Czarownica (Orzeszkowa, 1917)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Czarownica | |
Wydawca | „Księgarnia Polska“ | |
Data wyd. | 1917 | |
Druk | Klamkowski i Rajski | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
WYDAWNICTWO IMIENIA M. BRZEZIŃSKIEGO.
CZAROWNICA.
OPOWIADANIE
skrócone z powieści
ELIZY ORZESZKOWEJ.
WYDANIE TRZECIE.
WARSZAWA. — 1917. — SKŁAD GŁÓWNY
W „KSIĘGARNI POLSKIEJ“, WARECKA 15. Geprüft und freigegeben Presseverwaltung Warschau,
den 15 ten III 1917. T. № 4850. Dr. № 14.
Druk Klamkowskiego i Rajskiego. Warszawa, Nowogrodzka 21.
|
Był to zimowy wieczór. W ogromnej, wysokiej sali sądowej, wśród wielkiej ciszy, prokurator głośno i wyraźnie obwieścił oskarżenie podsądnych o straszną zbrodnię. Oczy kilkuset zebranych ludzi zwróciły się ku ławie, gdzie, strzeżeni przez uzbrojonych żołnierzy, stali czterej mężczyźni w więziennych ubraniach. Zapytani z kolei o nazwiska, odpowiedzieli: Piotr Dziurdzia, Stefan Dziurdzia, Szymon Dziurdzia, Klemens Dziurdzia, włościanie, wszyscy, oprócz Klemensa, który był synem Piotra, rolnicy i posiadacze ziemi. Piotr Dziurdzia przez kilka lat był nawet w swej wiosce sołtysem.
Przyznali się do winy.
Piotr Dziurdzia był już niemłodym, ale silnym i krzepkim człowiekiem. Wejrzenie jego było poważne i bardzo smutne. Przeżegnał się pokryjomu, gdy stanął w ławie oskarżonych; a gdy odpowiedział na wszystkie pytania, spuścił głowę i modlił się ze splecionemi rękoma. Stefan, stryjeczny brat Piotra, nie miał jeszcze lat czterdziestu i niepodobny był do Piotra. Czarne jego oczy patrzyły ponuro, lecz roztropnie i bystro. Wyglądał na bardzo popędliwego. Szymon Dziurdzia był to człowiek niemłody, brzydki i wskutek pijaństwa ogłupiały. Ze strachu nie wiedział, co począć ze sobą; łzy spływały mu po chudych policzkach. Najmłodszym ze wszystkich, bo 22 lat mającym, był Klemens, syn Piotra. Na ładnej i świeżej twarzy tego parobka malował się wstyd. Czerwienił się, gdy mówił wyrazy: „przyznaję się,“ czerwienił się za każdym razem, gdy imię jego wymawiano. Chwilami miał łzy w oczach: myślał o chacie swojej, gdzie stara matka ręce załamuje, o polu, które orał, a słonko świeciło jasno... Wtedy był wesół i spokojny, nie tak, jak teraz — pełen wstydu i trwogi...
Co to znaczy, że nie nędzarze, nie włóczęgi, lecz rolnicy, gospodarze popełnili straszną zbrodnię? Jaką i dlaczego?
Kto się chciał o tem dowiedzieć, a pilnie słuchał zeznań świadków i opowiadań ludzkich, ten usłyszał następującą historyę.
Sucha Dolina była to wieś, złożona ze czterdziestu może chat i ogrodów, które ciągnęły się szeregiem pośród pól i gajów. Nie brakło w niej chat z białymi kominami, sporemi oknami i porządnymi ganeczkami. W ogrodach gęste konopie stały gotowe do wyrwania, bujne głowy kapusty dojrzewały; gęsto sadzone wiśniowe drzewa dawać musiały dużo owoców. Nędza więc zaglądała tu chyba tylko do chat najuboższych.
W piękny letni wieczór mieszkańcy tej wioski bardzo byli wzburzeni. Przed jednem z najdostojniejszych domostw gromada bab wrzeszczała tak przeraźliwie, że aż dokoła niej zebrały się dzieci starsze i młodsze. Na wązkim dziedzińcu chaty, przed którą tłoczyły się baby i dzieci, ciszej od niewiast rozmawiali mężczyźni, przypatrując się z ciekawością robocie właściciela tej chaty. Był to najzamożniejszy gospodarz Suchej Doliny, a zwał się Piotr Dziurdzia.
Z pochyloną głową i zgiętemi plecami, z wielką powagą rozszczepiał on kloc drzewa na drobne kawałki. Za nim stali dwaj jego synowie, a dalej Stefan Dziurdzia, stryjeczny brat, zgryziony i ponury, i Szymon Dziurdzia, mizernie wyglądający, który za odetchnięciem wydawał z siebie mocny zapach wódki. Jeden tylko Szymon miał podartą koszulę i bose nogi, gdy inni odziani byli w porządne kapoty i do kolan sięgające buty.
Dwaj w pobliżu stojący włościanie zapytali ponurego Stefana:
— No, i wasze krowy ani troszeczkę mleka nie dają?
Stefan odpowiedział: — Tak jakby nic. Kropeleczkę z siebie puści i, żeby ją zabić, więcej nie da. Wprzódy to i więcej niż garniec dawały.
— To tak, jak u mnie — odezwał się mizerny Szymon — jedna tylko, a bywało nieraz garniec da.
— Pietrek! hej, Pietrek! Skończysz ty kiedy, czy nie? — zawołała jedna z kobiet piskliwym i rozgniewanym głosem.
Kilku mężczyzn zaśmiało się.
— Oj, jak Stefanowej pilno czarownicę złapać. Hej, Pietrek! idź prędko, bo jak baba po swojemu się rozgniewa, to będzie bieda; nie poradzisz jej, wybije cię.
Piotr już robotę swoją ukończył. Ujął w ramiona stos suchych, do zapalenia wybornych drewek i wyszedł z nim za bramę. Kobiety powitały go okrzykiem i wszyscy ruszyli w drogę. Wysoka, chuda, z czarnemi palącemi oczyma Rozalka Stefanowa, wyskakując naprzód i rękoma za biodra się chwytając, z niezmiernym zapałem do Piotra zawołała:
— A czy to aby osinowe drzewo? bo jeżeli nie osinowe, to nic z tego nie będzie; czarownica nie przyjdzie na inne drzewo, tylko na osinowe. Przysięgnij Pietrek, że osinowe!
Piotr Dziurdzia jakby nie słyszał. Targała rękaw i poły jego kapoty, dopóki mąż jej Stefan ściśniętą pięścią nie uderzył jej silnie w plecy. Byłaby upadła, gdyby nie płot, o który się oparła. Wnet przyskoczyła do męża, wycięła mu tęgi policzek i znowu pobiegła za Piotrem, krzycząc wciąż: — A osinowe to drzewo? Przysięgnij!
Stefan zcicha zaklął.
Stary chłop, którego zwano Jakóbem Szyszką, wystąpił z gromady, przystąpił do Rozalki i z powagą przemówił:
— Nie bądź głupia, Rozalko. U mnie także nieszczęście, i ja chcę czarownicy w oczy zajrzeć; czyż jabym się zgodził, żeby drzewo było insze, jak osinowe?
Na te słowa Rozalka uspokoiła się i odstąpiła od Piotra.
— Komedya — mówili jedni, wzruszając ramionami.
— Niech taką komedyę licho porwie! — odpowiedziały gniewnie kobiety — to bieda jest, zgryzota, nie komedya.
— Ciekawość, kto ta czarownica?
— Przyjdzie na ogień, czy nie przyjdzie? — pytali wszyscy.
— Przyjdzie! czemuż nie ma przyjść? Za dziadów, pradziadów przychodziła, to i teraz przyjść musi, — odpowiadali najstarsi.
Piotr szedł wciąż naprzód zamyślony i milczący. Gromada malała. Kobiety i mężczyźni odłączali się po drodze. Dzieci odpędzono. Pozostali tylko dwaj synowie Piotra, a także Stefan i Szymon Dziurdziowie i Jakób Szyszka.
Z kobiet zaś zostały trzy żony Dziurdziów i Franka, hoża dziewczyna, z wesołą miną wciąż zerkająca na młodego Klemensa Dziurdzię.
Wieczór już nadchodził. Zachodzące słońce ostatniemi światłami swemi rzucało jeszcze na ściany chat i twarze ludzkie różowe łuny, ale wnet skryło się za wsią na zachodniej stronie nieba. Dymy nad kominami, wprzódy rumiane, szarzały, a ziemię powoli mrok okrywać zaczął. Ryk bydła, beczenie owiec, stuki otwieranych i zamykanych wrót cichły i milkły.
W miejscu, z którego cztery drogi rozchodziły się w różne strony, stał stary, wysoki krzyż. Tutaj Piotr zatrzymał się, ciężar swój z ramion zrzucił, w niebo spojrzał, wydobył z kieszeni kapoty hubkę i w milczeniu ogień krzesać zaczął. Zbili się wszyscy w ściśniętą gromadkę i wzrok w jego ręce wlepili. Wnet suche drewienka buchnęły ogniem. Cztery kobiety na całe gardło krzyknęły: „O Jezu!“ — jakby nigdy w życiu ognia nie widziały. Czekali wszyscy zapatrzeni w ogień, którego płomieniste języki strzelać zaczęły coraz wyżej.
Na polach pusto było i cicho, tylko w końcu jednej z dróg kilka uderzeń młota ozwało się w kuźni.
— Albo to prawda, że czarownica na ogień przyjdzie? — z nogi na nogę przestępując, nieśmiało zauważył Klemens, — może jej całkiem na świecie niema?
— Czarownicy niema! — krzyknęła Stefanowa, — a dlaczego mleko u krów przepadło? Mleka u krów ani kropeleczki — a on mówi, że czarownicy niema!
— Nie dziwo! susza taka, że niech Pan Bóg broni; pasza kiepska, to i mleko przepadło, — dowodził Klemens.
Ale tym razem Piotr zwrócił się ku synowi i z wielką powagą mówić zaczął: — Kiedy nasze dziady i pradziady w to wierzyli, to musi to być prawda. Może cud Boski okaże się nad nami niegodnymi, i ta, co taką krzywdę nam zrobiła, przyjdzie na ogień, z tego osinowego drzewa zapalony, na którem powiesił się Judasz psia wiara, co w żydowskie ręce wydał Pana naszego Jezusa Chrystusa, Amen.
Ogień palił się zwolna, lecz coraz wyżej. Piotr rzucił weń jeszcze sporą wiązkę drzewa, płomień buchnął wysoko, aż ku ramionom krzyża. Ujrzawszy krzyż nagle w złocie stojący, wszyscy obecni pochylili głowy i przeżegnali się nabożnie.
