rękoma w materjach. Stroje nie interesowały mnie zgoła, co innego mi było potrzebnem. Nagle, na samym spodzie, natrafiły palce na twardy przedmiot. Dotykiem wyczułem skrzynkę, wyrwałem szybko i biegłem do światła.
Niewielka ta drewniana skrzynka, rzeźbiona była w dziwne znaki. Na pokrywce widniał wyryty wizerunek Bafometa, potwornego kozła, o piersi kobiecej, zasiadającego na ziemskim globie. Oczy miał z maleńkich rubinków i patrzył ten symbol czartowski, rzekłbyś, ironicznie i złośliwie, na mnie, profanatora, który chciałem odebrać, strzeżone przezeń tajemnice.
Nie namyślając się, wsadziłem puginał w szparę zamkniętej szkatułki i nacisnąłem z całej siły. Drzewo pękło z trzaskiem a z rozwartego pudełka posypał się szereg dokumentów, listów, fotografji. Z innemi na podłogę upadł... pamiętnik Mary.
Schylałem się właśnie, by podnieść leżące papiery i obejrzeć bliżej, gdy nagle...
Dobiegł, jakby szmer otwieranych na parterze drzwi, prowadzących na górę.
— Słyszał pan? — zawołała.
— Napewno idzie odźwierny! — sięgnąłem po brauning.
Umilkliśmy, nasłuchując. Żaden dźwięk nie dobiegał z dołu.
— Zdawało nam się?
— A jednak...
— Co robić?
— Doprowadzić wszystko do porządku — mówiła szybko — papiery mamy, to najważniejsze...
— Za mało czasu, aby porządkować!
— Wiem co zrobię! Postaram się go zatrzymać, jeśli idzie, na schodach. Pan przez ten czas....
Pobiegła na palcach do wyjściowych drzwi, przez wielką salę. Usłyszałem, jak je zamykała za sobą. Pozostałem sam.
Pospiesznie porządkowałem. Powsuwałem dokumenty i listy do kieszeni, próżną szkatułkę wrzuciłem do wewnątrz szafy i ją zatrzasnąłem. Powiesiłem sztylet, zgasiłem światło i wyszedłem, wskoczyłem raczej do pierwszego pokoju, zamykając na klucz drzwi sypialni i raz po raz oglądając poza siebie, czy nie zostanę przyłapany na gorącym uczynku, podczas „roboty”.
Lecz ani niespodziana interwencja, ani żaden odgłos nie przeszkodziły w szczęśliwem zakończeniu „porządków”. Teraz, gdy byłem w pierwszej sali, zbliżyłem się do wyjścia, nadsłuchując czy nie posłyszę toczącej się na schodach rozmowy. Lecz i tam panowała cisza. Snać musiała moja towarzyszka jakimś wykrętem udobruchać cerbera i rozmawia z nim tam, na dole, w składzie desek, pozostawiając mi możliwie dużo czasu. Co za odwaga, zimna krew i spryt! Nie ma w sprawach detektywnych, jak kobiety pragnące się zemścić! Może śmiało pani wracać, jestem gotów!
Byłem w złotym humorze. Osiągnięty cel wyprawy napawał mnie dumą a nieograniczone zaufanie w przebiegłość wspólniczki nakazywało wierzyć, że równie dowcipnie wydostaniemy się z legowiska lwa. A to ci minę wspaniałą będzie miał jutro czarny adept! Szczere kondolencje zasyłam! Nakoniec uściśniemy się za bary z jegomościem!
Usiadłem na krześle, spokojnie oczekując na dalszy bieg wypadków.
Lecz mijały minuty za minutami, upłynął może kwadrans, może pół godziny — nikt nie nadchodził. Co to mogło oznaczać? Wszak tak długo nie mogła rozmawiać!
Poczynał ogarniać mnie niepokój. Czy zostało nasze przedsięwzięcie wykryte i teraz ją indagują? To niemożliwe, bo w takim razie i mnieby zaatakowano. Może zostawiła na dole drzwi otwarte i pragnie bym sam domyślił się i zszedł niespostrzeżenie, podczas gdy ona zabawia draba konwersacją? To domysł najsłuszniejszy. Że też odrazu mi nie przyszło do głowy! Tyle czasu straciłem a ona pewnie drży z niecierpliwości i złości na moją niedomyślność! Wstałem, poprawiłem papiery, któremi byłem dosłownie wypchany, sprawdziłem czy mam kulę w lufie brauninga, ująłem broń w rękę i skierowałem ku wyjściu. Otworzyłem drzwi, prowadzące na schody. Płonęła w matowej ampli elektryczna lampka. Szybko schodziłem ze stopni, zadając sobie pytanie czy wyjście będzie otwarte, czy zamknięte. Zdaleka wydawało mi się, że są drzwi jedynie przymknięte, coby odpowiadało przewidywaniom. Dopiero na dole przekonałem się, iż hypoteza była niesłuszną. Pchnąłem — nie drgnęły; nacisnąłem delikatnie klamkę — bezskutecznie, zaryglowano je od zewnątrz.
Zakrawało na to, że sytuacja zaczynała się stawiać groźną i dostałem się w potrzask. Groźną, lecz nie rozpaczliwą. Wszak lokal jest jasno oświetlony, jestem uzbrojony i przygotowany na napaść. Schody są tak wązkie, że łatwo dam sobie radę nawet z licznemi przeciwnikami. Należy tylko zająć dogodną pozycję. Najlepiej na górze, tuż przy wyjściu. Stamtąd łatwo panować nad schodami i niedopuścić nikogo. Dwa magazyny brauningowe mam, mogę się długo bronić! A jeśli dojdzie do strzelaniny, wystrzały muszą posłyszeć sąsiedzi i pospieszą na pomoc. Jakiś sposób wyjścia się znajdzie! Najważniejsze, że zdobyłem dokumenty...
Pospiesznie przebiegłem schody, pochwyciłem krzesełko i ustanowiłem w ten sposób, że pozostałem napół zakryty rozchylonemi drzwiami, mając widok na prowadzącą drogę. Zamarłem w oczekiwaniu... Nagle stała się rzecz najstraszniejsza... elektryczne światło zgasło. Schody i salę pogrążył mrok. Pozostałem w kompletnej ciemności. Czy był to defekt motoru, czy sygnał rozpoczęcia walki? Tak pozostałem parę sekund. Zapałkę obawiałem się zaświecić, gdyż wtedy musiałem wypuścić broń. Latarkę, na nieszczęście, przedtem oddałem kobiecie. Oczekiwałem w naprężeniu, łowiąc uchem najdrobniejszy szelest... cisza była nieprzenikniona. Wtem... doznałem dziwnego wrażenia. Mimo, że nie dobiegał najmniejszy szmer, mimo że nie dobiegał najmniejszy skrzyp... czułem, że w pokoju nie jestem sam!
Jak ręka która ma uderzyć, czyhało niebezpieczeństwo! Lecz z której strony miałem się chronić przed napastnikiem?
Szybko skupiłem myśli. Przeciwnik najgroźniejszy był, jeśli zachodził od tyłu. Trzeba stanąć tak, by przywrzeć plecami do ściany, wtedy jeśli skoczy, będę mógł zawsze strzelić. Przyciskając brauning do piersi wstałem i począłem cofać się powoli. Od ściany mogło dzielić mnie 8—10 kroków.
Całem mem jestestwem, całą siłą naprężonych nerwów wyczuwałem groźnego „kogoś“ przed sobą, w nieokreślonej odległości... Gdy już mniemałem, że jestem w kącie, względnie bezpieczny naraz od tyłu pochwycony zostałem z niebywałą siłą.
Był to jakby skok tygrysa niespodziany.
Chwyt i uderzenie nastąpiło tak nagle, że nie miałem czasu użyć gotowego do strzału rewolweru, wypadł z mej dłoni. Objęty silnie wpół, obezwładniony i szarpnięty gwałtownie, runąłem na podłogę. Leżąc poczułem, jak jakiś ciężar pada, krępując ręce i nogi.
W tej chwili zabrzmiał melodyjny, lecz ironicznie drwiący głos.
— Bardzo mi przyjemnie poznać pana!





VII.
Czarny adept

Światło płonęło w pokoju. Pochylał się nademną wysoki, świetnie zbudowany mężczyzna, ze wzrostu nieco przypominający medjum Forka, ubrany w wieczorowy strój, którego najmniejsza fałda nie zdradzała przed chwilą odbytej walki. Wargi wykrzywił uśmiech złośliwy, z za nich połyskiwał rząd oślepiająco białych zębów. Mógł mieć lat około czterdziestu, wysoki brunet, wygolony, o cerze południowca.
— Bardzo mi przyjemnie poznać pana! — powtórzył. — Sytuacja leżąca, tembardziej, gdy się ma skrępowane ręce i nogi, niezbyt jest wskazaną do wymiany towarzyskich uprzejmości, to też starając się zachować obojętny wyraz twarzy — milczałem.
— Nawet pan nie odpowiada! No! no! Bardzo nie comme il faut! Właściwie wzajemna prezentacja zbyteczna! Medjum Forek, lub czarny adept! Jak pan woli! Byłem z wizytą u pana, dziś pan się rewanżuje odwiedzinami...
Drwiąc chodził po sali. Podszedł do drzwi sypialni, otworzył, zaświecił lampę i rozglądał dokoła. Snać spostrzegł ślady mojej gospodarki, coś przewracał w gdańskiej szafie, a zdaleka dobiegały mnie urywkowe frazesy.
— Jaka niedelikatność!... Plądrować w moich ubogich gratach... sprzęty rozbijać... Czy i ja u szanownego dobrodzieja meble psułem?
Ukazał się w progu. Trzymał w ręku rozbitą szkatułkę. Pokazywał z wyrzutem.
— Nawet przez grzeczność nie wymówi banalnego słówka przeproszenia! Qualis homo! A biednego Bafometa mi zepsuł! Autentyczna templarjuszowska skrzynka z XVI w.! Doprawdy wandalizm!... W dodatku zabrał moje billet doux... nie byłbym dżentelmenem, gdybym listy miłosne pozostawił w obcem ręku...
Nachylił się nademną i najspokojniej przetrząsnął kieszenie. Bytem tak silnie skrępowany, że nie mogłem wykonać ruchu najmniejszego. Z jak miłą chęcią porwałbym go za gardło i zdusił wybiegające ironiczne słowa.
Chcąc ukryć, co się we mnie działo, przymknąłem oczy.
— Teraz zdaje się — mówił kończąc rewizję — mamy wszystko! A wysoce interesujące notatki panny Łomnickiej pozwolę sobie wypożyczyć powtórnie!
Układał starannie w pudełku papiery, sprawdzał, segregował. Z pod przymrużonych powiek widziałem odwrócony kark, barczyste plecy, atletyczne ramiona.
Znów jął monologować.
— Prawdziwa kradzież z włamaniem. Warto sprowadzić matadorów Urzędu Śledczego. Ucieszyliby się, że takiego ptaka złowili! Ha! Hanno!
Rozległy się kroki. Na progu stanęła kobieta. Nie wierzyłem własnym oczom. Czy to było możliwe? Była nią moja przewodniczka, lecz jakże odmienna. Wyraz zaniepokojenia znikł z twarzy, stała spokojna, uśmiechnięta. I ona, drwiąco popatrzyła na mnie.
— Jak myślisz — zwrócił się do niej — posłać po policję?
— Naturalnie — odrzekła.
Nie mogłem powstrzymać się od mimowolnego odruchu. Więc ofiarą tak wysoce wyrafinowanej perfidji padłem? To była jego wspólniczka a ja, na lep rzekomych rewelacji i kłamanej nienawiści, dałem się zaprowadzić do potrzasku, jak dudek! Czarny adept, jakby odgadując moje myśli, cedził:
— Winszuję, szczerze winszuję przenikliwości! Moję najlepszą przyjaciółkę przyjął pan za zawziętego wroga!
Kobieta zaśmiała się cicho.
— Wobec tego przedstawię! Siostra Hanna, osobista sekretarka i najbliższa pomocnica! Źle tylko zrobiła, że zbyt wcześnie sprowadziła jegomościa. Przez to ucierpiały moje biedne graty. No, lecz czego dla obecności miłego przyjaciela się nie zrobi! Prawda?
Wyciągnął z bocznej kieszeni emaljowaną papierośnicę, roztworzył i podał kobiecie. Zapalił egipskiego papierosa, poczem zaciągając dymem perorował.
