Czarownica (Orzeszkowa, 1917)/Rozdział siódmy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czarownica |
Wydawca | „Księgarnia Polska“ |
Data wyd. | 1917 |
Druk | Klamkowski i Rajski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W miasteczku, o sześć wiorst odległem od Suchej Doliny, przez cały ranek świąteczny biły rozgłośnie dzwony kościelne. W kościele, w nieobszernej kruchcie ścisk był taki, że Piotr zaledwie zdołał się przebić do kościelnego progu i parę kroków jeszcze dalej postąpić. Chciał uklęknąć, ale z powodu ścisku nie mógł tego uczynić. Organy grały i kilkaset głosów chórem śpiewało. Piotr długo się modlił ze schylonym nieco grzbietem; wtem organy grać przestały i w uciszonym kościele rozpoczęło się kazanie. Piotr z miejsca swojego widział dokładnie na ambonie stojącego księdza i uważnie słuchał słów jego, rozchodzących się po kościele, ale nie wszystko rozumiał. Kapłan opowiadał o dobroci Boga i o złości szatana. Po skończonem kazaniu organy znowu zagrały; Piotr łokciami miejsce swe rozszerzył, na klęczki upadł i zaszeptał:
— Niechaj moc Boża przezwycięży siłę szatana!
Wtem ktoś go mocno w łokieć trącił. Obejrzał się i zobaczył schylonego nad sobą Klemensa. Parobek szeptał mu w samo ucho:
— Tatku, wójt chce się z wami rozmówić.
Piotr odtrącił syna.
— Powiedz wójtowi, żeby sam do kościoła szedł i ludziom modlić się nie przeszkadzał.
Klemens nie nalegał dłużej i wyszedł z kościoła. Ale Piotra coś korcić i niepokoić zaczęło, czegoby wójt chciał od niego. Kilka razy uderzył się w piersi, powstał z klęczek i z kościoła wychodził. W kruchcie spotkał się ze Stefanem, który także niedługo zabawił w kościele. Szymon pomodlił się tylko przed kościelnemi drzwiami i coprędzej do karczmy pociągnął. Żaden z nich nie był w środku kościoła, gdzie Pietrusia wraz z mnóstwem ludzi spowiadała się, a potem w oczekiwaniu Komunii przed ołtarzem klękła.
Na godzinę przed zapadnięciem zmroku rynek opróżniać się zaczął, a coraz więcej sań i koni zgromadzało się przed obszerną murowaną karczmą. Zziębnięci ludzie przed puszczeniem się w drogę do domów wchodzili się tu ogrzać i głód zaspokoić.
Izba karczemna znacznie tu była większa, niż w Suchej Dolinie. Na wielkim kominie palił się ogień, zewsząd słychać było wołanie o wódkę, miód i piwo. W głębi izby wójt, najwyższy urzędnik gminy, częstował miodem dość liczną kompanię. Do poczęstunku tego, oprócz ludzi z innych wiosek, należało kilku mieszkańców Suchej Doliny, a pomiędzy nimi najważniejszym był sołtys, Piotr Dziurdzia. Rozmowa toczyła się właśnie o różnych zaletach konia, którego wójt chciał kupić od sołtysa, i zaprowadziła do rozpraw o koniach w ogólności. Sprzeczki wójt przerywał zawsze, dolewając do szklanek miodu i z uprzejmą powagą przemawiając:
— Pijcie, panowie gromada, pijcie! Niech wam będzie na zdrowie, na szczęście!
Gospodarze mu na podziękowanie głowami skłaniali i zielonawe szklanki do ust nieśli.
Piotr z kolei częstował wójta i sąsiadów. Trunek zupełnie go rozmarzył. I Klemens pierwszy raz w życiu swojem był pijany, ale jeszcze dosyć przytomny. Zachciało mu się wracać do domu. Ojca za rękaw pociągnął.
— Idźmy do chaty, tatku, — prosząc, zapiszczał.
Piotr spojrzał na syna zadziwionemi jakby oczyma i z gniewem krzyknął:
— A ty chory byłeś, tylko co nie umarłeś. Dyabelska siła chorobę tę na ciebie nasłała.
Klemens splunął:
— Żeby ona świata nie widziała, ta, co mnie tej biedy narobiła! Jedźmy do domu, tatku!
Ciągnął ku drzwiom ojca. Przy samym progu ojciec i syn natknęli się na Szymona.
— A ty czego tu się jeszcze łajdaczysz? — krzyknął na krewnego Piotr, — do chaty tobie, bo ostatni grosz przepijesz.
— Już przepiłem, — odpowiedział Szymon.
Wychodząc, Piotr i Klemens wypchnęli przed sobą Szymona. Na placyku, okrytym jeszcze saniami, zobaczyli Stefana, który zabierał się do odjazdu. Szymon lazł także do sań swoich, mrucząc:
— Nie dała jędza pieniędzy, nie dała; żeby ona tego świata nie oglądała!