W tej chwili na drodze dało się słyszeć dalekie jeszcze, ale rozgłośne śpiewanie na nutę łagodną i tęskną... Śpiewający głos kobiecym był. Na twarzach gromadki, stojącej naprzeciw krzyża, odmalowało się zadowolenie, przerażenie, a nadewszystko ciekawość.
— Idzie, idzie! — szepnęły kobiety... Śpiew się przybliżał.
— Kowalowa, czy co? — szepnęła żona Piotra.
— Ale! Nikt tak nie śpiewa, tylko ona — szepnęła Szymonowa.
Na szczycie małego wzgórza pokazała się postać kobieca. Szybko idąc, dalej swą pieśń śpiewała. Nagle zamilkła. Spostrzegła ognisko i, jak w ziemię wryta, stanęła. Była jeszcze młoda i silna. Fartuch, dwoma rogami do pasa przytwierdzony, napełniony miała mnóstwem kwitnących ziół. Oprócz tego na ramionach niosła snop roślin taki wielki, że całą pierś i część twarzy jej okrywał.
— Aa! — rzekła — co wy tu takiego robicie, ludzie? czarownicę na ogień łapiecie?
W gromadce panowało grobowe milczenie. Wszyscy powyciągali szyje — i oczy, jak ostre żądła, w tę kobietę utopili. Ona tymczasem zapytała znowu:
— Cóż? czy już przychodziła?
Z gromadki ozwał się poważny głos Piotra:
— Albo nie wiesz, że która pierwsza przejdzie około ognia, ta jest czarownicą?
— A jakżebym tego nie wiedziała, — odparła kobieta, — wiem. I któraż pierwsza przeszła?
Piotr Dziurdzia i Jakób Szyszka odpowiedzieli:
— Ty!!
— Ja? — wymówiła kobieta, i opuściła ramiona, tak że żółte dziewanny i białe krwawniki rozsypały się po trawie. — Ja! — powtórzyła i załamała ręce. Ale wnet zdziwienie minęło i głośno śmiać się zaczęła.
— Ja, ja? — wołała wśród śmiechu, — ja czarownica? Oj, ludzie, coście wy wymyślili? czyście wy zgłupieli? Czy wam się pomieszało w głowach? Tfu, taką brzydką rzecz na chrześcijańską duszę powiedzieć, czy wam nie wstyd? No, stójcie tu i czekajcie czarownicy, bo jak Bóg na niebie, ona nie ukazała się jeszcze. Mnie pilno do mego i do dzieci. Bywajcie zdrowi!
Zebrała upuszczone zioła i żwawym krokiem poszła drogą, wiodącą ku samotnej chacie i kuźni.
Ludzie pozostali u ognia. Piotr rzekł:
— Otóż pokazał nam Pan Bóg Wszechmogący krzywdzicielkę naszą.
Stefan sam do siebie mruknął:
— Już ja dawno wiedziałem, że ona jest czarownicą.
Ogień przygasał. Na drodze, wiodącej do kuźni, rozlegał się wesoły śpiew kobiecy; zawtórowały mu uderzenia kowalskiego młota — a potem gruby głos męski.
Dawno już mieszkańcy Suchej Doliny podejrzewali Pietrusię, wnuczkę ślepej Maciejowej, że miała jakieś stosunki z nieczystą siłą. Życie Pietrusi, jej postępowanie i charakter niezupełnie takie były, jak wszystkich innych kobiet z Suchej Doliny. Tak jak Pietrusia, żona Michała kowala, nie wyszła za mąż i nie żyła żadna... Żadna też nie wiedziała tyle dziwnych rzeczy, co ona...
Przed wielu laty stara Maciejowa przywędrowała do Suchej Doliny skądciś z malutką wnuczką Pietrusią, i różne służby pełniąc, na dorosłą dziewkę ją wyhodowała. Nagle stara oślepła. Pietrusia już wybuchnąć miała wielkim lamentem nad kalectwem babki, jednak widząc, że ona nie krzyczy, nie płacze, lecz owszem uśmiecha się trochę i na pamięć wrzecionem furka, kolana jej i stopy ucałowała i rzekła:
— Teraz już jestem duża i, chwalić Boga, silna. Mogę pracować i żywić was do końca życia tak, jak wyście mnie żywili od maleńkości, kiedy ojciec i matka jednego roku zmarli. Pilnować was będę, jak oka w głowie. Tak mi Boże dopomóż! — Poszła i uwijała się po zagrodzie.
Była to zagroda Piotra Dziurdzi. Żona jego niedomagała od lat kilku, a że córki w domu nie było, synowie zaś byli jeszcze dziećmi, więc gospodarstwem kobiecem za strawę i przyodziewek zajmowała się wprzódy Maciejowa, a teraz trudnić się zaczęła Pietrusia.
Piotr był gospodarzem dostatnim i mógł pozwolić sobie na ten zbytek, aby jego chorą żonę sługa zastępowała.
Pomimo że była sierotą i tułaczką, Pietrusia bardzo była wesołą. Śpiewaniem napełniała chatę Piotra. Dziwili się ludzie tej wesołości, bo głodu i biedy zaznała w swem życiu niemało. Wiele znaczyło to, że złego obejścia nie doznała nigdy. Babka wprawdzie nie miała czasu pieścić jej i całować, ale nie zjadła nigdy łyżki strawy, dopóki wnuczki nie nakarmiła, nie kupiła sobie przyodziewku żadnego, póki jej czysto i cało nie ubrała. Zasługiwała się ludziom, żeby jej wnuczki nie krzywdzili. Pietrusia czasem do innych dziewcząt ze łzami w oczach mówiła: „Ona jak ten anioł nade mną.“
Każdej niedzieli zrana, gdy wszystko skończyła, co tylko w chacie do zrobienia było, Pietrusia myła i czesała babkę. Potem na siwe jej włosy wkładała czepiec biały, a jeśli kiedy w sobotę, mając więcej czasu, suto go szlarką obszyła, to już bardzo zadowolona powtarzała:
— Oj, jak ślicznie! oj, jak ślicznie!
Stara pytała:
— A skąd pieniądze na szlarkę miałaś?
— Z lata jeszcze schowałam, kiedy żąć chodziłam do dworu.
— A nie zaleca się kto do ciebie? — zapytała znowu.
Spuszczając oczy, dziewczyna odpowiadała.
— A zalecają się. Już ja wam, babko, przeszłej niedzieli mówiłam, że Stefan Dziurdzia i Michałek Kowalczyk.
— Aha, to nic... Na toś ty dziewka, żeby się do ciebie kawalery zalecali. Ale paciorek od nich nie brałaś, ani pieniędzy, ani nic?
— Nie brałam.
— Pewno?
— Pewniusieńko, babulu.
— Pamiętaj, żeby na tobie grzechu przed Bogiem ani wstydu przed ludźmi nie było. Kiedy który lubi, niech się żeni; a kiedy żenić się nie chce, to ty przy zbliżeniu się wszelakiem — raz, dwa, trzy, w pysk! Dziewczyna powinna być czysta, jak ta szklanka, kiedy ją w wodzie krynicznej wymyją.
Pietrusia wstydliwie, lecz razem radośnie, zachichotała.
— On ożeni się ze mną...
— Który? — zapytała stara.
— A Michałek Kowalczyk.
Babka przyzwalająco pokiwała głową.
— Dobrze — rzekła — czemu nie? chatę swoją ma, a także kawałek ziemi po ojcach. Przytem rzemieślnik. To tylko szkoda, że Michałowi teraz dwudziesty pierwszy roczek idzie. Jakże on się ożeni z tobą, kiedy musi iść do wojska?
— Nie może być! — krzyknęła przestraszona dziewczyna.
Stara głową pokiwała.
— Oj, dziecko z ciebie! alboś ty o tem nie wiedziała?
Co ona tam miała o wojsku wiedzieć? Michałek nie mówił jej ani razu, że do wojska pójdzie. Ot, zwyczajnie, młody, nie myślał o tem, co będzie kiedyś.
— Może Michałek do wojska nie pójdzie? — rzekła. — Aby tylko dziś przyszedł!
Tego dnia Michałek przyszedł do chaty Piotra, — lecz niedługo potem opuścił Suchą Dolinę: wyciągnął los i powędrował do wojska.
Śmieli się ludzie we wsi: powrócić powróci — mówili, bo ma swoją ziemię i chatę we wsi; ale aż za cztery lata, a cztery lata to dla dziewczyny wiek. Albo za kogo innego tymczasem wyjdzie, albo zestarzeje się, i Michałek już jej nie zechce.
Maciejowa to samo mówiła wnuczce. Ale ona wciąż powtarzała:
— Powiedział: czekaj na mnie, Pietrusiu!
— I ty głupia będziesz czekała?
— Będę!
Piotrowa namawiała ją, żeby szła za Stefana Dziurdzię, który od czasu, kiedy Pietrusia dorosła, na żadną inną dziewczynę nie spojrzał.
Ale Pietrusia nie miała dla niego przychylności żadnej. Na namowy nawet nie odpowiadała, tak się uparła.
Stefan, chociaż był pracowity i roztropny, i gospodarstwo miał dostatnie, za grubijańskie wymyślanie i skorą do bójki pięść nie miał miru we wsi, a dziewczęta uciekały od niego, jak od dyabła, tak się go bały. Pietrusia powiedziała mu wprost, że go nie chce, ale on ani myślał odczepić się od dziewczyny. Raz przyszedł w niedzielę, gdy w chacie oprócz Pietrusi i jej babki nie było nikogo. Ujrzawszy go we drzwiach, Pjetrusia skoczyła do komory, ale Stefan wnet znalazł się przy niej, objął ją i chciał pocałować. Wyrwała mu się z twarzą czerwoną, jak piwonia, obie ręce w górę podniosła: raz, dwa, trzy i w pysk! Stefan jak oparzony wyskoczył z komory, a potem i z chaty, bo posłyszał w sieni kroki Piotra.
Pietrusia z płaczem przypadła do kolan babki. Ta rzekła:
— No, Pietrusiu, już nam tu niema co popasać. Już ty tutaj dobrej woli nie zaznasz. Pokłońmy się gospodarzom za przytułek i gdzieindziej wędrujmy.
We dwa dni potem Pietrusia i Maciejowa opuściły chatę Piotra.
Pietrusia z łatwościa znalazła służbę, bo słynęła w okolicy całej za pracownicę wyborną. Pieczenie chleba udawało jej się tak doskonale, iż doświadczone gospodynie szeptały między sobą, że chyba jej jakaś dziwna siła pomaga.
W małym sąsiednim dworku szlacheckim wzięto ją za dziewkę folwarczną i pozwolono babkę trzymać przy sobie.