— Wszystko razem zważywszy, sądzę, że policji damy spokój, a małe nieporozumienie zlikwidujemy en famille...
Tedy...
Podszedł i rozluźnił więzy na nogach. Poczem z niezwykłą siłą uniósł do góry i posadził w wielkim skórzanym fotelu.
Absolutnie dotychczas nie mogłem przeniknąć jego zamiarów, lecz widocznie chciał się czegoś odemnie dowiedzieć, lub musiało zależeć na mnie, skoro igrał w ten sposób, skoro pragnął rozmowy. Gdyby nie to, cóż przeszkadzało usunąć raz na zawsze? Nawet mój krzyk nie dobiegłby do uszu najbliższych sąsiadów a pobliska Wisła umożliwiała pozbycie się nieproszonego gościa, w sposób pozornie naturalny.
Mimo straszliwej sytuacji w jakiej się znalazłem, mimo niesłychanej wprost przewrotności kobiety, która mnie w pułapkę ściągnęła, zachowywałem kamienny spokój, oczekując co dalej nastąpi. Za żadną cenę nie chciałem dać poznać, iż jestem zgnębiony sytuacją, lub się boję.
Czarny adept zajął miejsce naprzeciw.
— Droga Hanno! Bądź łaskawa podaj butelkę Soternu i szklanki. Po gimnastyce dobrze to zrobi!
Podeszła do kredensu, wyjęła flaszkę i szklane naczynia. Bez słowa postawiła na stole. Przez ten czas wpatrywał się we mnie uporczywie. Przyznaję wzrok był tak przenikliwy, że opuściłem oczy. Uśmiechnął się lekko.
— Hanno — mówił do kobiety — dziękuję bardzo... ale muszę przeprosić zarazem. Nasza rozmowa z miłym gościem najlepiej się potoczy sam na sam. Niezbyt to uprzejmie z mej strony... sed dura necessitas...
Z zamiłowaniem wtrącał obce wyrazy i zdania. Spojrzała na niego, skinęła głową i wyszła.
Chwilę królowało milczenie. Badaliśmy się, jak dwaj pokerowi gracze, obawiający odsłonić karty, by jeszcze przez chwilę zachować iluzję zwycięstwa.
On pierwszy je przerwał. Ujął butelkę, nalał wina.
— Bardzo proszę! — zapraszał.
Siedziałem nieruchomo.
— Nie pije pan? — wychylił kieliszek i nalewał znowu. — Nie wiem czemu? Doprawdy przychylniem usposobiony... mówię szczerze...
Postanowiłem uczynić próbę głębokiego wywiadu.
— Skoro słyszę podobne oświadczenie — odezwałem się po raz pierwszy — czemu te więzy, jakiemi jestem skrępowany i brauning na stole?
Wskazywałem na czerniejącą obok broń. Popatrzył dziwnie. Schował automatyczny pistolet, wstał i po chwili powrócił z sypialni z kordelasem.
— Daję dowód zaufania — nachylał się, rozcinając więzy. Wyprostowałem obolałe dłonie. Sine pręgi znaczyły miejsca, ściągniętych mocno sznurów.
— Teraz i ja dam dowód — odparłem — wypiję nalany trunek, by wykazać, że nie obawiam się, iż jest zatruty.
Sączyłem powoli słodkawy sotern, mówiąc:
— Ustalmy fakty. Istotnie włamałem się tu, pan mnie obezwładnił. Cóż dalej?
Oparł głowę na dłoniach.
— Dalej jest to — skandował wyrazy — że pragnę pana przerobić z wroga na przyjaciela... mimo wszystko... rozumie pan... mimo wszystko...
— Więc?
— Nieco naszych tajemnic pan zna, lecz bez zrozumienia istotnej treści.
— Mianowicie?
Że parę histeryczek, lub wysoce cnotliwych ramolowatych starszych panów mnie obgaduje... z tego nie należy wyciągać daleko idących wniosków. Rozumiem, jakie musiała sprawić wrażenie lektura rewelacji panny Łomnickiej. Czy pan ją znał dobrze?
Skinąłem głową.
— Wątpię — mówił poważnie — to była kobieta zepsuta przez powodzenie i fantastyczka. Traktowała mężczyzn, jak sułtan hurysy. W końcu trafiła na tu obecnego. Może byłem jej typem? I odtąd przenieść nie mogła, że ani się dla niej nie truję, ani szaleję z miłości... That is the question! Może mi zechce pan wytłomaczyć na czem polega moja zbrodnia...
Tartufe przybierał maskę świętoszka, to było niespodziane.
— Wciągnął ją pan... — rzuciłem ostro.
— Pomyłka wielka! Nawet z zapisek nie wynika, bym kiedykolwiek proponował przystąpienie do bractwa. Pragnęła wyjść za mnie za mąż, ja może... — wykonał nieokreślony ruch — słowem szpiegowała i dostała na nasze tajne zebranie. Potem musiałem postąpić, jak postąpiłem, ratując pozory. Za dalszy ciąg tyle odpowiadam, co Honolulu za wywołanie światowej wojny... Szczerze mówiąc, nie nadawała się Łomnicka do stowarzyszenia i nie miałem zamiaru „wtajemniczać“. Była naszpikowana małomieszczańskiemi przesądami, bractwo zaś nasze rozwoju duchowego — to jest świetlana góra zalana słońcem, sancta sanctis, o której z uszanowaniem mówić należy...
— A „czasza zapomnienia“ i orgje... — przerwałem potok wymowy.
Uśmiechnął się na pół z litością, na pół z ubolewaniem.
— Te osławione orgje, to w gruncie najniewinniejsza zabawa. Tylko chory i rozhalucynowany mózg może nadawać im charakter sabatów!.. Zwykłe zebranie towarzyskie ludzi, złączonych ogniwem wspólnego celu... Zadanie... doskonałe kształtowanie woli... Pod moim wpływem, pochlebiam sobie, kobiety i mężczyźni wyzbywają się uczuć zgoła zbytecznych, balastu, sztucznie narzuconego przez wieki minione...
— Nie rozumiem?
— Czy pan nie był nigdy w sytuacji, że go jakaś bella donna rzuciła, by przejść w więcej dźwięczące złotem ręce innego galanta, lub przyjaciela, który ją zdobył wykorzystując pańskie zaufanie? Czy w wypadkach tych nie gryzł pan palców ze złości i nie przysięgał zemsty piekielnej a wymyślnej, niczem tortury czrezwyczajek...
— Cóż z tego?
— W bractwie więc naszem, bractwie dążącem do udoskonalenia ludzkości i unicestwienia cierpienia, doszliśmy do przekonania, że jedynem wyjściem, jest zniszczenie tego głupiego uczucia, które nazywamy miłością. Miłość nie jest pięknem. Jest złośliwą chorobą, niczem dyfteryt lub szkarlatyna. Tylko w mózgu poety młodocianego, który nie miał nigdy kochanki i drżą mu z podniecenia usta na widok toczonej łydki, pieśń amora dźwięczy kusząco, jak tokowanie samca, zgłodniałego samicy. W istocie miłość jest nieszczęściem, ciągnącem takie za sobą, jak zazdrość, zbrodnia, morderstwo, choroby, obłęd i nędzę... To co mówię, może nie jest dalece nowem, lecz proszę o chwilę cierpliwości...
Wychylił łyk wina.
— Doszliśmy więc — ciągnął dalej — do przekonania, że aby być ludźmi mocnemi i odrodzonemi, należy bolączkę, żrącą niby pokrewny syfilis, zniszczyć raz na zawsze! Niech zostaną zmysły, z miłością precz! Wówczas odpadnie głupia zazdrość, głupi sentymentalizm — a pozostanie człowiek wolny i mocny, zarówno mężczyzna, jak kobieta. Kobieta, gdy spełni swe zadania macierzyństwa, niechaj postępuje, jak każdy z nas...
— Bajki i utopje — przerwałem — wolna miłość, teorje rosyjskie, Sanin, filozofja nihilistyczna... w końcu bolszewizm... Winszuję!
— O nie! To nie zmaterjalizowany, cuchnący krwią i brudem, pozbawiony wszelkiego uroku bolszewizm! To nie komunizm posiadania, to indywidualizm swobodnego wyboru. Łączenie dowolne nowej mocnej rasy.
Złączenie dwojga, niezwiązane kanonem, zachowujących swą swobodę, bo dotychczasowe prawodawstwa swemi kościelnemi i świeckiemi prawami, przysądzają na własność, człowieka człowiekowi, upodobniając małżeństwo do hypotecznego zapisu.
My pragniemy zgoła innego! Pragniemy ukształtowania życia w potokach słońca, piękna starożytnej Ellady!
Niechaj związki nasze będą, niby pocałunek Djonizosa złożony na wargach Persefony, niby nauki bogini Astarte, udzielane śród wonnego kwiecia wybranym kapłankom... stosunek Aspazji do Peryklesa... Tego pragniemy! Czyż to nie szlachetne i najpiękniejsze, co wyobrazić sobie można?
Głos brzmiał tak melodyjnie i ujmująco, iż z trudem walczyłem z wrażeniem. Pojmowałem, obecnie, niewiasty, które tak łatwo ulegały urokowi paradoksów!
— Panie! Wstąp pan do naszego związku... nie, to może przedwcześnie! Lecz bądź na naszem zebraniu. Umyślnie pragnę pana wprowadzić! Wtedy sam naocznie przekonasz się, osądzisz... i zmienisz zdanie!
Wąż kusiciel stawał się coraz bardziej niebezpieczny.
— A gdybym się zgodził, jaką formalność mam dopełnić, by zostać na posiedzenie dopuszczonym?
— Prawie żadnej! Będziesz mym gościem. Formalność? Chyba tą, co wszyscy... drobiazg... tak, na wszelki wypadek, należy złożyć oświadczenie, że wszystko coś widział, lub słyszał o naszej sekcie... jest wysanem z łona fantazji kłamstwem.
Zaczynało mi się rozjaśniać w głowie, niczem lordowi Chaberlain’owi, gdy nie dał się otumanić na konferencji wywodom nieboszczyka Krasina. Więc na to potrzebna była długa oracja, uflancowana, niby grzęda światoburczemi teorjami! Chytry, jak azjatycki dyplomata, starał się pod pozorem inicjacji do bractwa, wyłudzić cyrograf, unieszkodliwiający mnie kompletnie. A na przynętę manił dostępem do tajemniczej Dalaj Lhassy. Zapragnąłem sprawdzić podejrzenia.
— A gdybym odmówił?
Drgnął. Błysk niezadowolenia przebiegł twarz. Przymrużył oczy.
— Byłby to wielki brak zaufania! Po naszej rozmowie niespodziewałem się...
— A jednak odmawiam!
— Wolno wiedzieć czemu?
— Najprzewielebniejszy mistrzu! — przybrałem umyślnie ton drwiący — wolę zawsze mieć jawnego wroga, niźli fałszywego przyjaciela! Chodzi o moje oświadczenie głównie, pokrywające milczeniem niektóre sprawy... Bądźmy szczerzy? Czy nie jest tak?.. Otóż oznajmiam kategorycznie, iż podobnego dokumentu nikt nigdy odemnie nie otrzyma...
Podczas tych słów przeobrażał się zupełnie. Marzycielski i łagodny wyraz znikł, oczy zabłysły zaciętością, usta skrzywił grymas złośliwy.
— Nie daje się pan przekonać, niby średniowieczny kazuista teolog! Cóż pocznę, biedny? Więc otwarta wojna?
— Niestety...
— Trudno! Zmuszeni będziemy użyć innych środków!
— Jakich?
— W tej chwili pan zobaczy!
Klasnął w dłonie trzykrotnie. W drzwiach stanął ohydny famulus[5], odgrywający rolę robotnika. Łypnął z podełba ponuremi ślepiami.
— Rozkaz?
— Wprowadzić naszą miłą siostrę!
Cóż to miało oznaczać. Jaką torturę wymyślono?
Patrzył na mnie uporczywie, jak drapieżnik, ważący, szykujący się do skoku i z góry obliczający, czy rozkoszne będą przedśmiertne podrygi ofiary. Siedziałem pozornie spokojny, choć wszystko kipiało z naprężenia wewnątrz. Niebywałym wysiłkiem, wywołałem na usta uśmiech lekceważącej obojętności.