Troje sań Dziurdziów, z których pierwsze zajmowali Piotr z Klemensem, jednocześnie od karczmy odjechało i, przemknąwszy się przez miasteczko, znalazły się wkrótce pośród śniegiem usłanych pól i coraz więcej przestrzeni za sobą zostawiały. Nagle Klemens zawołał:
— Ot, Przygórze! — Taką nazwę nosiło wzgórze, o półtorej wiorsty może oddalone od wysokiego krzyża, od którego już krótki tylko i prosty kawałek drogi do Suchej Doliny prowadził.
Minęli Przygórze i nic już przed sobą nie widzieli — tylko śnieg i śnieg wszędzie, ani drzewa, ani wiorstowego słupa, ani wzgórza żadnego. Klemens skręcił na lewo.
— Gdzieś pojechał? — mruknął Piotr.
— Dobrze, tatku, tak trzeba — odparł chłopak. Był pewnym, że wcale nie zawracał... Tamci dwaj nie kierowali wcale końmi. Obaj nawznak na saniach leżeli. Nie drogą jechali, ale polem i nie zwracali na to żadnej uwagi, dopóki znowu nie ukazał się przed ich oczyma las Przygórza.
— A to co? — zawołał Klemens — znowu Przygórze! — Piotr wyrwał lejce z rąk syna i, chcąc uczynić całkiem przeciwnie, jak uczynił tamten, konia na prawo skręcił i jechał znowu, dopóki koń nie zagłębił się po kolana w jakimś rowie.
— Znów źle pojechaliśmy!
I wołaniem, oraz ściąganiem wyrwawszy z rowu tęgiego konia, zawrócił nazad. Dwoje sań innych zawróciło także, ale w ten sposób, że Szymon znalazł się na przedzie. Jechali i jechali, aż znowu Stefan z sań swoich do Piotra krzyknął:
— Znów Przygórzel
— Tfu! zgiń, przepadnij, nieczysta siło! — splunął Piotr.
Godzina przeszło upłynęła, odkąd wpółprzytomni i śnieżną zamiecią oślepieni krążyli tak po równinie.
— Dyabeł tuman w oczy puszcza — odezwał się Piotr.
— Ale! — potwierdził Klemens, coraz więcej trzęsąc się od zimna.
Stefan zamruczał: — Przyjdzie człowiekowi, jak psu, zmarznąć.
Wtem Klemens podniósł się trochę na saniach i z wielkim przestrachem krzyknął:
— Znów Przygórze! — po jednem miejscu dyabeł nas wodzi!
— Złaź z sań, będziemy drogi szukać, — rozkazał Piotr.
Wysiedli obaj. — Chodźcie drogi szukaćl — zawołał Piotr na Stefana i na Szymona. Wszyscy czterej, brnąc w śniegu, postąpili kilka kroków. Wtem Klemens z przerażeniem zawołał:
— Widzicie, tatku, widzicie? — I rękę wyciągał do ruszającej się postaci, która wyszła z za lasu Przygórza i powoli przesuwała się w śnieżnej mgle.
— W imię Ojca i Syna! — przeżegnał się Piotr, — zgiń, przepadnij nieczysta siło! — Stefan, najodważniejszy, parę kroków jeszcze postąpił.
— Dyabeł, czy baba? — niepewnym głosem wymówił.
— Baba! — zaczął Szymon — szelma baba, pieniędzy nie dała. Oho, poczekaj!
Całą siłą pijanych nóg ku koniom powracał. Przypadł do swoich sań i klnąc wyciągać z nich zaczął jeden z drągów poprzecznych, składających siedzenie.
— Ona sama, — bełkotał, — kowalka przeklęta.
— Ona, znów ona! — krzyknął Piotr i także drąg z sań wyciągać zaczął.
— Czego się ona do naszej familii przyczepiła i prześladuje? — krzyknął Klemens. — Czy to już ja mam przepadać przez nią?
Stefan tchu z ust nie wypuszczał, ale także poprzecznicę z wozu wyciągnął... Minuta upłynęła, a we mgle śniegowej o kilkanaście kroków od trojga skupionych z sobą sań zaciemniała szamocąca się gromadka ludzi i wzniosły się krzyki i jęki straszne... Potem, gdy wielka fala wiatru rozsunęła na chwilę mgłę śnieżną, pokazała się droga, jak struna prosto wyciągająca się, — na tej drodze troje szybko posuwających się sań, na których siedzieli czterej chłopi...
Za nimi Pietrusia, żona Michała kowala, nieruchomą plamą czerniała na białej ziemi... Kijami połamali jej żebra, młodą twarz krwią zalali i zostawili na pustem polu, białemu śniegowi na podściółkę, czarnym krukom na strawę.