Za mąż Pietrusia nie szła. W rok po wyjściu jej ze wsi Stefan Dziurdzia swaty do niej posyłał. Odprawiła ich z niczem, a Stefan potem przez cały tydzień wódkę w karczmie pił i bił się ze wszystkimi. Ludzie na dobre już mówić zaczęli, że dziewka urok nań chyba rzuciła, kiedy tak zapomnieć jej nie może i desperuje po niej.
Niebawem przecież Stefan ożenił się z dziewczyną z sąsiedniej wsi, i gadaniny ludzkie o Pietrusi ustały.
Minęło lat cztery — i Michałek powrócił nareszcie z wojska... W niedzielę wieczorem ukazał się w karczmie, gdzie mnóstwo ludzi rozmawiało, piło i tańczyło. Był tak zmieniony, że go ledwie poznano: zmężniał, wyprostował się, czarny wąs urósł mu, oczy patrzyły śmiało i roztropnie. Chociaż dużo świata widział — wioskę swoją z radością witał. Dawnym znajomym garniec wódki zafundował, o szerokim świecie rozpowiadał, ze wszystkiemi dziewczętami żartobliwie kłótnie zaczynał. Ale o Pietrusi ani wspomniał, ani się o nią zapytał... Przypomniały mu ją starsze kobiety. — Tak i tak z Pietrusią było, — mówiły, — tak i tak... Michałek słuchał babskiego gadania i śmiał się, ale nie mówił nic. Poczęstowawszy baby wódką i serem, siarczyście tańczyć i hulać zaczął.
Wtedy widocznem się stało dla wszystkich, że on już o Pietrusi ani myśli.
— Z innem sercem, z innemi myślami powrócił — powiadano.
Przez dwa tygodnie Michał nie widział Pietrusi, ani starał się ją zobaczyć. Roboty miał w domu niemało. Swego dzierżawcę z chaty wyprawił i zamierzał porządnie rękawy zawinąć do pracy, nie tylko rolnej, ale i kowalskiej. W parę tygodni dopiero po swym powrocie, w gorący wieczór letni, poszedł sobie drogą het daleko, pomiędzy szerokie błonia i zaszedł aż za brzozowy lasek, za którym leżał duży szmat pola, okrytego zbożem. Właśnie zboże żąć zaczęto. Kilkanaście żniwiarek pochylało się nad złocistą falą. Michał stanął u skraju lasku i patrzył na jedną z robotnic, która wielki snop żyta dorzuciła do mendla i znowu żąć zaczęła.
Była to Pietrusia. Jakkolwiek schylona, dobrze widziała, że on tam stoi; nie odezwała się jednak ani słówkiem i głowy nie podniosła. Pierwszy Michałek odezwał się:
— Dobry wieczór, Pietrusiu!
Wtedy dziewczyna wyprostowała się, ręce z sierpem na spódnicę opuściła i rzekła:
— Dobry wieczór!
Ale nie patrzyła na niego. Michał przemówił znowu:
— Czy to tak Pietrusia przywitać się ze mną powinna?
— Kiedy kto ze mną nie wita się, to i ja witać się nie mam potrzeby.
Czas był skwarny, i gęste krople potu świeciły na ogorzałem czole i policzkach Pietrusi, jak mak czerwonych.
— Cóż, — zaczął znowu Michał, — pracujesz jak ten wół w jarzmie?
— Jak wół.
— U obcych ludzi?
— U obcych.
— I starą babulę przy sobie żywisz?
— Tak.
— Trzeba było iść za Stefana Dziurdzię. We własnej chaciebyś pracowała, w kupne perkale się ubierała i codzień jajecznicę ze słoniną jadła.
— Niechaj jajecznicę Stefanową świnie jedzą! — odburknęła żywo dziewczyna.
Kowalczyk schwycił ją za rękę.
— Na mnie czekając, za Stefana nie szłaś? — zapytał. — W takiem pośmiewisku ludzkiem żyłaś?
— A na kogóż? — odszepnęła.
— Przysięgnij!
Pietrusia palce na krzyż złożyła i oczy ku niebu podniosła.
— Tak mi Boże i Najświętsza Panno dopomóż, że bez ciebie własnej duszy nie czułam. Tak na ciebie czekałam, jak na tego ptaka, co kiedy przyleci, to już słońce świeci i nowa wiosna będzie.
— Toż i doczekałaś się, bo jak Bóg na niebie, tak cię za żonę wezmę i na gospodynię do swojej chaty wprowadzę.
Długo potem w Suchej Dolinie ludzie gadali, że Pietrusia i na kowala też urok rzucić musiała. Bo któż kiedy słyszał, aby chłopiec na szerokim świecie cztery lata o dziewczynie pamiętał? aby taki, któremuby najbogatsze dziewczęta wieszały się na szyję, żenił się z dziewką nie tak już młodą, całkiem biedną, przybłędą... Jakieś ziele ma, czy co? — a może coś gorszego jeszcze?...
W parę lat po ożenieniu się Michała z Pietrusią w życiu Piotra Dziurdzi zaszedł ważny wypadek: mieszkańcy Suchej Doliny wybrali go na sołtysa. Przyjemny mu był zaszczyt, jaki go spotkał. Sprawami, które sąsiedzi w ręce jego złożyli, zajął się gorliwie, ani na dokuczanie ludzkie, ani na fatygi różne nie zważając.
Nastręczyła się wkrótce jakaś sprawa wielkiej dla mieszkańców wsi wagi. Z tego powodu mnóstwo ludzi zebrało się w chacie sołtysa, który ze zwykłą sobie powagą i roztropnością naradzie przewodniczył. Pomimo jednak powagi Piotra, w izbie wybuchała częsta wrzawa, taka, że ludzie jedni drugich zrozumieć nie mogli.
Nagle poważną rozmowę gospodarzy przerwał rozpaczliwy krzyk niewieści. Była to Piotrowa: z komory wypadła, ręce łamała, krzycząc i zawodząc wniebogłosy: — „Jezu mój, Jezu! o Jezu najmiłosierniejszy!“ Dziewka, która w zastępstwie Pietrusi w gospodarstwie jej pomagała, za nią także z komory wybiegła i jeszcze piskliwiej wtórzyła: — „O Matko Przenajświętsza! zmiłuj się nad nami nieszczęśliwymi!“
Mężczyźni przestali rozprawiać. Sporo czasu upłynęło, zanim gospodarz chaty dopytać się zdołał, co się stało. Stała się rzecz przykra: z komory zginęły dwa sadła, dwanaście kiełbas i dziesięć ścian[1] świeżo utkanego płótna. Złodziej okiennicę przepiłował, przez okno do komory wlazł i tyle bogactwa z niej wyciągnął.
O naradzie nikt już nie myślał. Rozeszli się zwolna wszyscy; w izbie pozostał Piotr, w zamyśleniu na ławie siedzący, i trzy kobiety, które głośno o zaszłym wypadku rozprawiały. Były to trzy Dziurdziowe: żony Piotra, Stefana i Szymona. Piotrowa, uspokoiwszy się trochę, smutnie nad stratą głową kiwała, powtarzając: „ach, jacy źli ludzie, jacy niegodziwi!“
Rozalka Stefanowa, sławna złośnica, której mąż znosić nie mógł, bo go wiecznie biła lub przez niego bitą była, krzyczała i złodziejów przeklinała.
Zasmucony głos Piotrowej przebił się przez wrzaskliwe zawodzenia Rozalki:
— Żeby tam nie wiem co, — rzekła — ja będę wiedziała, kto to ukradł.
Zwróciła się do Piotra:
— Pietrek, idź do Maciejowej, spytaj się, może ona wie co takiego, żeby tego złodzieja wykryć.
Piotr ani jednem słowem nie sprzeciwił się temu żądaniu; wstał, na głowę czapkę baranią nałożył i z chaty wyszedł.
Wieczór był jesienny i chmurny. Zdala już widać było kuźnię, buchającą czerwonem światłem. W tem świetle pięknie przedstawiała się postać młodego kowala, który jeszcze nie przestał pracować. Pracował żwawo i wesoło. Uderzając młotem, przyśpiewywał sobie, albo niby do tańca wykrzykiwał: „Hu! ha!“ — Piotr, z zadowoleniem na tę raźną pracę popatrzywszy, uszedł jeszcze ze dwadzieścia kroków i wszedł do chaty kowala.
Izba tam była takaż prawie, jak u Piotra: obszerna, czysta; tylko spostrzegać się w niej dawały pewne wymysły, jakich za dziadów i pradziadów nie bywało. Wymysły te wprowadził Michał.
Prócz stołów i ław, stały tam trzy drewniane krzesła; u sporych okien zieleniało w doniczkach kilka roślin; na małej szafce z dwiema szybkami połyskiwał blaszany samowar.
Według zwyczaju stara Maciejowa siedziała przy piecu i przędła, Pietrusia nosiła po izbie dziecko, usypiając je kołysaniem i śpiewaniem.
— Niech będzie pochwalony! — pozdrowił Piotr kobiety.
— Na wieki wieków! — z uradowaniem odpowiedziała Pietrusia. Podbiegłszy ku gościowi, w rękę go pocałowała i zapraszała dawnego gospodarza swego, aby na krześle usiadł.
Piotr, oglądając się po izbie, rzekł:
— No, po pańsku u was, pięknie!
— Po pańsku, nie po pańsku, — odpowiedziała Maciejowa, — ale chwała Bogu chleb jest i święta zgoda jest, jak Pan Bóg przykazał.
Tu i kowal wszedł do izby; na widok Piotra ucieszył się bardzo i w oba ramiona go ucałował. Ani on, ani Pietrusia nie zapominali o tem nigdy, że stara Maciejowa i jej wnuczka przez lat wiele w Piotrowej chacie chleb jadły i życzliwości obojga gospodarstwa doznały.
Piotr zaczął opowiadać wypadek, który chatę jego nawiedził. Ubolewali nad nim obecni, lecz nadewszystko zajęło ich pytanie, kto jest tym złodziejem?
Kowal przypomniał sobie, że, wracając wczorajszej nocy z sąsiedniej wsi, do której za interesem chodził, widział jakiegoś człowieka, który z workiem na plecach prędko szedł pod płotami.
— A jakże on wyglądał? — ciekawie zapytał Piotr.
Kowal odpowiedział, że był on chudy, małego wzrostu i — zdaje się — miał siwy zarost dokoła twarzy. Piotr zamyślił się, a potem rzekł:
— To zupełnie tak, jakby Jakób Szyszka. Jakób nieraz w życiu swojem na złodziejstwie był złapany. Jednak było to tylko podejrzenie.
Piotr wlepił oczy w ślepą twarz Maciejowej.
— Ja do was z prośbą przychodzę, babko! — rzekł. — Może wy doradzicie jaki sposób, żeby tego złodzieja wykryć.