Na schodach rozległy się kroki. Ciężkie męskie i lekkie kobiece. Sprawiało to wrażenie, że mężczyzna popychając prowadzi kobietę. Szli powoli, z szuraniem, ostrożnie. Siedziałem tyłem do drzwi. Postanowiłem ani odwracać, ani wykonać ruchu zdziwienia.
— Jestem! — zabrzmiał męski głos.
— Otóż i nasz najdroższy gość! — zawołał czarny adept, unosząc się z miejsca. — Prosimy bliżej.
Kroki dziwnej pary rozbrzmiały w pokoju. Były coraz bliżej, tuż koło mnie, szły obok mego fotelu.
Zczem, starając się to uczynić niepostrzeżenie, zerknąłem... i wszystko we mnie zamarło. Nie wytrzymałem i obróciłem się gwałtownie. Niestety, nie było wątpliwości.
Wprowadzoną kobietą była Rena Łomnicka.

∗                    ∗

Rena siedziała, leżała raczej na pół omdlała w fotelu. Czarną smugą zwisał na podłogę czarny żałobny welon. Gdy chciałem w pierwszej chwili rzucić się ku niej, ręce zbira, stojącego z tyłu pochwyciły mnie za plecy i powstrzymały siłą.
Chwilowo bezbronny, nic wskórać nie mogłem. Należało symulować poddanie i oczekiwać spokojnie korzystnego zbiegu wypadków.
Czarny adept rozmyślnie w ironiczno wytwornych frazesach, smagał, jak biczem.
— Szczerzem rad powitać panią! Ha! To się dobrze składa! Spotkanie tak nieoczekiwane z najdroższym! Moja kochana Hanna jego wywabiła z warszawskiej dżungli, by na przyjacielskiej pogawędce umysł ochłodził w oazie ukojenia, mój skromny liścik sprowadził panią...
— Podły! — wyszeptała Rena.
— Co prawda — ciągnął dalej, nie zważając na słowo które padło — popełniłem tę niedyskrecję, że podpisałem się nazwiskiem, stanowiącem pańską własność. Czułem się z tego prawdziwie dumny! Zresztą niezwykłe okoliczności tłomaczą niektóre niedelikatności... i pana szanownego przy niezbyt prawnej robótce zastałem...
— Sfałszował pan list i tem tu ściągnął nieszczęsną? — zawołałem.
Skłonił się głęboko.
— Niestety, mea culpa! Czyniłem ongi studja porównawcze nad charakterami pisma... jak twierdzą grafolodzy, doszedłem do poważnych rezultatów... Mniejsza... Zasługuję na wdzięczność. Czy nie cieszy się pan z tak wielkiego przywiązania... przyjaciółki? Napisałem tylko: „przybyć bez zwłoki na Stare Miasto, bo grozi niebezpieczeństwo! dyskrecja!“ — i pani jest! Do wewnątrz zaprosił, oczywiście, w imieniu pańskiem, oczekujący na ulicy brat odźwierny...
— Morderca, zbrodniarz... — wybuchnęła Łomnicka.
— Daruje pani... lecz te epitety są zbyt silne i nie życzę sobie ich wysłuchiwać, nawet z tak czarujących ust niewieścich. Zmuszony będę przerwać dyskusję, a wtedy...
Znajdowaliśmy się całkowicie w jego ręku, gwałtowność była bezcelową i nie przynosiła korzyści. Należało się pohamować. Należało przedewszystkiem poznać, co istotnie zamierzał. Dałem oczami błagalny znak pannie Łomnickiej i na ile mogłem spokojnie, począłem mówić.
— Jeśli zostaliśmy tu sprowadzeni, w podstępny sposób, to zapewne, aby się dowiedzieć... co od nas jest wymaganem? Propozycje w stosunku do mojej osoby usłyszałem. Chciałbym poznać warunki stawiane pannie Łomnickiej? Może obecnie zmodyfikuję decyzję.
Czarny adept skinął głową.
— Lubię rozmawiać z dżentelmenem! Sądzę, że tak porozumiemy się najszybciej...
Dał znak drabowi, wciąż pozostającemu w oczekiwaniu koło drzwi. Ten wyszedł. Gdy zostaliśmy sami, mówił:
— Zmuszony jestem poruszyć pewien drażliwy temat. Rzecz idzie o to... że siostra pani, panna Łomnicka poczyniła dość znaczne zapisy... na korzyść naszego związku. Wynoszą one blizko sto tysięcy dolarów...
— Niemal cały swój majątek — wykrzyknęła Rena.
— Tego nie wiem — kontynuował obojętnie — w samym zaś zapisie nic tak dalece dziwnego niema, gdyż przejęła się była szczerze naszemi zasadami i pragnęła jaknajwiększego rozpowszechnienia bractwa... Nosząc się, snać zdawna, z fatalną myślą samobójczą...
— Łot.... — miała na ustach Rena, lecz pod wpływem mego spojrzenia zmilkła.
— Mnie — kończył zdanie — pozostawiła odnośne obligi i uczyniła generalnym ostatniej woli wykonawcą.
Więc to znaczyły tajemnicze słowa pamiętnika zmarłej! To był ostateczny cel zasadzki! Nawet i ta ofiara nie uratowała życia nieszczęsnej.
— Zobowiązania — referował, jak na posiedzeniu prawniczem — są uczynione z zachowaniem wszelkich legalnych wymogów. Mam je przy sobie i za chwilę okażę. Cóż kiedy te prawa w Polsce są tak dziwaczne. Mężowie Temidy nie mają żadnego zrozumienia dla prawdziwej wolności. Podobno działy spadkowe w rodzinie pań jeszcze ostatecznie nie nastąpiły i wymaganą jest zbyteczna formalność...
— Mój podpis! — zawołała Łomnicka.
— Otóż to właśnie! Taki drobiazg, a tyle zachodów... — potwierdził.
— Znaczy, iż po zbeszczeszczeniu i zamordowaniu mej siostry, pragniecie zagrabić wszystko, co po niej zostało?
— Pocóż te gromkie frazesy i scena w stylu starego Dumasa czy Montepin’a? Panny Łomnickiej nikt nie mordował, odebrała sobie życie sama. Czemu? Nie wiem? Różne wersje o tem po Warszawie kursują — spojrzał na mnie — nie pragnę wnikać. Zapis uczyniła dobrowolnie, w obecności świadków... — wyciągnął podłużne papiery z kieszeni. — Oto jej podpis! Chyba nie sfałszowany! Sądzę, że obowiązkiem kochającej siostry jest uszanować wolę zmarłej.
— Jakie to podłe!
— Gdyby pani się nie zgodziła, zmuszeni będziemy uciec do niektórych środków... wykonał nieokreślony ruch ręką.
— Wolno wiedzieć jakich?
— Ach! Poco przedwcześnie o przykrych sprawach mówić! Może dobrowolnie uda nam się porozumienie...
— A jeśli się zgodzę?
— O! Wtedy pozostaniemy w jaknajwiększej przyjaźni! Oczywiście we własnym interesie, zaleconą jest dyskrecja... na zawsze. Zresztą moja persona razić panią przestanie. W okresie dwóch tygodni mam zamiar opuścić Rzeczpospolitą Polską. Swoją misję spełniłem, pragnę nieco przedsięwzięć zlikwidować... Doprawdy tutejszy klimat mi nie służy... za dużo wilgoci... wolę Nizzę...
— A ja co mam uczynić — zapytałem, pragnąc czarę goryczy wychylić do końca — wystawić odnośne oświadczenie?
— Naturalnie! Tylko z małą restrykcją... zmuszony będę położyć nacisk na redakcję!
— Mianowicie?
— Zwracałem się do pana niedawno, jak przyjaciel. Byłbym się zadowolnił powierzchowną deklaracją. Niestety, wyczułem tyle nieprzejednanej nienawiści, tyle wrogi stosunek do mnie i naszego związku, że muszę się zabezpieczyć specjalnie z tej strony... przed możliwą chęcią odwetu!
— Więc?
Wyciągnął z kieszeni ołówek i począł szybko pisać.
— Oto brulion — mówił — to jest ostateczna formuła... od niej ustąpić nie mogę...
Coś zakreślał, poprawiał i czytał:
„Niniejszym stwierdzam, że znałem dobrze pannę Mary Łomnicką i że na skutek powstałych między nami nieporozumień popełniła ona samobójstwo“.
— Zrozumiałe — dodał podając, kartkę wyrwaną z notatnika — że enuncjacji tej nie będę promulgował ani w „A. B. C.“, ani w „Kurjerze Warszawskim”. Pozostanie u mnie na wszelki wypadek... Sądzę, że narada skończona! Podpiszcie państwo swe cyrografy i... jesteście wolni! Z prawdziwym żalem żegnać będę... bo...
Nie domówił słów ostatnich. Od paru chwil, ogarnął mną tak niepohamowany gniew, iż było mi wszystko jedno, co dalej się stanie. Takiego uczucia doznaje osaczone zwierzątko, gdy ciska się na silniejszego przeciwnika, by za cenę sprawienia mu przelotnego bólu, ponieść później najgorsze konsekwencje. Byle choć na chwilę wpić palce w tą twarz, ujrzeć na niej, miast drwiącego uśmiechu, wyraz przerażenia i bólu!
Jednym skokiem rzuciłem się na niego, pochwyciłem za gardło. Był tak pewien wygranej, tak pewien naszego zgnębienia, iż nie oczekiwał napaści. Pochylony nad stołem, coś przeglądał jeszcze w notatniku. Nie stawiając oporu potoczył się na ziemię, padłem na niego, dusząc szyję a kolanami przyciskając ręce.
— Panno Reno! Prędzej w tamtym pokoju... na stole... brauning...
Zerwała się z miejsca i pobiegła. Słyszałem szelest przerzucanych przedmiotów.
Przez ten czas on przychodził do przytomności. Był atletycznie zbudowany, daleko silniejszy odemnie. Począł się rzucać, pragnąc uwolnić z uścisku. Twarz nabrzmiała z wysiłku, gardło wydawało nieartykułowane dźwięki. Snać pragnął krzyczeć, by przywołać pomoc.
— Nie mogę znaleźć broni... — usłyszałem.
Szarpał się coraz zacieklej. Jeśli zawoła, jestem zgubiony... Jedyna rada, wetknąć mu knebel w usta! Nie zwalniając uścisku, wyswobodziłem rękę i począłem gorączkowo szukać chustki po kieszeniach. Już ją miałem. W tym czasie on wykonał szereg ruchów gwałtownych, całem ciałem, jak koń pragnący zrzucić niedogodnego jeźdźca. Przesunął się po podłodze o parę kroków... Nic ci to nie pomoże, myślałem, usiłując głęboko wetknąć mu w usta materję, gdy nagle... niby podłoga rozwarła się przed nami. Musiał osiągnąć cel swych szarpnięć i nacisnąć łokciem guzik, otwierający niespodzianą zapadnię.
Polecieliśmy dokądciś obaj w dół. Głową padając, uderzyłem o występ muru, czy belkę. Poczęły wirować przedemną czerwone i zielone kręgi, zwolniłem uścisk, straciłem przytomność... gdy się ocknąłem, leżałem na wilgotnej ziemi, w kompletnych ciemnościach.





VIII.
W piwnicy

Wedle zasad takich mistrzów powieści kryminalnej jak Gaborieau, Conan Doyle, Maurice Leblanc, Gaston Leroux, Nat Pinkerton ect., ect., ect... człowiek, gdy się znajdzie w ciemnym potrzasku, dokąd go wrzuciły chytre machinacje wroga, winien wstać, rozetrzeć członki i sprawdzić czy niema czego złamanego. Następnie winien przetrząsnąć kieszenie w poszukiwaniu zapałek. W prawdzie Arsen Lupin zaleca przedtem poprawić krawat, bowiem strój zdobi człowieka nawet w kanale pełnym szczurów. Nauka kryminologiczna jednak stwierdza, że nie jest to nieodzowne — a w pierwszym rzędzie stoi sprawa światła. Wobec tego zachodzą dwa wypadki: albo bohater utensylja luminarne znajduje, albo ich nie znajduje. Jak wykazuje statystyka przeważnie nie znajduje, gdyż to by ułatwiło dramatyczną sytuację: wtedy powoli i ostrożnie obchodzi dokoła kazamatę, by rozpoznać gdzie popadł.
Te zaczerpnięte z literatury klasycznej refleksje przychodziły mi do głowy, gdy porządnie obolały, starałem się zebrać myśli i zastanowić nad położeniem, w jakiem się znalazłem.
Ziemia, na której leżałem, była rozmokła i ślizka. Z trudem powstałem. Nie byłem skrępowany więzami. Bolała mnie jedynie silnie lewa noga, którą musiałem uszkodzić podczas upadku oraz wielki guz na czole wykazywał ślady silnego o ciężki przedmiot uderzenia.
Wyciągnąłem rękę. Nademną był drewniany pułap, zapewne klapa do zapadni. Zrobiłem parę kroków, muskając ściany. Były murowane, snać bez okien, bo nie filtrował do wewnątrz najmniejszy promień światła. Sam loszek mógł mieć od czterech do pięciu kroków w średnicy.
Podczas poszukiwań nie odnalazłem żadnego sprzętu, na którym mogły spocząć nadwyrężone walką członki. Oparłem się tedy plecami o mur i przedsięwziąłem dokładną rewizję kieszeni.
Poczułem rozerwaną kieszeń, w drugiej twardy przedmiot. Była to srebrna papierośnica. Dalej wciśnięty w podszewkę, jak to się często u palaczy zdarza, kawałek zapałki z niespaloną główką. Może się uda? Wyjąłem papierosa, samą zaś zapałką, zrazu delikatnie, potem mocniej tarłem o ścianę. Zabłysło światełko. Przytknąłem momentalnie, przewidując, iż siły płomienia starczy na sekundę i z radością skonstatowałem, że tytoń pochłonął iskrę.
Zaciągnąłem się dymem głęboko i nikłym ognikiem jarzącego końca wodziłem po murach. Blask był zbyt słaby, by rozróżnić coś bliżej. Zdawało się, jedną ze ścian przecina podłużna szczelina, rzekłbyś szpara wejściowych drzwi. Dalsze inspekcje nie wykazały żadnego rezultatu. Zresztą, gdyby tak było, musiał zamek znajdować pomieszczenie z zewnętrznej strony, bo wewnętrzna nie wykazywała nic prócz gładkiej powierzchni, ja zaś do czynności wyłamywawczych nie byłem uzbrojony nawet w pilnik do paznokci. Od dogasającego, zapaliłem nowego „madena” i łykając nikotynę pogrążyłem się w rozważaniach.
Przychodziło mi na myśl talmudyczne przysłowie „łotr przypomina morze wzburzone, gdy z brzegów wystąpi, granic nie zna”, teraz doprawdy można było się spodziewać wszystkiego. Lecz inna na pociechę nasuwała się maksyma „dopóki stopa jest obutą, dopóty ciernie łamie”. Toć musiał się znaleźć hamulec na niego! Toć znajdowałem się w miljonowej stolicy, z sprawnie działającym aparatem organów bezpieczeństwa, czyż możliwem jest bym miał tu zginąć, by ważył się on na zadanie jej i mnie śmierci. Tam dokoła snuły się beztroskie tłumy po ulicach, kina rzucały oślepiające światła swych reklam, szalały dancingi... a ja tu miałem zakończyć bezsławnie żywot? Zauważą nasze zniknięcie, rozpoczną poszukiwania i... równie dobrze mogą odnaleźć nad modrą Wisełką nasze ciała jedynie! Małe utopienie, nieszczęśliwy wypadek... a jeśli potem ustalą zbrodnię i symulację wypadku, pocieszać się można tem, że szczęśliwość w zaświatach jest większą, niż na tym padole łez i dochodowych podatków. A w ilu głośnych morderstwach sprawcy wykryci nie zostali? weźmy bodaj sprawy Gromnickiej, Meklemburga, Smolikowskiego... i to nie na obcym gruncie, a zgładzeni u siebie, we własnych mieszkaniach...
Niewesołe retrospektywno kryminalistyczne rozważania przerwał jakiś szmer. Lecz... Czyżbym się przesłyszał? Nadsłuchiwałem. Lekki szmer powtórzył się. Było to jakby chrobotanie wielkiej myszy, lub szczura. Tylko tego brakowało, pomyślałem, miłego otrzymam współlokatora. Przyznaję, mam nieprzezwyciężony wstręt i odrazę do tych zwierząt. Jeśli gryzoń się pojawi, czem będę z nim walczył? Pochwyciłem papierośnicę, małą efektywną broń w tym wypadku, lecz tak już jest, że w razach przewidywanej walki nawet drobiazg, trzymany w ręku, napawa dziwną otuchą.
Wytężyłem słuch. Znów powtórzył się szelest. Tym razem jednak rozróżniłem, że pochodzi nie z dołu. Było to jakby lekkie drapanie od zewnątrz, paznokciem o mur. Przyłożyłem ucho, w miejscu zauważonej szczeliny i sprawdziłem, iż przypuszczenia były słuszne. Musiała ona być częścią potajemnych drzwi, gdyż poczułem chłodny wiew powietrza.
Drapanie powtórzyło się i w tejże chwili posłyszałem szept:
— Czy pan mnie słyszy?...
— Tak! — odparłem równie cicho — kto tam?
— To ja, Hanna! — brzmiał głos — czy się panu nic nie stało podczas upadku?
— Nic mi się nie stało! A pani śmie jeszcze do mnie przychodzić? — zawołałem, cały poruszony wspomnieniem niedawnej zdrady.
— Chwila cierpliwości! Zaraz wytłomaczę!
Część muru usunęła się bez szelestu, ukazując małe przejście, przez które dorosły człowiek musiał przechodzić schylając się porządnie. Z tyłu widniała druga komórka, tonąca w pomroku. Na progu ukazała się kobieta, otulona w czarny płaszcz.
— Tu stanę... tak bezpieczniej — mówiła szybko — mamy tylko chwilę czasu... niech pan to bierze...
Podała mi niklowany rewolwer, który zauważyłem u niej, jeszcze w gabinecie staromiejskiej restauracji.
— Pani, mój wróg, daje mi broń?
— Proszę brać prędzej — wcisnęła mi go do ręki — jaki ja tam wróg... przecież to wszystko była komedja...
— Komedja? — zapytałem zdumiony.
— Oczywiście! Ten drab na dole wiedział, gdzie się czarny adept znajduje i zatelefonował o naszej obecności. Wtedy on przybył, natychmiast. Na szczęście, zeszłam na dół w sam czas i spotkałam, gdy wchodził. Opowiedziałam bajeczkę, iż pana umyślnie zaciągnęłam do potrzasku. Inaczej postąpić nie mogłam. Był nieco zdziwiony, bo tego nie zamierzał, lecz uwierzył, czy udał że wierzy i wtedy... w podstępny sposób sprowadził Łomnicką... resztę pan wie...
— Co zamyśla zrobić z Reną?
— Nie wiem! on mi niezbyt ufa, widocznie zastanawiają go dorobione klucze... lecz ostateczne wyjaśnienie odkłada na później...
— Więc?
— Za chwilę ma odbyć naradę z dwoma najbliższymi przyjaciółmi, wtedy wasz los się zadecyduje... niestety mam wrażenie, że nie będzie słodki...
— Pani przewiduje?
— Wszystko jaknajgorsze... niewyłączając... et co mówić... nie poto tu przyszłam... trzeba działać...
— Jak?
— Rewolwer mój ma sześć strzałów, niestety zapasowych naboi nie mam, ale to wystarczy... ich będzie trzech... on i dwaj doradcy... lecz ci nie są tyle groźni, jeden z nich stary człowiek. Ja również będę... nieuzbrojona niewiele pomogę, ale zawsze...
— Co mam robić?
— Proszę się wychylić — usunęła się z przejścia — widzi pan — wskazała, gdy znalazłem się w pierwszym loszku — tu są jedne drzwi — te prowadzą do składu. Niemi przeszłam i zaraz wrócę, ale... te nic pana nie obchodzą. Tu natomiast drugie tak... tak... te... — wskazała na przeciwległą ścianę i w nich czerniejący otwór — tam dalej schody... Przerobił je z kuchennego wejścia na potajemną drogę. Wiedziałam o tem, lecz, uważałam za zbyteczne poprzednio nadmieniać. Schody kończą się również zamaskowanemi drzwiami. Drzwi zapewne będą zamknięte, ale znajdzie pan niewielkie okrągłe okienko. Przez nie częstokroć szpieguje wspólników. Otóż, przez te przejście, zaszedł on pana niespodzianie, zgasiwszy światło i nie chcąc ryzykować otwartej walki, bo wiedział że pan jest uzbrojony...
— Teraz pojmuję wszystko! — zawołałem.
— Lecz do rzeczy... odnajdzie pan otwór! Łatwo przez niego można obserwować, co się wewnątrz dzieje, w razie konieczności strzelać! Jeśli go pan trafi, a innego wyjścia uprzedzam niema, tu chodzi o życie... ja pochwycę klucze, wiem, gdzie się znajdują i otworzę. Wtedy będziemy panami sytuacji... Zrozumiałe?
Tak! — przytwierdziłem.
— Proszę więc sprawdzić broń, jak działa... i bez zwłoki pójść na górę. Reszty uczyć zbyteczne... Odchodzę, bo dłuższa nieobecność zwróci uwagę... Proszę nie zapomnieć zatrzasnąć furtkę od swej celi za sobą, bo może sprawdzać odźwierny...
Rozchyliła lekko drzwi, prowadzące do składu, chwilę nadsłuchiwała, poczem błyskawicznym ruchem wyślizgnęła się z piwnicy. Posłyszałem cichutki zgrzyt przekręcanego klucza w zamku. Byłem w drugiej komórce. W półmroku lochu, oświeconego małym zakratowanym oknem obejrzałem rewolwer systemu „Smith i Wesson“, sprawdziłem czy należycie odpowiada sprężyna. Niby skarb najdroższy, niby wygrywającą dolarówkę, przycisnąłem do piersi. Możliwie bez hałasu, postarałem zamknąć za sobą ciężkie żelazne rygle mego początkowego więzienia i skierowałem się w stronę, gdzie czerniały schody.
Świadomość, że nie padłem ofiarą haniebnej przewrotności i zdrady, napełniała otuchą w szczęśliwe zakończenie przygody, mimo, że przewidywana krwawa walka napełniła grozą. Stąpałem po stopniach, postanawiając, iż uczynię użytek z broni dopiero w ostatecznym razie, jeśli...
Schody były ciemne, wąskie i krągłe. Posuwając się na palcach liczyłem: raz.. dwa.. trzy.. stopnie... dziesięć.. i zakręt; gdy doliczyłem do dwudziestu zajaśniał nikły promyk światła. Byłem przed wejściem prowadzącem do sali. Łatwo odszukałem otwór okrągły, przez który obserwować było można pomieszczenie. Nikogo w pokoju nie było, snać gospodarz znajdował się w sypialni lub na dole. Nacisnąłem drzwi, nie ustąpiły, widocznie zamknięte na klucz. Chwilowo mało mnie to wzruszało: wszak i tak musiałem pozostać w ukryciu. Raz jeszcze obejrzałem sekretne okienko i z radością sprawdziłem, iż łatwo przez nie obserwować i strzelać. Dosięgnąć z tamtąd można było każdej części sali, a punkt oparcia ułatwiał cel i pewność strzału.
Obecnie po omacku, starałem się zbadać rozległość platformy, na której się znajdowałem. Kamienny występ zakańczając schody, nie był otoczony poręczą i mógł liczyć do dziesięciu kroków. Dotykiem sunąłem palcami wzdłuż ścian, usiłując sprawdzić występy muru, by po ciemku nie natrafić na jaką pułapkę. Nagle okrzyk przerażenia zamarł mi w gardle...
Napotkałem coś ciepłego i żywego. W odległości paru kroków odemnie stał człowiek. Dotknął mej ręki. Chciałem właśnie użyć rewolweru, by drugą wolną zadać cios, niby kastetem, kiedy posłyszałem cicho szeptane słowa.
— Proszę się nie obawiać, jestem przyjaciel!
— Kto tu?
— Człowiek, który również przybył wykonać sąd i karę...
— Ale kto?
— Gdybym chciał napaść, mogłem to łatwo uczynić, gdy pan szedł po schodach, zresztą...
Na chwilę oślepił mnie blask kieszonkowej, elektrycznej latarki. Ujrzałem przed sobą wysokiego starca, o długiej białej, na piersi spadającej brodzie.
— Może to pana przekona — mówił gasząc światło — iż nie stoi przed nim zbir, ani morderca...