— Czemu nie mam doradzić? — odpowiedziała stara. — Weźcie sito, wbijcie w nie nożyce i niech dwoje ludzi podłoży palce pod ucha nożyc, a inni ludzie niech mówią różne nazwiska. Na czyje nazwisko sito zakręci się, ten złodziej. Można i na Ewangelię złodzieja wywróżyć. To już wszystko jedno, jak kto woli.
— To już ja na Ewangelię wolę, — rzekł Piotr, — zawsze to Boska rzecz jest i Boska siła. Tylko jak to zrobić? Trzeba, żeby kto umiejący zrobił.
— Ja wam to zrobię — zawołała Pietrusia ze śmiechem. — Ja tam w to sama nie wierzę, ale widziałam nieraz, jak babka robiła, to i umiem. Tyle lat chleb wasz jadłam, czemużbym wam tej przysługi nie zrobiła? Ot, już idę.
I zaraz na nogi trzewiki włożyła, bo nigdy do wioski nie chodziła bez trzewików, wzięła z sobą nożyce i żwawo do chaty sołtysa pobiegła. Dawną swą gospodynię w rękę pocałowała i z dwoma niedorosłymi jeszcze synami gospodarstwa gwarzyć i śmiać się zaczęła. Wiadomem już było, że, gdzie Pietrusia wpadła, tam pełno musiało być gadania, śpiewania i śmiechu.
Wtem w izbie zrobiło się cicho, jakby makiem zasiał. Piotr wyszedł z komory z Ewangelią, którą oddał Pietrusi. Ona z kieszeni wyjęła nożyce, nawpół śmiejąc się, westchnęła głośno, westchnęły za nią i inne kobiety. Piotr przeżegnał się. Jednym zamachem Pietrusia rozwarte nożyce wbiła w grzbiet książki, pod jedno ucho nożyc palec wskazujący podłożyła, a drugie Piotrowej pokazała.
— Trzymajcież, matko!
Piotrowa uczyniła, co jej rozkazano. Książka, na nożycach wisząc, szeroko ku dołowi rozwiewała swe stare, pożółkłe karty.
— Gadajcież teraz! — zawołała Pietrusia.
Rozalka pierwsza wyskoczyła z pytaniem:
— Antoni Budrak? — A wczoraj właśnie nad stawem przy płókaniu bielizny pobiła się z Budrakową.
Ale książka ani drgnęła. Nazwiska za nazwiskami mówiły kobiety, — książka jednak wciąż nie odpowiadała. Nakoniec Piotr, który dotąd żadnego jeszcze nazwiska nie wymówił, rzekł:
— Jakób Szyszka.
Niedarmo przed pół godziną u kowala wyrażono podejrzenie na Jakóba Szyszkę. Na wspomnienie tego nazwiska palec Pietrusi niechcący drgnął lekko, a książka powoli się obróciła.
— Aha! — zawołało siedem głosów. Pietrusia ostrożnie z książki nożyce wyjęła i nabożnie starą okładkę ucałowała. Za przykładem jej całowali książkę inni; nakoniec Piotr do komory ją znowu zaniósł.
Ludzie gadali, że potem Piotr zbił Jakóba we własnej jego chacie i pociągnięciem go przed sąd zagroził, jeżeli nie przyzna się do winy i skradzionych rzeczy nie odda. Jakób rozpłakał się i wszystko przed Piotrem wyznał, bo mu się nie chciało po raz trzeci kryminał nawiedzić. Zwrócił dwa sadła i pięć ścian płótna. Zaklinał się, że resztę płótna gdzieś zgubił, a kiełbasy jakimści przypadkiem psy zjadły. Piotr nie wierzył, ale gniew przeszedł mu nieco, — wiedział zresztą, jak ubogą była Jakóbowa chata. Ręką tedy machnął, to, co mu oddano, zabrał i mruknął:
— Pan Bóg Przenajświętszy tę moją krzywdę w królestwie niebieskiem wynagrodzi.
I znowu dziwili się ludzie Pietrusinej mocy. Jakób długo nie zapomniał o tej sprawie. Ile razy Pietrusię spotykał, spluwał na stronę i z gniewem mruczał:
— Zgiń, przepadnij, nieczysta siło! — Nienawidził jej i zarazem lękać się jej zaczął.
Lękać się jej też zaczęły niektóre z niewiast, choć były i takie, co przepadały za nią. Pietrusia bowiem od babki swojej znała mnóstwo sposobów zaradzania różnym niemocom. Miała zawsze w chacie pełno suszonych ziół, z których każde służyło na inną chorobę. Był tam rumianek i tysiącznik, macierzanka i dziewanna, ślaz i mięta. Udzielała ich z wielką chęcią to na febrę, to na ból głowy lub na inne dolegliwości. Lekarką naprawdę nie była, nie mówiła, że zna się na chorobach, a tak tylko, po domowemu, kiedy niekiedy suszonych ziół ludziom dawała. Inna brałaby za to len, jaja, płótno, kury i Bóg wie co jeszcze. Ona — nic. Gdy która z kobiet przyniosła jej przez wdzięczność cokolwiek w fartuchu lub pod chustką, mówiła:
— Nie chcę, nie trzeba, ja nie lekarka żadna. Ja tylko z życzliwości, co wiem, że mnie i moim dzieciom pomaga, to i wam daję.
I była ludziom życzliwą istotnie.
Bywało, gdy przez wieś idzie, a jaką biedną kobiecinę albo znędzniałe dziecko zobaczy, staje, rozpytuje się: — „A co to? A gdzie boli? a może to ze zgryzoty jakiej? a jaka to zgryzota?“ — i jakie ziółko albo inny sposób na biedę ludzką doradzi i dalej w swoją drogę idzie.
Stara babka, słysząc ciągle, że ludzie do niej po radę przychodzą, zaniepokoiła się czegoś i na wnuczkę gderać zaczęła: — Będziesz ty podziękowanie miała, jeszcze cię kiedy czarownicą okrzyczą!
Pietrusia zamyśliła się.
— Ot, widzicie, babulu, mnie się zdaje, że kiedy mnie samej Pan Bóg dał szczęście, to ja ten świat kochać powinnam. Wszystko, co jest na świecie, lubię — i ludzi wszelkich, i każde żywe stworzenie.
Czworo już dzieci, z których najstarsze miało lat sześć, zdrowo i wesoło hodowało się w chacie kowala w porze owej, gdy mieszkańcy Suchej Doliny rozniecili wśród dróg rozstajnych ogień z osinowego drzewa. Na ogień ten pierwsza nadeszła Pietrusia... Ona więc była tą duszą złośliwą i nieczystą, która w chatach kilkunastu mleko krowom odebrała. Tak przynajmniej mówiono powszechnie.
— I czy może być inaczej? — dodawano.
— A toż wielkie lubienie, jakie uboga dziewczyna, przybłęda, rozbudziła w jednym z najbogatszych gospodarzy Suchej Doliny, Stefanie Dziurdzi? A to wyjście za mąż za chłopca, który cztery lata jej nie widział, a nie zapomniał? to odgadnięcie złodzieja? A wszystkie inne jej leki i porady, i cała jej mądrość, której daleko więcej posiadała, niż inni? A teraźniejsze bogactwo kowala — skąd oni je mają?
Sąsiadki, szczególniej Łabunowa, która Pietrusię bardzo lubi od czasu, gdy ta ją ze srogiej febry wyleczyła, wspominają coś o tem, że Michałek podobno trochę pieniędzy z sobą przywiózł, a zarobił je swojem rzemiosłem; że i teraz pracowity jest bardzo, i ludzie z robotą jak na odpust do niego przyjeżdżają; że kawał ziemi ma urodzajny, że Pietrusia dobrą jest gospodynią. Ale Rozalka wzgardliwie głową kiwa, a stary Szyszka mówi: — „A kto przyszedł na ogień, co? Dyabeł czarownicy przez komin pieniądze nosi. Oto skąd oni mają swoje bogactwo.“
W kilkunastu chatach wrzało tego wieczora, jak w garnku.
Pietrusia tymczasem, zaszedłszy do kuźni i z mężem pogadawszy, do domu wróciła, aby wieczerzę zgotować.
Maciejowa dzieciom coś opowiadała, a one jej krzykami i zapytaniami mowę przerywały.
— Wszyscy jesteście? — zapytała Pietrusia wchodząc.
— Wszyscy. A Adamek śpi.
— To chwała Bogu! Zaraz ogień rozniecę i kartofli zgotuję, com dziś w ogrodzie nakopała.
Wkrótce ogień zapłonął na kominie i oświetlił izbę. Sypiąc kartofle do garnka, Pietrusia żartobliwie przekomarzała się z dziećmi, a babka aż zanosiła się od śmiechu.
W pół godziny potem wrócił do domu kowal. Dzieci ku niemu się rzuciły. Michałek jedno po drugiem na ręce brał, jak piórka wysoko nad głową swą podnosił i, pocałowawszy, stawiał znowu na ziemi.
Siadając na ławie, zawołał:
— Zuzulu, zmachałem się przy robocie, mało mi ręce nie poodpadają. Jeść chcę.
— W mig będzie wieczerza — wesoło odparła kobieta i postawiła na stole lampkę z wysokim kominkiem oraz misę dymiących kartofli; bochen chleba i nóż mężowi podała, a potem z sieni przyniosła jeszcze dzieżę z kwaśnem mlekiem.
Wkrótce po wieczerzy dzieci zasnęły. Ślepa babka, nakarmiona także, zabierała się do rozciągnięcia swoich starych kości, kiedy Pietrusia, myjąc miski i łyżki, odezwała się nagle:
— A! ja wam nie mówiłam jeszcze, co mi się dziś przytrafiło. — I ze śmiechem opowiedziała mężowi i babce, jakto ona nadeszła na ogień, rozłożony pod krzyżem. Kowal śmiał się także serdecznie, ale babka widocznie pomarkotniała.
— To niedobrze, oj, to niedobrze, żeś ty pierwsza na ten ogień przyszła! Czemuś ty pierwsza przyszła, kiedy wiadomo, że na taki ogień zawsze czarownice przychodzą?
— Czy ja wiem, czemu? — wymówiła młoda kobieta zcicha.
— Ot — ozwał się kowal — szła, to i przyszła. Szkoda gęby na to marnować.
Ale babka dalej mówiła:
— Teraz już źli ludzie spokojności ci nie dadzą. Teraz już pewno za czarownicę cię ogłoszą... Kiedy ja z maleńką Pietrusią na ręku w świat poszłam, zaszłam raz do jednej wioski, w której żył staruszek, co o nim ludzie mówili, że ma może więcej, niż sto lat. Teraz i kosteczki się jego rozsypały w grobie i dusza przed Panem Bogiem stanęła, ale co on gadał, teraz mi jakby żywe przed ślepemi oczyma stoi.