Tyle powagi brzmiało w głosie nieznajomego, że odparłem z szacunkiem.
— Wierzę! I mam zupełne zaufanie! Jeśli jesteśmy sprzymierzeńcami, działajmy wspólnie!
Oczekiwałem dalszych, łatwo zrozumiałych w tym wypadku, wyjaśnień, lecz towarzysz mój zachętę do zwierzeń pozostawił bez odpowiedzi. Pozostał nieruchomy, w milczeniu. Tymczasem w sali powstał ruch. Rozległy się kroki i hałas przesuwanych krzeseł. Spojrzałem przez okienko. Do pokoju wszedł czarny adept w towarzystwie dwóch mężczyzn. Znałem obudwóch z widzenia i były to, ku memu zdziwieniu, typy na bruku warszawskim popularne. Więc tych omotał w swe sieci, by wieść na drogę występku i zbrodni? Jeden z nich zbankrutowany arystokrata, bliżej go nie wymienię, nosił zaszczytnie w dziejach naszych znane nazwisko. Lecz alkoholik i zkokainizowany erotoman, dawno posiadł smutną sławę utytułowanego wykolejeńca. Przystęp jednak miał do wszystkich sfer i dzięki stosunkom (w Polsce protekcja umarła!) oddawał, zapewne, nieocenione usługi swemu mistrzowi. Drugim — był człowiek, niby literat, niby uczony z zawodu, człowiek starszy o nader burzliwej przeszłości. Dawno szeptano o nim, po cichu, że satanizuje i odprawia czarne msze, przybrany w grecką chlamidę, z głową przystrojoną wieńcem róż. Miał, pono, przed wojną parę skandalicznych procesów, zakończonych paroletnim więzieniem. Że jednak obecnie więzienie należy do objawów przynależności towarzyskiej, nie raziło wielu i posiadał licznych adherentów.
Taką więc była kompania „rady najwyższej”! Ciekawiło mnie do jakich granic, w naszym wypadku, posuną się ci ludzie? Gdy zajęli miejsca, czarny adept pochylił się ku nim i mówił.
— Sprawa jest więcej, niż poważna, nim powezmę decyzję pragnę waszej, bracia, rady. Wtargnęła tu Łomnicka wraz ze swoim cicisbeem[6] i groziła skandalem. On, wiecie już kto, rzucił się na mnie, że ledwie z życiem uszedłem, z trudem udało się go obezwładnić...
Kłamał bezczelnie. Znaczyło, że nie są jego towarzysze tak zepsuci do szpiku, skoro świadomie prawdę zamilczał, skoro nie wspominał słówkiem o wstrętnym targu i szantażu, jaki usiłował dokonać. Pragnął ich jedynie, jako pokrywki, w razie możliwych nieprzyjemności. Więc z jednym tylko przeciwnikiem mieliśmy do czynienia, reszta to były powolne pionki. Tem lepiej, nie mogą mu okazać pomocy, gdy... Lecz słuchajmy!
— Obecnie — prawił dalej — siedzi zamknięty w komórce, jak pawian w klatce. Łomnicką uwięziłem chwilowo w sypialni. Co dalej czynić? Jakie wasze zdanie? Nasze bractwo musi zostać uratowane!
— Przysięgliśmy oddać za niego krew! — potwierdził starszy mężczyzna.
— I dla fantazji głupiej histeryczki, nie będziemy narażać na niebezpieczeństwo, jedną z najbardziej pociągających instytucji świata... — dorzucił wymokły panek.
— Konkluzja?
— Nie cofać się przed niczem! — wstępował w ślady Robespierre’a siwowłosy.
— I usta zatrzeć milczeniem! — dokończał pupil lupanarów.
— Zupełnie się zgadzam, lecz jak bracia to sobie wyobrażają praktycznie?
— Czy nie wskazane byłoby z nią przódy porozmawiać, może skłonniejszą się stała do poniechania wrogich występów?
— Uważam za zbyteczne!
Oczywiście nie chciał i nie mógł dopuścić do rozmowy Reny Łomnickiej ze swemi kompanami. Wtedy cała prawda musiałaby wypłynąć na wierzch, niby obraz na ekranie.
— Więc?
— Istotnie sprawa trudna... uprzedzić trzeba skandal...
— Societas nostra abhoret sanguinem... nasze stowarzyszenie brzydzi się krwią — wymówił pan starszy...
— Ach nigdy — przerwał czarny adept — nie namawiałbym i nie posunąłbym się do tego, uważam podobne załatwienie za niedopuszczalne, w żadnym razie...
Zapadło chwilowe milczenie.
— Lecz — ciągnął — powoli wymawiając przytłumionym głosem słowa — znalazłoby się może wyjście, bardzo proste sądzę i nie wzbudzające żadnych podejrzeń...
Ci, dwaj tam przy stole i ja w ukryciu zawiśliśmy na ustach narratora.
— Reasumując wszystko, wypuścić Łomnickiej nie można, bo po wyjściu od nas pojechałaby prosciusieńko na Miodową, do prokuratora. To nie tak daleko. Dobrowolnie również do aktu „desinteressement” nakłonić się nie da... Więzić jej tu nie sposób, przed czem innem, jako prawdziwi filozofowie, wzdrygamy się słusznie... wobec tego pozostaje jeszcze jedno...
— Co takiego? — zawołali równocześnie.
— Skoro sama nie chce ani milczeć, ani przystąpić do naszego bractwa, wkluczymy ją przymusowo...
— Myśl, mistrzu, przednia, lecz jak?...
— Od czego „czasza zapomnienia”?
— A... a... — zamruczeli towarzysze.
Wzdrygnąłem się, lecz w tej chwili opanowałem. Rachowano bezemnie. Wszak stałem uzbrojony! Pomysł był szatański i dostosowany do podziemnej taktyki czarnego adepta. Wlać nieszczęsnej piorunujący narkotyk do gardła a później oczekiwać skutków, oczekiwać póki pod jego wpływem nie oszaleje. Po obudzeniu, gdy pozna co z nią uczyniono, albo wycofa się z walki, zgadzając na wszystko, albo... pójdzie w ślady Mary i popełni samobójstwo. Wtedy zawrą się usta milczeniem na zawsze. A ile nieświadomych podpisów wymóc łatwo, w stanie narkozy...
Zatrząsłem się ponownie i mocniej ścisnąłem rękojeść rewolweru. Mój w cieniu stojący towarzysz, o którym niemal zapomniałem, również poruszył się niespokojnie. Widziałem, że i on bacznie śledzi każde dobiegające słowo. W tym czasie, w sali, de Loves pytał.
— Jakże plan ten się braciom podoba?
— Genialnie obmyślony i wcale interesujący, jeśli panienka przystojna... — zaśmiał się młodszy, gdy starszy milczał.
— A, wy bracie? — zwrócił się doń czarny adept. — Qui tacitur utique fatetur, sed tamen verum est eum non negare. Kto milczy dwojako czyni, wszakże nie zaprzecza. Więc zgoda?
— Istotnie, nie widzę innego wyjścia — odparł starszy doradca — i gdybym nawet nie chciał, przystać muszę. Lecz jeszcze jedno pytanie. Co zrobimy i jak zabezpieczymy się ze strony uwięzionego partnera?
— Najchętniej uciąłbym mu łeb, jak jenerał Czansolin swoim przeciwnikom i mówiąc językiem synów niebieskiego państwa wysłałbym go do krainy siedmiu fontann, bez zbytecznych ceregieli i pokłonów. Ponieważ to niemożliwe, wymyśliłem na gagatka sposób. Gdy panienka, za przykładem prawowiernych sióstr, łyknie srebrną czarę i zacznie zdradzać objawy, że się tak wyrażę, sympatji do naszego związku, wtedy sprowadzimy chłopaka, oczywiście z związanemi rączkami, by był grzeczny... i pozwolimy oglądać obrazek... Jeżeli będzie mądry, bo na największych głupców spływa czasem światło rozumu, zgodzi się poczynić pewne koncesje na naszą korzyść... sądzę nawet, że w imieniu swej towarzyszki... za „ustępstwa” z naszej strony. Bracia rozumieją mnie znakomicie?
— Ha, ha, ha... — zaśmieli się obecni. — Pierwszorzędnie pomyślane! Ścisłe niczem matematyczne równanie. Ona i on muszą się zgodzić na wszystko, nawet wywrą na siebie presję wzajem...
— Gdyby zaś się nie zgodził — przypieczętował mowę swą czarny adept — wlejemy profanowi nektar, którego w rzeczy samej jest niegodzien, do gardziołka i niech się dzieje, co się stać ma...
Przypuszczam, nazajutrz, nie skłonny będzie do rewelacji, bo postaramy się w pierwszym rzędzie dać mu ślub z najdroższą...
Powtórnie rozległ się śmiech...
Dłoń ma uniosła bezwiednie broń, szukając głowy czarta. W tejże jednak chwili na moim ramieniu legła czyjaś ręka. Mężczyzna znajdujący obok, nieznajomy sprzymierzeniec, powstrzymywał łagodnie.
— Każda krew przelana, pada na nas... — usłyszałem szept.
— Nawet takiego potwora?
— Musimy wyczerpać wszystko do końca, teraz moja misja się poczyna!
Nim zdążyłem cośkolwiek odpowiedzieć, poruszył jakąś ukrytą w drzwiach sprężynę. Drzwi rozchyliły się. Wszedł w nie, poczem równie szybko zatrzasnął z powrotem. Byłem zły, że nie zdążyłem przecisnąć się za nim, ale nie mając wyboru, znów przywarłem do okienka, postanawiając być tylko niemym świadkiem wypadków, dopóki...
Wejście nieznajomego spowodować musiało na zebranych wrażenie potężne. Porwali się ze swych miejsc. Widziałem najwyraźniej, iż tak pewny siebie czarny adept, zbladł. Pytanie, jakie zadał, brzmiało jeszcze dziwniej.
— Skąd się tu wziąłeś, ojcze? — wymówił ulegle.
— Słyszałem wszystko — odparł mój niedawny towarzysz — i w waszej dyskusji również pragnę zabrać głos.





IX.
Ostateczna walka.

Scena przedstawiała się następująco. Za stołem, zlekka wsparty stał gospodarz, zmięszany, usiłujący odzyskać nad sobą panowanie. Po dwóch jego bokach doradzający towarzysze, zaskoczeni i zdziwieni, niespodzianem wtargnięciem. Widocznem było, iż nowoprzybyły jest im obcy i nie wiedzą, jakie wobec niego stanowisko zająć. Tak czuć się muszą dworacy, gdy przy rozpustnej orgji zastanie ich znagła władca, lub kompani syna marnotrawnego, spłoszeni śród libacji, czy niedostojnej narady, przyjazdem dotychczas nieznanego a srogiego ojca.
Przybysz stał pośrodku i dostojnie rysowała się jego postać. Starzec osiemdziesięcioletni może, zachował czerstwość i sprężystość młodzieńczą. Długie pukle siwych, puszystych, gęstych włosów okalały twarz, spadając na ramiona i czyniąc podobnym do proroka, lub Liszta. Cienki orli nos panował nad zwisającą na piersi mleczną brodą, oczy patrzyły przenikliwie i rozumnie. Dziwnego coś było w tej postaci, wzbudzającego sympatję i zaufanie, jednocześnie nakazując respekt i posłuch. Głos brzmiał pewnie, metalicznie rozkazująco.
Ze skrzyżowanemi na piersiach rękoma, patrzył na zebranych z politowaniem i pogardą, niby Mojżesz spoglądający na schylonych przed fałszywemi bożkami kapłanów.
Niema scena trwać mogła chwilę, przez czas ten czarny adept opanował się pozornie.
— Co cię sprowadza ojcze, w tę niezwykłą porę? — powtórzył.
— Przyszedłem przeszkodzić dalszym zbrodniom! — odparł spokojnie.
Zdanie to wypowiedziane nie podniesionym, równym głosem spotęgowało efekt i nastrój. Słowa te chlasnęły de Loves’a, niby biczem. Grymas tajonej mściwości przebiegł twarz; pochylił się bardziej jeszcze ku przodowi, sprawiając wrażenie dzikiego zwierza trzymanego na niewidzialnym łańcuchu, na uwięzi, lub pantery zahamowanej hypnotyzującym wzrokiem pogromcy.
— Nie rozumiem!
— Nie udawaj — głos patryjarchy zabrzmiał donośnie — nie udawaj! Wiem wszystko i przed chwilą słyszałem wszystko!
— Co wiesz? — usiłował przeciwstawić się czarny adept. — Że pragniemy pozbyć się i unieszkodliwić intruzów, dążących do rozbicia naszej sekty? Że nie mamy innego wyjścia? Czy ty pragniesz, ojcze zaniku bractwa, ty nasz wódz duchowy? Daj inną radę!
— Wy mnie pytacie o radę? — zawołał z silnym odruchem oburzenia nieznajomy. — Wy?... I ty śmiesz jeszcze mnie, który przez całe życie nie skrzywdziłem żadnego najdrobniejszego nawet tworu, mianować waszym duchowym ojcem! Twoja przewrotność niema granic!
— A czyim uczniem jestem?
— Przestań popisywać się dla galerji, właściwie dla dwóch tu obecnych panów! Nie zbędziesz nikogo zwodniczemi frazesami. Ci — wskazał na członków „rady najwyższej“ — niech wiedzą wszystko! Może czas im jeszcze zawrócić z fałszywej ścieżki... Jeśli nie... tem gorzej dla nich...
— Lecz kto jest ten pan i w jakim charakterze występuje? — przerwał starszy mężczyzna.
— Nieciekawiśmy umoralniającego zgoła kazania. Zapewne usłyszymy artykuł wstępny z „Polaka katolika“... — drwił wyblakły kokainoman.
— Zamilczcie ludzie małego serca, równie nędzni, jak nędzną jest ta cząsteczka wiedzy, którąście posiedli... Kim jestem, nie będę wam tu mówił... niech wystarczy, że on istotnie był moim uczniem...
— Nigdy być nim nie przestałem! — przerwał czarny adept.
— Przestałeś! Janie Owierski, używający różnych cudzoziemskich nazw, a w istocie synie skromnego urzędnika i niekończony filozofie.
Przestałeś! Zmamiony przez węża pychy i niewiedzy, przestałeś od szeregu lat słuchać mych nauk i odłączyłeś się od naszego bractwa, dumny z fragmentów inicjacji, jakie sądziłeś, żeś zdobył...
— Czyżby tylko fragmentów?
— Tak! Bo, nie pochwytane, lub najgłębiej nawet przestudjowane misterja przekształcają człowieka na mędrca! By nim się stać, należy przełamać, przetworzyć swój charakter. Tyś tego uczynić nie potrafił!
— Ja?
— Ty! W pewnym momencie, gdyś sądził, że wiesz dosyć o naszej organizacji i żeś posiadł sekreta panowania nad tłumem, odłączyłeś się, znikłeś. Nie zatrzymywaliśmy cię, ucznia niewdzięcznego. My, my prawdziwi wtajemniczeni, nie mamy się czego obawiać i dla posłuchu nie potrzebny nam postrach ani za zdradę — zapłata krwi. Na tych, co od nas odeszli, nie wytrzymawszy próby, patrzymy jedynie z litością.
Lecz przez czas pobytu u nas nauczyłeś się paru rzeczy, niestety najbardziej poziomego gatunku. Nauczyłeś się rządzić bliźniemi przy pomocy ich najgorszych namiętności. Wykorzystywałeś te namiętności, jak podły szuler lub stręczyciel nierządu. Aby zaspokoić ambicje własne nie cofałeś się przed niczem. To było z góry do przewidzenia i dlatego dostałeś od nas... jedynie kruchy obłamek mądrości! My z góry przewidzieliśmy twój charakter, a nie daje się szaleńcom, do igrania — beczki z prochem, któraby wysadziła ludzkość w powietrze...
— Ojcze!
— Zakładałeś sekty i bractwa, w końcu za teren działania obrałeś sobie Polskę. Nie interwenjowaliśmy, choć głosiłeś, kłamliwy uzurpatorze, iż działasz z naszego ramienia, nie reagowaliśmy, lecz śledziliśmy bacznie. Finał dawał się przewidzieć łatwo. Przykładów było dosyć. Bardzo smutnie kończyli fałszywi adepci, którzy ogarnięci obłędem wielkości, zlekceważyli mistrzów i nieprzełamawszy swych chuci a dufni we własne siły poczęli działać samodzielnie, by nasycić żądzę władzy, lub instynkty lubieżności i rozkoszy... Czy mam wielu wymieniać? Szymon Mag padł ze zmiazdżonemi nogami, gdy zapragnął czynić cuda, Cardana odnaleziono w magicznem kole ze złamanym kręgosłupem, zaduszony został w podziemiach zamku Św... Anioła Józef Balsamo Cagliostro... Czyż wy, naprawdę, choć na sekundę, przypuszczacie, że gdyby byli prawdziwemi wtajemniczonemi, mistrzowie pozwoliliby im tak marnie skończyć?.. napewno nie... pozostawiono ich własnym losom, i nieubłagane fatum wykonało wyrok...
— Lecz... — usiłował przerwać de Loves.
— Nie przerywaj! Śledziliśmy cię bacznie i wiemy, co sądzić! Pod najszlachetniejszemi pokrywkami przemycałeś najbrudniejsze cele, kapłanie kultu nie słońca, lecz Kybelli, osiągnąłeś to, iż piękne słowo „bractwo”, należy wymawiać ze wstrętem, a podniosłe ceremonje dały ci asumpt do cuchnących orgji! Dość tego! My najwyżsi, zorganizowani w Radę R†C postanowiliśmy z tobą skończyć! Zrozumiałeś?
Dziwna przemiana zachodziła w gospodarzu. Wahał się, nie wiedział, co czynić, mimowolnie powtórzył.
— Rozumiem!
— Znasz naszą dewizę?
— Per crucem ad rosam, per rosam ad mortem! Przez krzyż do róży, przez róże do śmierci! Wiem!
— Więc?
— Więc śmierć? — powtórzył blednąc.
— Śmierci nie zadajemy nikomu — nas wyręcza życie! Nie było wypadku, by ten wielki miecz opatrzności... zadania nie spełnił. My nie wykonujemy — za nas wykonają inni! Wobec tego przybyłem, by postawić ultimatum, słuchaj uważnie.
— Słucham?
— Zlikwidujesz natychmiast to, co mienisz bractwem! Dasz zadośćuczynienie skrzywdzonym! Zbytecznem dodawać przy panach, jak daleko zaszłeś w podłości.... i zbrodni! Zmuszanie do samobójstwa zwałeś przypadkiem, a zagrabianie majątków — ofiarą.....
— Ojcze! Dość.....
— Boli cię, gdy ci mówić prawdę w oczy? To, co powiedziałem, wystarczy! Wykonasz więc rozkaz natychmiast, lub zginiesz......
Zapadło milczenie.
— Wahasz się? — mówił starzec — namyślasz.... namyśl się dobrze. My Rada R†C dajemy ci dwudziesto czterogodzinną zwłokę. Jeśli w tym czasie krzywd nie wynagrodzisz, związku nie zlikwidujesz, a sam nie znikniesz, by nawet najmniejsze nie pozostało wspomnienie po tobie... wówczas my wystąpimy i roztworzymy otumanionym ludziom oczy, ty zaś...
— Ja?
— Nim upłynie termin zginiesz... a może wcześniej jeszcze. — Wiesz, że nie ostrzegam próżno nigdy! Was, jeśli się nie cofniecie — zwrócił się do pozostałych — podobny los czeka!
Zdawało mi się, że wzrok starca biegł ku skrytce, gdzie stałem. Z zapartym oddechem śledziłem bieg wypadków. Czarny adept, przy ostatnich słowach, padł na krzesło i ukrył twarz w dłoniach. Niemniejsze pomięszanie okazywali jego towarzysze.
Nieznajomy przez chwilę patrzył na wywołaną wrażeniem jego słów scenę.
Tak spoglądać musiał Savonarola, gdy florentyjczycy chowali twarze w poły płaszczów, wstydząc się własnych nieprawości.
— Odchodzę! — wyrzekł.
Wyszedł wyprostowany, ten Mane, Tekel, Fares losów, nie zatrzymywany przez nikogo.
Zapadła cisza, jakby przy nieboszczyku w żałobnej komnacie. Słychać było tylko przyspieszone oddechy trzech mężczyzn i wyczuć się dawało, że żaden z nich nie ma odwagi przerwać kamiennego milczenia, odwagi niema drugiemu spojrzeć w oczy, że unika wspomnień i wyjaśnień.
Pierwszy otrząsnął się wymokły panek. Stracił jakoś tupet, snać niedawna wróżba przejęła go niepokojem.
— Późno już! Idę!...
— I na mnie pora! — podniósł się z miejsca starszy.
Czarny adept uniósł głowę. Zamigotał w oczach błysk rozpacznej decyzji.
— Wy odchodzicie? Przez tego obłąkanego szaleńca? A co będzie z naszemi sprawy?
— Tyś mistrz! Decyduj! Pozostawiamy ci swobodę całkowicie!
— Bez was?
— Właściwie sprawa Łomnickiej — faryzeuszował siwy — jest waszą raczej sprawą prywatną, niźli związku! Ogłaszaliście ją, mistrzu, za swą żonę! Wasza to rzecz....
— Słucham dalej?
— Tembardziej, że tak czy owak — przytwierdził młodszy — grozi skandal... i warto zastanowić się nad... reorganizacją bractwa.... czy w obecnych warunkach nie lepiejby było... przycichnąć....
— Takie i moje zdanie!
Czarny adept patrzył na nich z pogardą.
— Idźcie, tchórze, co boicie się cienia własnego! Istotnie poradzę sobie bez was! Lecz długo wam przyjacielskiej pomocy nie zapomnę!
Mężczyźni udali, że nie dosłyszeli tych słów i pospiesznie opuścili pokój.

∗                    ∗

Był teraz sam. Potarł parokrotnie czoło, przeszedł się po pokoju, wyciągnął papierosa, zapalił. Jak rozbity wódz, po przegranej batalji, coś obliczał i ważył. Czasem cień przygnębienia przebiegał przez twarz, czasem krzywił wyraz złośliwy. Takie oblicze miał zapewne Trocki, gdy oświadczał „jeśli my, bolszewicy odejdziemy z Rosji, to zatrzaśniemy za sobą drzwi tak, że zadrży świat”.
Wiedział snać czarny adept, iż bitwa przegrana, lecz chciał się zemścić, pragnął ratować krokiem rozpacznym. Przyznaję, w większym byłem obecnie niepokoju, niż poprzednio. Nie tyle o siebie, co Renę. Wszak najgorsza jest sprawa mieć do czynienia z człowiekiem, który niema nic do stracenia, przed niczem nie cofnie, nie zadrży przed szaleństwem, ni zbrodnią.
Spacerował jeszcze po pokoju chwilę, niby pan Węgrzyn w „Otellu”.
— Hanno! Hanno! — zawołał.
Sylweta kobiety wynurzyła się z mroku wejściowych drzwi.
— Jestem!
Skoro była, cała sytuacja przedstawiała się znakomicie. Za chwilę wynajdzie sposób i do wewnątrz mnie wpuści. W każdym razie nie dozwoli, by Łomnickiej stała się krzywda. Mogę nadal oczekiwać spokojnie, obserwując z ukrycia a szanse wyraźnie poczynają się przechylać na naszą stronę. Dotąd to był dopiero start, teraz pocznie się finisch. Chodzi tylko o to ilu drabów mieć może na dole? Jeśli jeden, wszystko w porządku. Zastosujemy do czarnego adepta cnock aut, później rozprawimy się famulusem...
— Przyszłaś — mówił głosem znużonym — to dobrze. Wszystko się rwie, wszyscy mnie opuszczają.... jak szczury z tonącego okrętu...... Wiesz, o czem wspominam.....
Pochylała głowę na znak zrozumienia, z wyrazu twarzy trudno było coś określonego wyczytać: może symulowała litość, może ukrywała głęboko tajoną nienawiść.
— Zdradził im me prawdziwe nazwisko... zdradził drogi jakiemi szedłem, ściągnął z obłoków na ziemię, rozbił mój prestige! Bo jeśli człowiekowi pokażą, że ten drugi jest ulepiony z takiej samej gliny, jak on sam, straci poważanie momentalnie. Na tem zasadza się władza nad tłumem... otoczyć się nimbem i wmówić w innych, że się jest odmiennym od nich. Jedni wyśmieją, drudzy uwierzą. Lecz zawsze więcej będzie tych, co uwierzą. Bo świat pragnie być oszukiwanym i z niecierpliwością oczekuje na szarlatanów, którzyby mu wmówili, iż są cudotwórcami.... A jeśli pojawi się taki, co wyświetli, iż to zwykli szalbierze, oplwa swe niedawne bożyszcza, lecz, rewelatorów znienawidzi, że mu zabrali iluzje.... Bo ludzie dorośli są jak dzieci, z tą różnicą, że nie bawią się lalkami, lecz dorosłemi kukłami....