— „Była we wsi ludnej i bogatej dziewczyna taka piękna, że dziwili się jej wszyscy ludzie. Parobki młode to już szaleli za nią, a i panicze do niej przychodzili i mówili: — Choć spojrzyj na mnie, Marcysiu, choć raz mi rączkę swoją podaj! — Ale Marcysia nikogo nie chciała, ani chłopa, ani pana. Milsze jej było ziółko w lesie, niż chłop na dobrej roli albo panicz we dworze. Do lasu idzie bywało i siedzi tam dzień cały, a czasem to i dwa, trzy dni; a jak wróci, potajemnie zioła warzy, a potem już ludziom te zioła do picia daje od bólów, i od kolek, i od nudności, i od zgryzoty, i od wszelkiego ucisku, jaki tylko jest.
Na nieszczęście Marcysi, polubił ją jeden dworak, pisarz czy coś takiego. A ona z niego żartowała sobie tak, jak i ze wszystkich. On długo cierpiał i ciągle ją prosił, żeby go polubiła; aż kiedy zobaczył, że nic z tego nie będzie, wpadł w straszną złość. Do miasta pojechał, przed sądem i wielkimi urzędnikami zaskarżył, że Marcysia jest czarownicą. Wtenczas we wsi zrobiło się jak w piekle. Pozjeżdżali się sędziowie i urzędnicy wielcy i zaczęli nad Marcysią robić śledztwo. Wypytawszy się o wszystko, związali ręce i nogi Marcysi, położyli ją na wozie i zawieźli do miasta. Na środku rynku nałożyli dużo drzewa, a potem kat w czerwonej sukni Marcysię za włosy schwycił i w ogień rzucił. Marcysia paliła się w nim jak trzaska, okropnie jęcząc, a wszyscy się cieszyli, że tak ukarana jest czarownica, co duszę swą chrześcijańską złemu zaprzedała“.
Umilkła babka. Kowalowi przy słuchaniu opowieści o czarownicy ochota do spania odeszła. Pietrusia ze zbladłą od przerażenia twarzą słuchała opowiadania.
— Babulu! czy ona naprawdę była czarownicą, czy tylko tak źli ludzie na nią wymyślili? — ozwała się głosem jękliwym.
— To już niewiadomo — z namysłem odpowiedziała Maciejowa.
Kowal wstał z ławy.
— At, — zawołał — głupstwo! Ja już dużo świata schodziłem, a nigdym nie widział ani słyszał, żeby gdzie jakie wiedźmy palili. Może to było z pięćset lat temu, jak ludzie byli bardzo głupi. Teraz już tego niema i być nie może... Chodź spać, zuzulu!
Pietrusia, blada, wstała powoli, a w oczach jej malował się niepokój.
Poszli wszyscy spać. Po chwili cisza zaległa izbę. Przerywało ją tylko głośne chrapanie kowala.
Nazajutrz była niedziela. Pogoda była piękna. Pietrusia wstała o wschodzie słońca, wody ze studni przyniosła i w piecu ogień rozpaliła; potem nad staw pobiegła i, przyniósłszy stamtąd pęk pachnącego tataraku, rozrzuciła go po podłodze izby, wprzódy już czysto zamiecionej i białym piaskiem posypanej. Kiedy się kowal obudził, stara babka na pościeli swej usiadła i dzieci gwarzyć zaczęły, a w chacie od tataraku pachniało, jak na łące. Do samego prawie południa krzątała się Pietrusia po chacie. Pożywieniem obdzieliła całą rodzinę, babkę i starsze dzieci myła, czesała i w czystą odzież ubierała, malutkiego Adamka piersią karmiła i na rękach kołysała; męża, na cały dzień do miasteczka wyprawiając, zaopatrzyła w zapas żywności i o tem, co miał tam kupować i sprzedawać, rozważnie i po przyjacielsku z nim rozmawiała. Po południu dopiero przed chatę wyszła i, na nizkim kamieniu usiadłszy, poczęła zioła dobierać i w osobne kupki układać.
Od wsi przylatywały gwary, złożone z głosów ludzkich i zwierzęcych. Pietrusia, w stronę wsi patrząc, zmarkotniała trochę.
Wązka ścieżka, która od wsi do chaty kowala wiodła, pusta dziś była. Przecież każdej niedzieli kobiety z Suchej Doliny licznie Pietrusię odwiedzały... Jedna po radę przychodziła, inne tak sobie na pogawędkę, z lubienia. Dziewczęta też w dnie świąteczne zbierały się do Pietrusi na śpiewanie. Dziś żadna nie przyszła. Słońce już zachodziło, kiedy Pietrusia zobaczyła na ścieżce postać kobiecą, ku chacie jej zmierzającą. Zdala poznała Frankę, wnuczkę Jakóba Szyszki.
— Oj, biedna ty, Pietrusiu, biedna! — rzekła po przywitaniu zaraz dziewczyna. — Bardzo ludzie na ciebie nastają. Wykrzykują i wymyślają...
Kowalowa żywo zwróciła się ku dziewczynie i pytać zaczęła, co mówią i kto mówi.
Franka wszystko, co we wsi o Pietrusi gadano, powtórzyła, a potem za szyję ją objąwszy, przymilając się, zaczęła:
— Ja do ciebie, Pietrusiu, przychodzę z wielką prośbą. Kiedy ty jesteś taką znachorką, to poratuj i mnie w mojej biedzie i zgryzocie.
Pietrusia cofnęła się żywo i czerwona od gniewu i żalu, krzyknęła:
— Jaka ja znachorka! Idź ty sobie ode mnie, nie dokuczaj!
— Nie gniewaj się, Pietrusiu, ja nie ze złego serca. Oj, żebyś ty wiedziała, jaka ja nieszczęśliwa! — I rozpłakała się rzewnie.
Wtedy już Pietrusia sama przysunęła się do niej i zasmuconym głosem rzekła:
— Wiem, że tobie w dziadowskiej chacie życie nie słodkie. Ale cóż ja ci poradzić mogę?
Franka coś jej cichutko do ucha szeptać zaczęła.
— Nie dam, niema takiego ziela! — odpowiedziała Pietrusia, — a zresztą nikomu już w niczem doradzać nie będę.
Franka znowu płakać zaczęła.
Pietrusi widocznie żal się jej zrobiło.
— A kocha on ciebie? — zapytała.
— Bóg jeden wie, ale mnie się zdaje, że trochę kocha. Dwa lata już minęło, jak mnie Klemens pierwszy raz przy studni zaczepił. Od tej pory, gdzie zobaczy, to zaraz zaczepi; a dwa tygodnie temu z nikim w karczmie nie tańczył, tylko ze mną.
— To i dobrze, — zauważyła Pietrusia, — to znaczy, że kocha. Ale ojciec jemu z tobą żenić się nie pozwoli: syn gospodarski, bogaty i taki urodziwy.
— Z ojcem już łatwa sprawa; gdyby tylko on chciał: on u ojca prawe oko w głowie, — zajęczała Franka.
Pietrusia zamyśliła się. Gdyby Franka za Klemensa wyszła, byłoby to dla niej takiem samem szczęściem, jakiem dla niej było wyjście za Michała...
— Cóż robić? — rzekła. — Rady ci nie dam, bo nie mam, a i nikt na świecie ziela na kochanie nie zna... To nie febra, ani ból głowy.
Próżno Franka prosiła ją i zaklinała.
O zmroku już wracała od kowalowej, gdy wtem ktoś ją z za płota za spódnicę przytrzymał. Zlękła się tak, że aż krzyknęła, lecz w przechylonej nad płotem postaci poznała Rozalkę.
— A ty skąd, Franko? Od kowalki? Nie bój się, ja wszystko widzę! Co u kowalki słychać? Zioła warzy, ropuchy hoduje, czy z czartem rozmawia, hę?
Franka zrazu odpowiadać nie chciała i spróbowała iść dalej, lecz Rozalka za spódnicę ją przytrzymywała.
— Czego uciekasz? — mówiła — czy ci pilno do stryjowych kułaków i dziadowego łajania?
Franka została, a nie minęło i pół godziny, Stefanowa wyciągnęła z niej, po co chodziła do Pietrusi. Za nic tylko nie chciała uwierzyć, że kowalka France nie dała owego ziela...
— No, no! gadaj sobie, co chcesz, a już ja wiem swoje! — mówiła.
— Teraz — myślała, wracając do chaty — jeszcze nic nie powiem, dopiero jak u Piotra zrobi się bieda, kiedy Klemens z Franką koniecznie żenić się zażąda, a ojciec temu sprzeciwiać się będzie, przyjdę do nich i powiem, kto temu wszystkiemu winien.
Do chaty Piotra istotnie zajrzało nieszczęście, ale nie takie, jakiego się spodziewała Rozalka.
Klemens jeździł na dość odległą łąkę dla zebrania z niej skoszonej trawy. Nazajutrz, wróciwszy do domu, musiał włożyć kożuch, bo dreszcze go trzęsły; lecz dnia następnego poszedł z chłopcami wiejskimi ryby w stawie niewodem łowić. Zdjął na brzegu odzienie, po ramiona prawie wlazł w wodę i przez parę godzin pomagał ciągnąć niewód. Po tej wyprawie ciężko zachorował. Sroga jakaś gorączka urodziwego parobka, niby kosa trawę, podcięła.
Od dwu dni nie wstawał z tapczana. Pod kraciastą kołdrą leżał nieruchomy, nakształt kłody drzewa, z twarzą, ziejącą ogniem, wciąż jękliwym głosem matkę ku sobie przywołując.
Gdy tylko wieść o chorobie jego rozeszła się po wsi, sąsiedzi schodzili się do chaty Piotra, aby ze zmartwionym gospodarzem pogadać i powzdychać. Kobiety tłumnie otaczały tapczan, na którym leżał chory, gadały, doradzały, a Piotrowa, zanosząc się od płaczu, na ziemi u tapczana siedziała.
— Oj, żeby on był nigdy na tę łąkę nie jechał, na tym deszczu nie zmókł i nie przespał się na tej zgniłej kopicy! — mówiła Szymonowa.
— Ale! albo to od łąki, i od deszczu, i od kopicy ta choroba na niego przyszła... — odpowiedziała Rozalka swoim syczącym głosem; a gdy wszystkie kobiety na nią oczy zwróciły, wymówiła:
— To jest zadane, tę chorobę jemu ktoś zadał.
Teraz i mężczyźni przysłuchiwać się zaczęli babskiej rozmowie.
— Aa! — zadziwiły się kobiety, — a któż to taki zrobił?
— Ja wiem, kto. Ta, co jemu ziele na kochanie dawała. Musi być nie takie ono było, jak trzeba, bo zamiast kochania chorobę sprawiło. Chodź, Pietrek, zawołała i do Piotra się zwróciła, — tobie powiem. Tyś ojciec i pomsta za krzywdę syna do ciebie należy.