— Co za pesymizm, mistrzu!
Podszedł do szafy, napełnił trunkiem duży kielich, wychylił jednym łykiem.
— Może i ty napijesz się Hanno! Nie? Szkoda! Alkohol jest lapisem przypalającym nerwy! Patrzysz się na mnie! Dziwne?.. tak i ja mam nerwy....
Szybko lał drugi kielich i równie szybko wychylał, znać było pragnie dojść do otumanienia, pod wpływem którego mózg spowity w opary, odrzuca zbyt natrętne myśli.
— Po raz pierwszy mnie takim widzisz... prawda? Trudno, każdy runąć może z piedestału! Lecz dla tego i po raz pierwszy... szczerze mówię... Tak, ten starzec miał rację! Nie jestem ani książę Ramescu, ani hrabia Galliani, ani baron de Loves — jestem Jan Owerski, syn urzędnika kolejowego, a z zawodu człowiek... który pragnął posiąść wszystko. Patrząc na codzienną, szarą, wytężoną pracę, nigdy nie mogłem zrozumieć chęci dochodzenia do czegoś powoli, nie chciałem być białym murzynem, zaciągniętym w kierat obowiązków, Martinem Edenem, bezbarwnego trudu... Te głosiłem hasła, gdy po ukończeniu uniwersytetu, wstępowałem w świat, pragnąc go zdobyć wstępnym bojem, jak Lucjan Rubampré, może pamiętasz, ze „Straconych złudzeń“ Balzac‘a... Lecz ludziom wszak zwykle powija się noga. I mnie się powinęła wówczas, gdy byłem, niemal, chłopcem. Może przez sprawy pieniężne, bo każdy z nas, zdobywców świata, ma zwykle za majątek dziesięć palców i chusteczkę do nosa... O! a jeśli noga ci się powinie, rzucą się na ciebie wszyscy. Ludzie nigdy nie wybaczą, żeś chciał choć o jeden palec wysunąć się nad nich! Jeśli będziesz się wybijał, nie dopomogą nigdy, lub zamorzą głodem i milczeniem. Udawajmy, że nikt go nie zna! Lecz znajdź się w sytuacji krytycznej — momentalnie rozpocznie się naganka. Typowe „schadenfreude“!.. acha! położył się! już go mamy! Bo w społeczeństwie, przy wielkiem rozleniwieniu i tępocie panuje jeszcze jedna miła cecha: jak mógł on nam chcieć imponować, wszak każdy z nas jest mądrzejszy od niego? U nas niema uczniów, są sami nauczyciele. Dlatego, nie uznaje się autorytetów! Hm!.. Każdy byle sklepikarz, uważa się za zapoznanego ministra, dyplomatę, pisarza i filozofa, dlatego z takim gustem i zapamiętaniem się rzuca... gdy ktoś w tych dziedzinach usiłuje zająć stanowisko... Ciężko żyć w zespole demagogów i megalomanów...
— Czyż doprawdy beznadziejnie przedstawia się horyzont? — przerwała Hanna.
— Dla mnie — tak! Widzisz... po skandalu, po którym mój dalszy pobyt w Warszawie stał się niemożebny, wyjechałem zagranicę... z głęboką nienawiścią do ludzi. Poszukiwałem potężnej broni, któraby mi pozwoliła się zemścić, pozwoliła wykazać głęboką pogardę dla mych bliźnich, tych najbardziej krwiożerczych i podstępnych stworzeń, jakie Wielki Budowniczy Świata na arenę ziemi rzucił... W poszukiwaniach swych natknąłem na bractwa, dające władzę nad tłumem... Wprawdzie dążą oni do uszczęśliwienia i przeradzania człowieka, jak gdyby tygrysa można przerobić na jagnię, lecz ich cele odpowiadały moim. Poznałem część sekretów tę, która była mi potrzebną i opuściłem starców... bo zadaniem, które miałem na względzie było nie udoskonalenie ludzkości, lecz nieubłagana z nią walka... Resztę wiesz... miałem wiernych, miałem uczniów... Bo świat musi przejść przez kult zła, by się odrodzić. Dopiero, gdy cnota stanie się jawnie ciemiężoną, będzie tyle pociągającą, jak dzisiaj jest grzech... Dla odrodzenia nie pomogą mdłe bajdurzenia propagatorów, zwierzę trzeba leczyć batem, zmysły — zmysłami, zbrodnię — zbrodnią... Głęboko przesiąknięty nienawiścią... postanowiłem postępować... lecz... Oczywiście...
— A w stosunku do nas, kobiet?
— Mężczyzna o ile nie pastwi się nad kobietą, kobieta stale nad nim się pastwi. Miłość wzajemna, mojem zdaniem jest utopją. Miłość polega na poświęceniu, bo poświęcenie jest dowodem i probierzem miłości. Ponieważ obydwie strony wzajem poświęcać się nie mogą, lub czynią to bardzo rzadko, przeważnie jedna z nich poświęca się dla drugiej, miłość przeradza się w tyranję. Lepiej panować, niźli być opanowanym! Wszak prawda? A najlepiej wogóle wykreślić to uczucie z liczby zgoła nam zbędnych afektów. Czyż nie nauczałem?
Kobieta, znać było, pragnie odpowiedzieć, cisnęły jej się na usta mimowolne frazesy protestu, w końcu wyszeptała:
— A cożeś z nami wszystkiemi czynił?
— Czy kiedy przez me wargi przeszły słowa miłosnych obietnic? A kobieta właśnie najwięcej ma o to pretensji, gdy mężczyzna dwadzieścia pięć razy na minutę nie powtórzy, że ją kocha...
Hanna pochyliła czoło. Toczyła jakby z sobą walkę wewnętrzną, jakby resztki starego przywiązania zmagały się o lepsze z bardziej silnemi, gwałtownemi impulsami. O mojej obecności, zdawało się, zapomniała zupełnie.
Czarny adept mało zwracał na towarzyszkę uwagi. Ponownie napełniał szkło i sączył trunek powoli.
— Co zamierzasz zrobić z Łomnicką? — padło nagle ostre pytanie. Niby nóż rozdarł szczelną kotarę, za którą taiło się nieświadome.
— Z Łomnicką? — powtórzył.
— Tak! Zamkniętą w twojej sypialni? Co pragniesz przedsięwziąść? Czy też ją chcesz zdobyć, jak inne?
— Zdobywać kobietę oznacza przyznawać się własnej słabości. Człowiek mocny powinien być zdobywany przez kobietę, lub wogóle się nią nie interesować... w tym wypadku...
— Więc?
— Och! Nie jesteś kochankiem tej pani, byś miała być o nią zazdrosną, lub cię tak dalece interesował jej los... Zresztą, przekonasz się za chwilę. Zawsze robię tylko to, co sam zechcę...
Podszedł do drzwi drugiego pokoju i powoli jął kluczem otwierać. Zgrzytnął zatrzask. Znikł w sąsiedniej komnacie. Teraz zbliżał się kulminacyjny moment rozgrywki. Siedząca, pozornie obojętnie Hanna jednym susem znalazła się przy wejściu do mego schowania. Gorączkowo powtarzała:
— Tam na dole sprężyna! Niech pan naciśnie.
Wzdłuż szpary przeprowadziłem ręką i nacisnąłem na ukryty guzik. Zdawna zresztą byłem świadom jego miejsca, bo w ten sposób wszedł do sali dziwny przedtem starzec i uprzednio zdążyłem sprawdzić, gdzie znajduje się otwierający drzwi mechanizm. Jeśli dotychczas nie znalazłem się wewnątrz, było tylko dla tego, że pragnąłem bieg tyle interesujących wypadków poznać do końca, zaś moją interwencję jeszcze nie poczytywałem za niezbędną. Lecz obecnie chwila decydująca nadeszła. Nacisnąłem drzwi, rozchyliły się bez szmeru. Mając w każdej chwili dostęp otwarty, przytrzymałem je ręką zlekka, by łatwo wyskoczyć znienacka i nieprzygotowanego do walki wroga niespodziewanie pochwycić.
— Wszystko w porządku! Proszę, niech pani wraca na swe miejsce! — odparłem równie szeptem.
Kobieta szybko zajęła miejsce za stołem. W tej że chwili wchodził do pokoju czarny adept. Szedł przodem, wskazując postępującej za nim Renie Łomnickiej drogę. Na twarzy jej nie dojrzałem śladu przygnębienia, ani przestrachu. Była ona z gatunku tych kobiet, których niebezpieczeństwo nie łamie, lecz podnieca i które w trudnych chwilach potrafią okazać całą moc i siłę charakteru.
— Więc proszę... — mówiła, jak gdyby odpowiadając na zadane w sypialnym pokoju pytanie.
Czarny adept przysunął uprzejmie krzesło.
— Zajmiemy miejsca! Zgoda? Ta nasza rozmowa zbyt długą, ani nużącą nie będzie...
— Sądzę, należy rychlej kończyć — odpowiedziała Łomnicka pewnie i poważnie — wszystkiego wydrzeć sobie nie dam, lecz dla świętego spokoju i bezpieczeństwa mego towarzysza — zapytuję: ile?
— Obecnie targi pieniężne skończone! Aczkolwiek w naszym socjalistyczno demokratycznem społeczeństwie realną wartość ma pieniądz jedynie... mnie dziś on mało wzrusza... Moim nieszczęściem było, że uczono mnie za młodu kochać sławę, piękno, wielki czyn... a nie nauczono, że li tylko... istnieje złoto! Za nie głupiec będzie mędrcem, bez niego mędrzec nieśmiałym i politowania godnym żebrakiem... Lecz dla mnie pieniądze nigdy nie były fetyszem, stanowiły coś, gdy przez niego mogłem spełniać zamierzone cele, burzyć stary ład, wypowiadać walkę światu i wojnę pieniędzom — pieniędzmi...
— Nie rozumiem do czego to zmierza?
— Chwila cierpliwości, łaskawa pani... Zapomnijmy o niedawnej a tak przykrej finansowej rozmowie i... Może wówczas zrozumiałem się stanie, iż nie jestem tyle winien śmierci siostry pani, ile wydawaćby się mogło...
Wstał z swego miejsca, nerwowo przeszedł po pokoju. Znów wychylił jednym łykiem dużą czarę trunku.
— Ha... ha... ha... pojmuje pani?
Śmiał się. Snać alkohol poczynał działać na ten silny organizm, gdyż pod jego wpływem, przeobrażał się zupełnie. On, zwykle tak zimny i opanowany, wykonywał ruchy szybkie, gwałtowne. Twarz dotychczas blada, czerwieniała. Z przygnębienia przechodził w nastrój wesoły i beztroski.
— Hej! — zawołał żywo — ciśnijmy stare wspomnienia z wysokiej skały w przepaść niepamięci! Dobrze?... I będzie pani za chwilę wolna, bez żadnych conditiones i zastrzeżeń... zupełnie wolna... Lecz chciałbym w jej umyśle pozostawić pewien refleks po sobie... ha... ha... ha...
— Nowa wymyślna tortura? — ozwała się z pogardą Łomnicka.
— Tortura... hm... jak dla kogo? Chciałem tu obecnym, a łaskawie mnie rozmową zaszczycającym paniom, zaproponować mały eksperyment... wcale ciekawy...
Pochwycił dużą kryształową karafkę, napełnioną wodą i postawił na stole. Usiadł tuż przed nią, począł uporczywie się wpatrywać.
— Doświadczenie Cagliostra! — bełkotał. — Wróżba z tajemniczych głębin wody... Z tej powierzchni wyczaruję zastęp sylfów i koboldów, te wiele wiedzą i powiedzą... kiedyś się to udawało!... Pragniecie, panie? Poznamy wszyscy naszą przyszłość!...
Kobiety zdumione spoglądały na niego. Mówił serjo, był pijany, czy poczynał ogarniać go obłęd? A może jaki nowy podstęp umyślił i zamierzał wykonać?