Piotr wstał za kobietą i do sieni wyszedł. Tam długo ze sobą rozmawiali. Potem Piotr wrócił do izby, widocznie wzruszony i rozgniewany. Zrazu jednak nic nie rzekł, tylko ze zgiętym grzbietem i pochyloną głową na ławie usiadłszy, splunął i zamruczał:
— Zgiń, przepadnij, nieczysta siło!
Potem na syna uważnie spojrzał i zapytał:
— Klemens, ty niedawno piłeś wódkę z Franką, Jakóbową wnuczką? Co? piłeś, czy nie? odpowiadajże!
Parobek zawstydził się, brodę wraz z ustami pod kołdrę chował.
— Piłem, — jęcząc, odpowiedział, — no i cóż takiego, żem pił? albo to raz piłem?
— Toś ty z wódką chorobę tę wypił, — rzekł Piotr rozpaczliwie. — Dziewka ci do niej paskudnego ziela nasypała. Na śmierć, nie na życie i kochanie, ziele ta czarownica ludziom daje.
— Czarownica?! — krzyknęły kobiety.
— Kowalka — dokończył Piotr.
Klemens słowami ojca przeraził się bardzo; zaczął tracić przytomność, okropnie jęczeć i kląć. Kobiety uderzyły w krzyk i płacz. Jedna z nich zapaloną gromnicę w ręce chorego wetknęła. Piotr szedł już, aby konie zaprzęgać i po księdza jechać, a idąc trząsł się cały z żalu i ze złości, strasznie przeklinając:
— Żeby jej nogi połamało! żeby ona świata od płaczu nie widziała, przeklęta!
Piotrowa, ujrzawszy zapaloną gromnicę w rękach syna, przeraźliwie krzyknęła i wybiegła z chaty. Biegła naprzód ulicą wiejską, potem skręciła na wązką ścieżkę, która ku domostwu kowala wiodła.
W ostatnich dniach pogody i jesiennego słońca na pracownice wiejskie spada istny grad robót. Pietrusia dziś od świtu ścinała kapustę i znosiła ją do domu, a teraz pod ścianą chaty międlicę ustawiła, lnu w nią nakładła i uderzeniami deski miękkie włókna rośliny oddzielała od suchej i twardej powłoki. Robota była ciężka. Grube krople potu wystąpiły na czoło i policzki Pietrusi, ani na chwilę jednakże pracy nie przerywała, nie usłyszała otwierania się wrót małego dziedzińca, ani śpiesznych stąpań zbliżającej się do niej kobiety. Wtedy dopiero głowę podniosła, gdy o kilka kroków od niej głos kobiecy, od płaczu i gniewu zachrypły, wymówił:
— Niech ci czart dopomaga! Bodajbyś ty ze lnu tego sobie i swoim dzieciom śmiertelne koszule utkała!
Wczoraj już Franka przybiegła do Pietrusi z wiadomością o chorobie Klemensa. Słowa Piotrowej przestraszyły ją bardzo.
— Czego chcecie, matko? — wyjąkała.
— Oj, ty niegodziwa, — wybuchnęła Piotrowa, — toś ty przez tyle lat chleb nasz jadła, tośmy ciebie, jak co dobrego, lubili, za co ty nam teraz syna otrułaś? Co?
Pietrusia rękami płasnęła.
— Ja wam syna otrułam? Ja?
— Coś ty jemu zrobiła? powiedz! — mówiła Piotrowa. — Jakie ziele tej dziewce dałaś, żeby ona go niem napoiła?
Pietrusi buchnęły ogniste rumieńce, załamała ręce i krzyknęła: — Ja? ja dałam ziele? — Wtem przypomniała sobie Frankę i zrozumiała słowa Piotrowej — strach przed okropnem oskarżeniem zatrząsł jej sercem.
— Aha! — krzyknęła Piotrowa, — nie przysięgniesz, żeś nie dała. No, kiedy tak, to odrób teraz, coś zrobiła! Kiedyś ty czarownica, to daj co takiego, coby mu truciznę z ciała wypędziło.
Pietrusia stała zdziwiona, nieruchoma, jak słup.
Wtedy Piotrowa, osunąwszy się przed nią na kolana i całując brzeg jej spódnicy, mówić zaczęła:
— Pietrusiu, ratuj ty go! Niech ten nasz gołąbek, ta nasza podpora na stare lata przy życiu zostanie! Odrób, coś zrobiła!
— O, mój Boże! — zawiodła Pietrusia, — co ja pocznę? nic nie dałam, nic nie zrobiłam, odrabiać nie mogę.
Piotrowa porwała się z klęczek i, potrząsając pięścią, przez zaciśnięte zęby mówiła:
— Poczekaj, poczekaj! będzie tobie kiedyś od ludzi za wszystkie nasze krzywdy! dyabeł, twój przyjaciel, nie wyratuje ciebie, kiedy na twoją głowę pomsta ludzka przyjdzie!
Wtem przypomniała sobie, że gdy ona tu kłóci się z czarownicą, syn jej może już nie żyje: obu rękami schwyciła się za głowę i z powrotem ku wsi pobiegła.
Pietrusia zaś tam, gdzie stała, osunęła się na ziemię i, twarz rękoma zakrywszy, rozpłakała się głośno i rzewnie.
Płakała jednak niedługo. W izbie obudzone dziecko zaczęło skwierczeć; skoczyła i do chaty wbiegła. Przez czas jakiś karmiła dziecko. Potem, ukołysawszy je do snu, westchnęła głośno i zadumanym wzrokiem przed siebie patrzyła.
— Pietrusiu, — zawołała babka, — spal te zioła wszystkie, co są w chacie.
— Czemu tak, babulu?
— Spal! — krzyknęła stara. — Głupia, jeszcze się pyta, czemu!
Pietrusia chwilę jeszcze pomyślała, potem z komory, ze strychu, z sieni w fartuchu znosiła mnóstwo suchych i świeżych jeszcze kwiatów i traw polnych, a potem śpiesznie garściami w ogień rzucać je zaczęła. Po chwili stara zagadała znowu:
— Pietrusiu, żebyś ty od tego czasu nie ważyła się doradzać nikomu, żeby tam nie wiem jak ciebie prosili! Cicha bądź, jak ta ryba na dnie wody, żeby ludzie o tobie zapomnieli.
— Dobrze, babulu, — odpowiedziała młoda kobieta.
Drzwi izby otworzyły się i wszedł kowal. Gdy Pietrusia spojrzała na niego, zaraz krzyknęła:
— O, mój Boże! a tobie co się takiego przytrafiło, Michałku?
Michał twarz miał rozgniewaną, jedno oko zapuchłe i kilka rysów na policzkach i czole.
— Przytrafiło mi się to, — odpowiedział — czego jeszcze nigdy ze mną w życiu nie było. Pobiłem się przed karczmą z chłopami; z twojej przyczyny, Pietrusiu, awantura ta mnie spotkała. Tfu! wstyd tylko i zgryzota! — splunął. — Rozmawiam z arendarzem, aż słyszę, przed karczmą chłopi na ciebie wykrzykują, żeś ty Klemensowi Dziurdzi chorobę zrobiła. Słuchałem, słuchałem, aż nie wytrzymałem: wyleciałem z karczmy i kłócić się o ciebie zacząłem. Od słowa do słowa, do bitwy przyszło. Oj, Boże, mój Boże, za co na mnie taka hańba przyszła!
Pietrusia wciąż milczała, przestraszona, tak że aż jej ręce drżały. Ze spuszczonemi powiekami zapaliła lampkę i wieczerzę na stół stawiała. Mąż bacznie na nią popatrzał.
— Pietrusiu, — rzekł — coś ty takiego ludziom zrobiła, że oni na ciebie, jak te kruki na ścierwo, napadli?
Pietrusia nie wiedziała, co odrzec, z przestrachu głowę traciła...
— Czy ja wiem? — wymówiła przyciszonym głosem.
Mąż patrzał na nią, jakby dziwiąc się czemuś — parę razy głową zakołysał. Potem dzieci ku sobie przywołał, a do niej już ani razu tego wieczora nie zagadał.
Zima nadeszła wczesna i ostra.
W mroźny wieczór listopadowy drogą, prowadzącą z najbliższego miasteczka do Suchej Doliny, szli dwaj włościanie. Szli oni to powolnym, to znowu prędkim i zamaszystym krokiem, bardzo głośno ze sobą rozmawiając i rozmachując rękoma. Nie byli zupełnie trzeźwi. Ze słów ich domyślać się można było, że wracali do wioski z miasteczka, gdzie obadwaj stawali przed sądem.
— Sędzia mówi, karę za drzewo zapłacisz, — mówił jeden. — Sześć sztuk w pańskim lesie ściąłeś, za każdą sztukę po rublu zapłacisz.
— A kiedy długu nie zapłacisz, mówi, ziemię opiszą i sprzedadzą, — zaczął drugi chłop. — Ale dowiedziałem się u wójta... Żeby jego... Ziemi nie opiszę, mówi, bo jeszcze nie wykupiona od rządu, ale gospodarstwo za dług opiszę i sprzedam publicznie; w jednych koszulach zostaniecie. Co z tego będzie?
Nagle stanęli obaj i patrzeć na siebie zaczęli.
— Jakób! — rzekł jeden.
— Szymon! — odpowiedział drugi.
— Żeby to człowiek był bogaty, toby długów nie robił.
— Ale.
— U mnie dziewięcioro ludzi w chacie.
— U mnie trzynaścioro, a ziemia taka kiepska, że choć płacz.
Obaj głośno westchnęli i dalej iść zaczęli. Znajdowali się blizko krzyża, wznoszącego się nad rozstajnemi drogami. Naprzeciw nich stało domostwo kowala. Jakób rękę ku domostwu temu wyciągnął.
— Ot tam pieniędzy dużo, — rzekł.
— Czemu niema być, kiedy dyabeł pomaga.
Wtem Jakób Szyszka stanął jak w ziemię wryty i, wskazując na domostwo kowala, szepnął:
— Widziałeś, Szymonie, widziałeś?
Od ciemnego nieba oderwała się niby gwiazda i nad samą chatą kowala zniknęła.
— Widziałem, — odpowiedział Szymon, — gwiazda spadła.
— Oj, ty, durniu, — mówił Jakób, — ty myślisz, że to gwiazda spadła, a to był dyabeł, co przez komin czarownicy pieniądze niósł.
— W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Wiesz ty, co? Jużbym ja i dyabelskimi pieniędzmi nie pogardził, żeby tylko z biedy wyleźć. Możeby kowalka pożyczyła? — niepewnym głosem mówił Szymon.
— Rób, jak chcesz, ale kiepsko będzie, tak chrześcijańską duszę zaprzedawać nie godzi się — nauczał Jakób.
Szymon głowę podniósł.
— A szedłeś ty do pańskiego lasu drzewo kraść, kiedy śpichrz budować miałeś? Co?
— Oj ty, durniu! — krzyknął Jakób.
— Ty mnie od durniów nie przezywaj, słyszysz? Prawa nie masz; sameś dureń, a do tego i złodziej!
Zaczynali się kłócić, ale wtem oblała ich światłość, wychodząca z okien karczmy, koło której przechodzili.
— Zajdźmy — rzekł Szymon.
— Zajdźmy — zgodził się Jakób.
W izbie karczemnej z obu stron stoła siedzieli na ławach gospodarze poważni i stateczni i, pijąc wódkę, toczyli pomiędzy sobą rozmowę gwarliwą, ale poważną, o rzeczach, dotyczących interesów wsi. Więcej mówili, niż pili. Nie zwykli byli upijać się bez wesołej jakiejś okazyi, szanując w sobie dostojność gospodarzy zamożnych, ojców rodzin i urzędników gminy. W środku kompanii tej zasiadł Piotr Dziurdzia. Było także kilku dorosłych parobków i z pięć dziewczyn. W gromadce tej, która wybornie się bawiła, wiódł rej Klemens. Przed sześciu tygodniami wstał on z ciężkiej choroby i teraz był już zupełnie zdrów.
Nikt na Jakóba i Szymona uwagi nie zwrócił. Nikogo nie zaczepiając, chyłkiem przeszli karczemną izbę i weszli do drugiej, daleko mniejszej, będącej mieszkaniem arendarza i jego rodziny. Tam zapalczywie i głośno rozmawiać zaczęli z Żydem, który od obydwu, a szczególniej od Szymona, dopominał się o pieniężne swe należności. Nie przeszkodziło mu to jednakże dać im po parę kieliszków wódki, pilnie każdy kredą na drzwiach zapisując. Szymon wypił i z karczmy wyszedł. Szedł niepewnym krokiem ku domostwu kowala. Gdy stanął przed kuźnią, zdjęła go trwoga jakaś; gdyby był trzeźwy, byłby całkiem w tamtą stronę nie szedł, ale wódka dodawała mu odwagi, a ujmowała rozmysłu. Przeżegnawszy się, wszedł do chaty kowala. Kowala w domu nie było. Pietrusia siedziała na stołku przed kominem i gotującej się strawy doglądała, a zarazem naprawiała odzież. Zobaczywszy wchodzącego Szymona, nie zdziwiła się, bo go dobrze znała.
Szymon wprost przed nią stanął i z pomięszaniem zaczął:
— Pietrusiu, ja do ciebie z prośbą.
— A czego chcecie?
— Do sądu dziś chodziłem. Długi zapłacić kazali, ziemię sprzedadzą...
Tak prawił, po wiele razy jedno i to samo powtarzając.
— To i cóż ja tobie, Szymku, poradzić mogę? — zapytała nakoniec Pietrusia.
— Pieniędzy pożycz, — przystępując bliżej, rzekł Szymon.
— A skądże ja pieniędzy wezmę? Ja nie mam i Michałek nie ma. My jeszcze młodzi oboje, kiedyż mieliśmy czas pieniądze zbierać?
— Pożycz, Pietrusiu, zlituj się... co tobie to szkodzi? Jak ty przyjacielowi swemu powiesz, żeby tobie więcej przyniósł, to zaraz przyniesie.
— Czyś ty zwaryował? — krzyknęła ze zdziwieniem kobieta. — Jakiż to mój przyjaciel taki, coby mi pieniądze według żądania przyniósł?
Szymon głosem przyciszonym od trwogi wymówił:
— A dyabeł? albo on tobie pieniędzy nie nosi? Co?
Na te słowa kobieta jak oparzona ze stołka się zerwała.
— Co ty wygadujesz? — krzyknęła, — człowieku, upamiętaj się i Boga w sercu miej!
— Ja sam widziałem, jak on, ognisty taki, przez komin do twojej chaty wlatywał.
— Kłamiesz! — krzyknęła kobieta z iskrzącemi oczyma.
— Dalibóg — widziałem.
Tupnęła nogą i krzyknęła: „precz!“ Zarazem chłopa za kożuch pochwyciła i, drzwi otworzywszy, do ciemnej sieni go wypchnęła.
Chłop pod okno podszedł i wykrzykiwał:
— Nie dasz? no, to poczekajże, dam ja tobie! zgubiona dusza twoja, popamiętasz!
Poszedł ku wsi, a idąc wciąż do siebie wykrzykiwał: — „Dam ja jej! popamięta!“
Od paru miesięcy Pietrusia do wsi nie chodziła, bo się bała spotkania z ludźmi. Jednak w tydzień po odwiedzinach Szymona wypadła jej potrzeba konieczna pójść wieczorem do Łabunów. Babka, pozostawszy z dziećmi, bajki im opowiadała. Gdy już trzecią zaczęła, drzwi otworzyły się z trzaskiem i wśród ciemności rozległ się krzyk rozpaczliwy.
— Jezu, ratujcie, ja nieszczęśliwa! Biją już, kijami biją! Boże mój miłosierny!
Był to głos Pietrusi, która całem ciałem na podłogę się osunęła. Dzieci w płacz uderzyły.
— Co tobie, Pietrusiu? — przemówiła babka trzęsącym się głosem. Nie waryuj, światło zapal. Dzieci pociemku płaczą.
Z jękiem podniosła się młoda kobieta z ziemi i ogień roznieciła. Splątane włosy jeżyły się jej nad czołem; blada była jak płótno. Z płaczem opowiadać zaczęła babce, że gdy wracała od Łabunów, ktoś, co na nią za płotem czatował, kijem ją raz i drugi w plecy uderzył, a tak mocno, że aż na ziemię upadła. Poznała, że to był Szymon Dziurdzia. Jeszcze kilkoro ludzi śmiało się i gadało, ale ona już nie wie, kto oni byli, bo zerwała się z ziemi i co sił dalej pobiegła.
— Za co to na mnie przyszło? — pytała i ręce łamała.
— Chodź do mnie, dziecię, pogadamy — rzekła staruszka. Pietrusia usiadła. Po dość długiem milczeniu babka zaczęła:
— Niema dla ciebie, dziecko, innego ratunku, tylko do Pana Boga udać się i Jego o świadectwo przed ludźmi prosić. Jutro Niepokalane Poczęcie Przenajświętszej Maryi Panny, odpust wielki w miasteczku. Narodu będzie chmara. Z Suchej Doliny gospodarze pojadą do kościoła i na targ. Do kościoła idź i ty, przed Panem Jezusem krzyżem leż, spowiadaj się i Komunią Przenajświętszą przyjm. Ludziom pokażesz, że nieprzyjaciółką Boską nie jesteś. Poznają, żeś ty nie taka, jak oni wymyślili.
— Zrobię, jak radzicie — odpowiedziała Pietrusia.
— Może i Michał pójdzie?
— Pewno nie pójdzie, bo do dworu musi iść — dużą robotę ma wziąć.
Tak rozmawiając, kobiety nie zwróciły uwagi na męskie kroki, które ozwały się za drzwiami. Kowal wszedł do izby. Na twarzy jego malował się smutek. Ciągle z ludźmi się widując, słyszał wszystko, co się tyczyło jego żony. Spojrzawszy na nią, rzekł:
— Oj, Pietrusiu, do czegoś ty teraz podobna? Włosy masz rozczochrane, oczy spuchnięte od płaczu. Co się tobie stało? Czegoś płakała?
Nic nie odpowiadając, odwróciła się do niego plecami. Obraziło go to widocznie, bo podniesionym i grubym głosem krzyknął:
— Czego tam stoisz z opuszczonemi rękoma, jak pani jaka? Dzieciom daj jeść! Co za matka z ciebie, żeby one, jak żebraki jakie, do północy głodne były.
I na te słowa, tak bolesne dla serca matki, nie odpowiedziała nic. Dopiero kiedy jedzenie dzieciom rozlała i spać je pokładła, podeszła do Michała, który na stole rozparty papierosy palił, i z płaczem przemówiła:
— Michałek!
— Czego znów płaczesz? — zapytał Michał, — płaksiwa teraz zrobiłaś się, całkiem nie taka, jak byłaś.
— Nie taka — odpowiedziała kobieta, powstrzymując łzy, które jej gradem po policzkach spływały. — Ale i ty nie taki, jak byłeś. Niema twojej wesołości, niema twego gadania i niema twego śpiewania. Czy ja tobie zrobiłam się niemiła, czy ty mnie już nie lubisz? Żebym ja umarła, toby ci wolno było wziąć sobie żonę inną i wszystko sobie według woli robić...
Schwycił ją wpół i na ławie obok siebie posadził.
— Co ty pleciesz? co ty wygadujesz? Czysta waryatka! Ona umrze! Prędzej jabym się z tem życiem rozstał!
— To ja tobie widać niebardzo niemiłą jestem?
— Oj, ty, pleciucho! czy ty myślisz, że ja łotr jaki albo rozbójnik, żebym tak odrazu wszystko zapomniał i serce odmienił? Siedem lat z tobą żyłem, i aż póki na nas nieszczęśliwe czasy nie przyszły, jednego dnia złości na twojej twarzy nie widziałem, złego słowa od ciebie nie słyszałem.
— Ale!
— Dziatek czworo mi urodziłaś i z pilnością wyhodowałaś, gospodarstwa strzegłaś i rąk nie zakładałaś.
— Ale!
— No, to widzisz. Dlaczegóżbym cię lubić przestał. Oj, ty, głupia! umierać chciałaś! Żyj babo, kiedy ci dobrze! Ot co!
W same usta ją pocałował, wpół ją objął i zapytał:
— A teraz mów, czegoś dziś tak płakała. Czy znowu ci kto co przykrego zrobił? Co?
Ręką twarz ze wstydu zakrywając, opowiedziała mu swoją straszną dzisiejszą krzywdę.
Michał się z ławy zerwał i pięścią o stół grzmotnął.
— Zabiję! — krzyknął, — na śmierć łajdaków tych zabiję! Czego oni do ciebie przyczepili się, łotry te! Co tu robić z tym ciemnym ludem?
— Jutro przed wszystkimi wyspowiadam się — szepnęła Pietrusia.
Michał ręką machnął.
— Co to pomoże? jeden zobaczy, a drugi na odpuście nie zobaczy. Zmarnujesz się na dokuczaniu ludzkiem. Chyba ja z tobą pójdę gdzieindziej. Ziemię w dzierżawę puszczę, z rzemiosłem mojem cały świat choćby obejdę, a chleba ani nam, ani dziatkom naszym nie zbraknie. Ciebie krzywdzić nie dam i jeszcze, broń Boże, bić!
Kobieta ręce jego całować zaczęła.