Siedział tyłem nieruchomo, wsparty oburącz o jesionowy blat i tak przykuty do gładkiej powierzchni, znajdującego się przed nim szkła, tak zaprzątnięty pochłaniającą czynnością, iż, zdawało się zapomniał o całym świecie, duchem jest w sali nieobecny.
Wykorzystałem dogodną chwilę i możliwie bez szmeru wsunąłem do pokoju. Uczyniłem krok i pod mą stopą zaskrzypiała podłoga. Na odgłos ten Łomnicka i Hanna drgnęły i spojrzały w moją stronę, on jednak nie odwrócił głowy. Błysk radości przebiegł twarz Reny i z okrzykiem zadowolenia chciała zwrócić się do mnie, gdy czarny adept, począł mówić doniosłym, uroczystym głosem.
— Ujrzeć można i ludzi... i losy... i siebie... Ha! Ha! to znakomite i siebie... Widzę... widzę... Zaczynam... Ciemno... ciemno... ale... ale... jakiś mężczyzna stoi tuż za mną i trzyma w pogotowiu broń!... Rzuć tę broń! — zawołał zrywając się z miejsca.
W odpowiedzi uniosłem rewolwer i skierowałem na wysokość jego czoła.
— Bitwa przegrana! Dość tej komedji! Radzę się poddać!
Objął mnie błędnym wzrokiem, nie poznając. Zamachał rękoma.
— Komedji powiadasz? To nie komedja! Czekaj, czekaj, nie przeszkadzaj... jeszcze nie skończyłem...
Mówił, jak w malignie. Lecz z takim graczem, trzeba było być przygotowanym na wszystko.
— Najmniejsze poruszenie... strzelam!
Nie zwrócił uwagi na mą groźbę, usiadł i znów począł wpijać się w kryształową karafkę.
— Uprzedzam po raz ostatni! — powtórzyłem z palcem na cynglu, mierząc.
— Zaraz... zaraz... — znów bełkotał nieprzytomnie — ona... ona... też... nóż... widzę nóż... Hanna... Hanna... Hanna... i ty Hanno miałaś mi zadać cios?
Z dłoni kobiety z brzękiem wypadł sztylet na podłogę i potoczył daleko. Zrozumiałem czemu tyle czasu ociągała się z wpuszczeniem mnie do wewnątrz — pragnęła wcześniej sama załatwić zadawnione porachunki. Teraz stała wyprostowana, lecz na twarzy widniał wyraz nie nienawiści, a pomięszania.
— Więc zewsząd śmierć — powtórzył dalekim, matowym głosem czarny adept — zewsząd czyha śmierć... wrogowie i najbliżsi... Ja nikomu nie zadałem śmierci, choć mogłem... Zewsząd ludzka podłość, niezrozumienie, odszczepieństwo, zdrada...
Podnosił teraz lewą rękę powoli przed siebie, niby chroniąc przed niewidzialnym ciosem, przed niebezpieczeństwem. Na wskazującym palcu, krwawą przepowiednią, zamigotał w świetle wielki płomienisty rubin. Rękę podnosił powoli, nagle szybko przyłożył do ust, rzekłbyś hamując tłoczące się słowa... poczem odrzucił daleko i z teatralnym gestem, zawołał:
— Ha.. ha.. ha.. zewsząd śmierć! To i znakomicie... Teraz się cieszcie... Sam usuwam się z drogi! Lecz wspomnicie jeszcze czarnego adepta, on nie był człowiekiem... był wcieloną ideą!
Zatoczył się i osunął na krzesło. Ściągnął z palca pierścień i cisnął na stół. Z oprawy wypadł, jak krew czerwony, drogocenny kamień. Wskazał nań ruchem głowy.
— Pod nim zawsze była skrytka... Zawierała mą najlepszą przyjaciółkę... curarrę. Szybko działa ten jad... tylko parę sekund zabawię was jeszcze rozmową...
Niemi, skamienieli, staliśmy podczas tej sceny. Czyżby istotnie zażył schowaną w sygnecie truciznę?
— Najlepszą przyjaciółkę! — powtórzył słabym głosem — bo tem jesteśmy podobni do bogów, że sami możemy odebrać sobie życie... Gdy uderzy dzwon odejść trzeba... nie oczekiwać na zmienną sprawiedliwość ludzką, lub kapryśne rzuty losu... śmierć jest najwyższem ukojeniem... a policzkiem dla społeczeństwa, które tropiło niby sfora ogarów, sądząc że osaczona ofiara się nie wymknie... Samobójstwo, to bohaterstwo! Żyłem, jak filozof, umieram jak Sokrates...
Opadał z sił coraz bardziej. Przy ostatnich słowach runął ciężko z krzesła na podłogę. Gdy podbiegliśmy, schylając nad leżącym, zielone mroki pokryły twarz, mgła przesłoniła oczy.
Na chwilę je jeszcze otworzył i ostatkiem przytomności wyrzucił, trawestując słowa cezara Nerona.
— Qualis, pontifex pereat!
Z głuchym jękiem rozpaczy jedna z kobiet przypadła do ciała.
Kobietą tą była Hanna.





X.
ZAKOŃCZENIE.

Jest maj i odurzająco pachną fijołkowe bzy. Ustawione w dużym blado niebieskim wazonie, w buduarze Reny Łomnickiej, sycą pokój swym aromatem wesela i wiosny.
Przez otwarte okna płynie daleki pogwar miasta. Ryki syren fabrycznych znajmią o ciżbach niewiadomych, wyzyskiwanych i spotniałych w wielkiej obręczy Molocha-kapitału, ostre trąbki samochodów płoszą przechodni. Pędzą w wozach ludzie zgorączkowani dokądciś, zapewne wydzierać sobie wzajem ochłapy tak zwanych dobrych interesów. Przez ulice przewala się chwilami szary, bezbarwny, chwilami pstry i strojny tłum — jedną zwartą lawiną. Tłum bezmyślny i ciekawy, który z zachwytem przystanie obserwować bójkę uliczników a później pójdzie dalej, obojętnie uchyliwszy przed żałobnym konduktem kapelusza, pogrążyć się w ziejące zaduchem otchłanie szynkowni i barów. To jest ten potok życia, nieczuły na wszystko, bezmyślna psychologja wielkiego miasta, równie kamienna na dole i niedole, jak te martwe domy, które symetrycznie wzdłuż ulic się ciągną.
Le roi est mort — vive le roi! Takiem jest życie... i dążymy naprzód!
Odurzająco pachną lila bzy w buduarze Reny! Siedzimy na wprost siebie w zadumie. Od straszliwych wspólnie przeżytych wypadków, tyle czasu upłynęło... czasu równie obojętnego na nieszczęścia i troski, co kamienice i ludzie, czasu niby balsam ukojenia leczącego rany...
Świadomie unikamy poruszania bolesnego tematu. Po tragicznej scenie śmierci czarnego adepta, opuściliśmy, niezatrzymywani przez nikogo, drewniane na Starem Mieście domostwo, pozostawiając nad zmarłym kobietę, którą nazywano Hanną.
Od tej pory nigdy nic więcej nie usłyszeliśmy ani o niej, ani o tajemniczej sekcie. Również nie odnaleźliśmy w pismach najmniejszej wzmianki o samowolnym zakończeniu porachunków z życiem przez człowieka, który nosił nazwisko barona de Loves, czy Jana Owerskiego.
Spłynęło na fatalne wypadki wielkie, mroczne peplum zapomnienia a snać zainteresowani przyłożyli ręce, by sprawę zlikwidować jaknajrychlej. Nie wiemy nawet, gdzie pochowano czarnego adepta i kto szedł za jego konduktem. Najbliższych towarzyszy nie udało mi się przez szereg miesięcy spotkać, może wyjechali, przerażeni konsekwencjami swej lekkomyślnej przynależności do związku.
Tego wszystkiego nie wiemy; nie pragniemy wiedzieć.
Chwilami, zdawałoby się otrząsnęliśmy się ze straszliwego koszmaru, który nie miał w sobie nic ze spraw realnych... Łatwo by tak sądzić można, gdyby nie grób na Powązkach Mary Łomnickiej, grób, na którym dziś również kwitną kwiaty, symbol wiecznego odrodzenia przyrody i ciągłości życia.
A jednak tylokrotnie cisnęło się nam na usta jedno pytanie, które formułuje Rena, patrząc mi w oczy.
— Kim był naprawdę ten człowiek?
— Chodzi pani zapewne — odpowiadam — o skrystalizowanie, czy to szaleniec, czy zwykły zbrodniarz?
— Tak!
— W obu wypadkach..... człowiek dla społeczeństwa niebezpieczny, aczkolwiek społeczeństwo każdego niepodporządkowanego indywidualistę za niebezpiecznego uważa. Zdaniem mojem, nie był w zwykłem słowa znaczeniu zbrodniarzem, aczkolwiek był potworem. Posiadał, jak bardzo wielu, nieprzeciętne zdolności, lecz wypaczone i zdegenerowane przez niepohamowaną ambicję. Dlatego, jak bardzo wielu, nie doszedł do niczego, a w swem rozgoryczeniu, przez zemstę względem ludzi, którzy go odtrącili, czynił zło dla przyjemności zła. Był z gatunku tych, co gdy są uznawani stają się apostołami — sponiewierani zamieniają się w czartów... Tak samo Lucyfer — skoro nie może być Bogiem — stał się królem piekieł.
— Wydaje mi się, że pan ma rację!
— Trudno czarnego adepta określić inaczej. Jestto skrystalizowany typ genialnego wykolejeńca, który w swej walce nie przebiera w środkach... Mieliśmy poetów, artystów, rzeźbiarzy, popełniających przestępstwa, byle urzeczywistnić przewrotne ideje. Tu mienię wytwornego poetę angielskiego Thomasa Wanewrigta, jednocześnie truciciela i fałszerza... Czarny adept chciał czynić wszystko na wielką skalę i ku sobie nagiąć świat...
— A ofiary, jakie pod jego stopami padały?
— Niestety, każda z tych ofiar, mówi pani o kobietach, poczęści sama była sobie winna. Mężczyzna jest wytworem, ulepkiem gliny, ukształtowanym przez niewiasty, które znał!
Skrzywdzony, mimowolnie mści się na innych, bo je uważa za takie same i kochać nie może... sentymentalne i szczere panie... ofiarą padną! Bezwzględnie ohydne i wstrętne orgje bractwa napawać mogą obrzydzeniem i grozą... tak, lecz czy nie jest to signum temporis?
— Jakto?
— Skoro kobiety chcą żyć po męsku, muszą ponieść konsekwencje takiego światopoglądu. Gdy propaguje się jawnie insposibilitas amandi, niemożność kochania — muszą się pojawić równie paradoksalnie — potworne teorje o zaniku uczucia i zazdrości u mężczyzny...
Jest to równe zdegenerowanie, jak i poprzednie twierdzenia, lecz na całe szczęście — sentymentu — żadne „bractwa miłości“, ani chłopczyce nie potrafią wykorzenić!
— Czemu?
— Bo miłość jest najwyższem i najdoskonalszem pięknem istniejącem na świecie... Gdyby ją wyrwano, niby zbyteczną kartę, upadłby zapewne sens, radość i cel życia...
Zapadło milczenie.
Że ręce nasze, Reny i moje, zbliżyły mimowolnie do siebie i pozostały w uścisku, do tego już nic absolutnie czytelnikowi. Surowo mu zabraniam, i wymawiam sobie, wkraczania w tak intymne sprawy...


KONIEC.






  1. Przypis własny Wikiźródeł szimmowanie — tańczenie shimmy, popularnego w epoce jazzu. Zob. hasło w Wikipedii.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Maurice Dekobra (1885—1973) — francuski pisarz, dziennikarz „Le Figaro”, autor popularnych romansów awanturniczych. Zob. hasło w Wikipedii.
  3. Przypis własny Wikiźródeł u Loursa — w popularnej warszawskiej cukierni/kawiarni założonej w 1821 r. przez Szwajcara Wawrzyńca Lourse'a; w okresie międzywojennym mieściła się w Hotelu Europejskim. Źródła: [1], [2]
  4. Przypis własny Wikiźródeł ubikacje — (dawn.) pomieszczenia, pokoje.
  5. Przypis własny Wikiźródeł famulus — (z łaciny) zaufany sługa. Źródło: [3]
  6. Przypis własny Wikiźródeł cicisbeo (z wł.) — gach, kochanek. Zob. hasło w Wikipedii.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.