— Jakiś ty dobry, jakiś ty dobry... lepszego już chyba na całym świecie niema.
Michałek objął ją ramionami i rzekł:
— Więc idź jutro do miasteczka, spowiadaj się, a po nabożeństwie zajdź do mojej siostry Hanuli, co jest tam za mężem za felczerem, i rozpytaj się jej, czy dobrzeby mi było w miasteczku z rzemiosłem mojem osiąść. Ja pójdę do dworu.
W miasteczku, o sześć wiorst odległem od Suchej Doliny, przez cały ranek świąteczny biły rozgłośnie dzwony kościelne. W kościele, w nieobszernej kruchcie ścisk był taki, że Piotr zaledwie zdołał się przebić do kościelnego progu i parę kroków jeszcze dalej postąpić. Chciał uklęknąć, ale z powodu ścisku nie mógł tego uczynić. Organy grały i kilkaset głosów chórem śpiewało. Piotr długo się modlił ze schylonym nieco grzbietem; wtem organy grać przestały i w uciszonym kościele rozpoczęło się kazanie. Piotr z miejsca swojego widział dokładnie na ambonie stojącego księdza i uważnie słuchał słów jego, rozchodzących się po kościele, ale nie wszystko rozumiał. Kapłan opowiadał o dobroci Boga i o złości szatana. Po skończonem kazaniu organy znowu zagrały; Piotr łokciami miejsce swe rozszerzył, na klęczki upadł i zaszeptał:
— Niechaj moc Boża przezwycięży siłę szatana!
Wtem ktoś go mocno w łokieć trącił. Obejrzał się i zobaczył schylonego nad sobą Klemensa. Parobek szeptał mu w samo ucho:
— Tatku, wójt chce się z wami rozmówić.
Piotr odtrącił syna.
— Powiedz wójtowi, żeby sam do kościoła szedł i ludziom modlić się nie przeszkadzał.
Klemens nie nalegał dłużej i wyszedł z kościoła. Ale Piotra coś korcić i niepokoić zaczęło, czegoby wójt chciał od niego. Kilka razy uderzył się w piersi, powstał z klęczek i z kościoła wychodził. W kruchcie spotkał się ze Stefanem, który także niedługo zabawił w kościele. Szymon pomodlił się tylko przed kościelnemi drzwiami i coprędzej do karczmy pociągnął. Żaden z nich nie był w środku kościoła, gdzie Pietrusia wraz z mnóstwem ludzi spowiadała się, a potem w oczekiwaniu Komunii przed ołtarzem klękła.
Na godzinę przed zapadnięciem zmroku rynek opróżniać się zaczął, a coraz więcej sań i koni zgromadzało się przed obszerną murowaną karczmą. Zziębnięci ludzie przed puszczeniem się w drogę do domów wchodzili się tu ogrzać i głód zaspokoić.
Izba karczemna znacznie tu była większa, niż w Suchej Dolinie. Na wielkim kominie palił się ogień, zewsząd słychać było wołanie o wódkę, miód i piwo. W głębi izby wójt, najwyższy urzędnik gminy, częstował miodem dość liczną kompanię. Do poczęstunku tego, oprócz ludzi z innych wiosek, należało kilku mieszkańców Suchej Doliny, a pomiędzy nimi najważniejszym był sołtys, Piotr Dziurdzia. Rozmowa toczyła się właśnie o różnych zaletach konia, którego wójt chciał kupić od sołtysa, i zaprowadziła do rozpraw o koniach w ogólności. Sprzeczki wójt przerywał zawsze, dolewając do szklanek miodu i z uprzejmą powagą przemawiając:
— Pijcie, panowie gromada, pijcie! Niech wam będzie na zdrowie, na szczęście!
Gospodarze mu na podziękowanie głowami skłaniali i zielonawe szklanki do ust nieśli.
Piotr z kolei częstował wójta i sąsiadów. Trunek zupełnie go rozmarzył. I Klemens pierwszy raz w życiu swojem był pijany, ale jeszcze dosyć przytomny. Zachciało mu się wracać do domu. Ojca za rękaw pociągnął.
— Idźmy do chaty, tatku, — prosząc, zapiszczał.
Piotr spojrzał na syna zadziwionemi jakby oczyma i z gniewem krzyknął:
— A ty chory byłeś, tylko co nie umarłeś. Dyabelska siła chorobę tę na ciebie nasłała.
Klemens splunął:
— Żeby ona świata nie widziała, ta, co mnie tej biedy narobiła! Jedźmy do domu, tatku!
Ciągnął ku drzwiom ojca. Przy samym progu ojciec i syn natknęli się na Szymona.
— A ty czego tu się jeszcze łajdaczysz? — krzyknął na krewnego Piotr, — do chaty tobie, bo ostatni grosz przepijesz.
— Już przepiłem, — odpowiedział Szymon.
Wychodząc, Piotr i Klemens wypchnęli przed sobą Szymona. Na placyku, okrytym jeszcze saniami, zobaczyli Stefana, który zabierał się do odjazdu. Szymon lazł także do sań swoich, mrucząc:
— Nie dała jędza pieniędzy, nie dała; żeby ona tego świata nie oglądała!
Troje sań Dziurdziów, z których pierwsze zajmowali Piotr z Klemensem, jednocześnie od karczmy odjechało i, przemknąwszy się przez miasteczko, znalazły się wkrótce pośród śniegiem usłanych pól i coraz więcej przestrzeni za sobą zostawiały. Nagle Klemens zawołał:
— Ot, Przygórze! — Taką nazwę nosiło wzgórze, o półtorej wiorsty może oddalone od wysokiego krzyża, od którego już krótki tylko i prosty kawałek drogi do Suchej Doliny prowadził.
Minęli Przygórze i nic już przed sobą nie widzieli — tylko śnieg i śnieg wszędzie, ani drzewa, ani wiorstowego słupa, ani wzgórza żadnego. Klemens skręcił na lewo.
— Gdzieś pojechał? — mruknął Piotr.
— Dobrze, tatku, tak trzeba — odparł chłopak. Był pewnym, że wcale nie zawracał... Tamci dwaj nie kierowali wcale końmi. Obaj nawznak na saniach leżeli. Nie drogą jechali, ale polem i nie zwracali na to żadnej uwagi, dopóki znowu nie ukazał się przed ich oczyma las Przygórza.
— A to co? — zawołał Klemens — znowu Przygórze! — Piotr wyrwał lejce z rąk syna i, chcąc uczynić całkiem przeciwnie, jak uczynił tamten, konia na prawo skręcił i jechał znowu, dopóki koń nie zagłębił się po kolana w jakimś rowie.
— Znów źle pojechaliśmy!
I wołaniem, oraz ściąganiem wyrwawszy z rowu tęgiego konia, zawrócił nazad. Dwoje sań innych zawróciło także, ale w ten sposób, że Szymon znalazł się na przedzie. Jechali i jechali, aż znowu Stefan z sań swoich do Piotra krzyknął:
— Znów Przygórzel
— Tfu! zgiń, przepadnij, nieczysta siło! — splunął Piotr.
Godzina przeszło upłynęła, odkąd wpółprzytomni i śnieżną zamiecią oślepieni krążyli tak po równinie.
— Dyabeł tuman w oczy puszcza — odezwał się Piotr.
— Ale! — potwierdził Klemens, coraz więcej trzęsąc się od zimna.
Stefan zamruczał: — Przyjdzie człowiekowi, jak psu, zmarznąć.
Wtem Klemens podniósł się trochę na saniach i z wielkim przestrachem krzyknął:
— Znów Przygórze! — po jednem miejscu dyabeł nas wodzi!
— Złaź z sań, będziemy drogi szukać, — rozkazał Piotr.
Wysiedli obaj. — Chodźcie drogi szukaćl — zawołał Piotr na Stefana i na Szymona. Wszyscy czterej, brnąc w śniegu, postąpili kilka kroków. Wtem Klemens z przerażeniem zawołał:
— Widzicie, tatku, widzicie? — I rękę wyciągał do ruszającej się postaci, która wyszła z za lasu Przygórza i powoli przesuwała się w śnieżnej mgle.
— W imię Ojca i Syna! — przeżegnał się Piotr, — zgiń, przepadnij nieczysta siło! — Stefan, najodważniejszy, parę kroków jeszcze postąpił.
— Dyabeł, czy baba? — niepewnym głosem wymówił.
— Baba! — zaczął Szymon — szelma baba, pieniędzy nie dała. Oho, poczekaj!
Całą siłą pijanych nóg ku koniom powracał. Przypadł do swoich sań i klnąc wyciągać z nich zaczął jeden z drągów poprzecznych, składających siedzenie.
— Ona sama, — bełkotał, — kowalka przeklęta.
— Ona, znów ona! — krzyknął Piotr i także drąg z sań wyciągać zaczął.
— Czego się ona do naszej familii przyczepiła i prześladuje? — krzyknął Klemens. — Czy to już ja mam przepadać przez nią?
Stefan tchu z ust nie wypuszczał, ale także poprzecznicę z wozu wyciągnął... Minuta upłynęła, a we mgle śniegowej o kilkanaście kroków od trojga skupionych z sobą sań zaciemniała szamocąca się gromadka ludzi i wzniosły się krzyki i jęki straszne... Potem, gdy wielka fala wiatru rozsunęła na chwilę mgłę śnieżną, pokazała się droga, jak struna prosto wyciągająca się, — na tej drodze troje szybko posuwających się sań, na których siedzieli czterej chłopi...
Za nimi Pietrusia, żona Michała kowala, nieruchomą plamą czerniała na białej ziemi... Kijami połamali jej żebra, młodą twarz krwią zalali i zostawili na pustem polu, białemu śniegowi na podściółkę, czarnym krukom na strawę.
W sali sądowej gorąco od ścisku i świateł. Jeden z sędziów, w postawie pełnej powagi, donośnym głosem odczytuje cztery pytania, z których każde stosuje się do jednego z obwinionych, a zakończone ma być odpowiedzią bardzo krótką: Winien, lub nie winien.
— Winien! winien! winien! winien! — rozlega się cztery razy po sali.
Po krótkiej przerwie inny głos czyta wyrok: — „Piotr, Stefan, Szymon i Klemens Dziurdziowie skazani na pozbawienie wszelkich praw stanu, dziesięć lat ciężkich robót w kopalniach i dożywotnie osiedlenie w Syberyi“.
Stało się.
Skazani po jednemu ławę swoją opuszczać zaczęli... Przed nimi otworzyły się nizkie drzwi, za któremi widać było czarną ciemność bocznej sieni budynku. Ciężko stąpając, płacząc, z osłupiałym wzrokiem wchodzili w te drzwi — za ostatnim z nich zniknęli dwaj żołnierze. Nizkie drzwi zamknęły się zwolna, bez szelestu...