Czarownica (Orzeszkowa, 1917)/Rozdział szósty
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czarownica |
Wydawca | „Księgarnia Polska“ |
Data wyd. | 1917 |
Druk | Klamkowski i Rajski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zima nadeszła wczesna i ostra.
W mroźny wieczór listopadowy drogą, prowadzącą z najbliższego miasteczka do Suchej Doliny, szli dwaj włościanie. Szli oni to powolnym, to znowu prędkim i zamaszystym krokiem, bardzo głośno ze sobą rozmawiając i rozmachując rękoma. Nie byli zupełnie trzeźwi. Ze słów ich domyślać się można było, że wracali do wioski z miasteczka, gdzie obadwaj stawali przed sądem.
— Sędzia mówi, karę za drzewo zapłacisz, — mówił jeden. — Sześć sztuk w pańskim lesie ściąłeś, za każdą sztukę po rublu zapłacisz.
— A kiedy długu nie zapłacisz, mówi, ziemię opiszą i sprzedadzą, — zaczął drugi chłop. — Ale dowiedziałem się u wójta... Żeby jego... Ziemi nie opiszę, mówi, bo jeszcze nie wykupiona od rządu, ale gospodarstwo za dług opiszę i sprzedam publicznie; w jednych koszulach zostaniecie. Co z tego będzie?
Nagle stanęli obaj i patrzeć na siebie zaczęli.
— Jakób! — rzekł jeden.
— Szymon! — odpowiedział drugi.
— Żeby to człowiek był bogaty, toby długów nie robił.
— Ale.
— U mnie dziewięcioro ludzi w chacie.
— U mnie trzynaścioro, a ziemia taka kiepska, że choć płacz.
Obaj głośno westchnęli i dalej iść zaczęli. Znajdowali się blizko krzyża, wznoszącego się nad rozstajnemi drogami. Naprzeciw nich stało domostwo kowala. Jakób rękę ku domostwu temu wyciągnął.
— Ot tam pieniędzy dużo, — rzekł.
— Czemu niema być, kiedy dyabeł pomaga.
Wtem Jakób Szyszka stanął jak w ziemię wryty i, wskazując na domostwo kowala, szepnął:
— Widziałeś, Szymonie, widziałeś?
Od ciemnego nieba oderwała się niby gwiazda i nad samą chatą kowala zniknęła.
— Widziałem, — odpowiedział Szymon, — gwiazda spadła.
— Oj, ty, durniu, — mówił Jakób, — ty myślisz, że to gwiazda spadła, a to był dyabeł, co przez komin czarownicy pieniądze niósł.
— W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Wiesz ty, co? Jużbym ja i dyabelskimi pieniędzmi nie pogardził, żeby tylko z biedy wyleźć. Możeby kowalka pożyczyła? — niepewnym głosem mówił Szymon.
— Rób, jak chcesz, ale kiepsko będzie, tak chrześcijańską duszę zaprzedawać nie godzi się — nauczał Jakób.
Szymon głowę podniósł.
— A szedłeś ty do pańskiego lasu drzewo kraść, kiedy śpichrz budować miałeś? Co?
— Oj ty, durniu! — krzyknął Jakób.
— Ty mnie od durniów nie przezywaj, słyszysz? Prawa nie masz; sameś dureń, a do tego i złodziej!
Zaczynali się kłócić, ale wtem oblała ich światłość, wychodząca z okien karczmy, koło której przechodzili.
— Zajdźmy — rzekł Szymon.
— Zajdźmy — zgodził się Jakób.
W izbie karczemnej z obu stron stoła siedzieli na ławach gospodarze poważni i stateczni i, pijąc wódkę, toczyli pomiędzy sobą rozmowę gwarliwą, ale poważną, o rzeczach, dotyczących interesów wsi. Więcej mówili, niż pili. Nie zwykli byli upijać się bez wesołej jakiejś okazyi, szanując w sobie dostojność gospodarzy zamożnych, ojców rodzin i urzędników gminy. W środku kompanii tej zasiadł Piotr Dziurdzia. Było także kilku dorosłych parobków i z pięć dziewczyn. W gromadce tej, która wybornie się bawiła, wiódł rej Klemens. Przed sześciu tygodniami wstał on z ciężkiej choroby i teraz był już zupełnie zdrów.
Nikt na Jakóba i Szymona uwagi nie zwrócił. Nikogo nie zaczepiając, chyłkiem przeszli karczemną izbę i weszli do drugiej, daleko mniejszej, będącej mieszkaniem arendarza i jego rodziny. Tam zapalczywie i głośno rozmawiać zaczęli z Żydem, który od obydwu, a szczególniej od Szymona, dopominał się o pieniężne swe należności. Nie przeszkodziło mu to jednakże dać im po parę kieliszków wódki, pilnie każdy kredą na drzwiach zapisując. Szymon wypił i z karczmy wyszedł. Szedł niepewnym krokiem ku domostwu kowala. Gdy stanął przed kuźnią, zdjęła go trwoga jakaś; gdyby był trzeźwy, byłby całkiem w tamtą stronę nie szedł, ale wódka dodawała mu odwagi, a ujmowała rozmysłu. Przeżegnawszy się, wszedł do chaty kowala. Kowala w domu nie było. Pietrusia siedziała na stołku przed kominem i gotującej się strawy doglądała, a zarazem naprawiała odzież. Zobaczywszy wchodzącego Szymona, nie zdziwiła się, bo go dobrze znała.
Szymon wprost przed nią stanął i z pomięszaniem zaczął:
— Pietrusiu, ja do ciebie z prośbą.
— A czego chcecie?
— Do sądu dziś chodziłem. Długi zapłacić kazali, ziemię sprzedadzą...
Tak prawił, po wiele razy jedno i to samo powtarzając.
— To i cóż ja tobie, Szymku, poradzić mogę? — zapytała nakoniec Pietrusia.
— Pieniędzy pożycz, — przystępując bliżej, rzekł Szymon.
— A skądże ja pieniędzy wezmę? Ja nie mam i Michałek nie ma. My jeszcze młodzi oboje, kiedyż mieliśmy czas pieniądze zbierać?
— Pożycz, Pietrusiu, zlituj się... co tobie to szkodzi? Jak ty przyjacielowi swemu powiesz, żeby tobie więcej przyniósł, to zaraz przyniesie.
— Czyś ty zwaryował? — krzyknęła ze zdziwieniem kobieta. — Jakiż to mój przyjaciel taki, coby mi pieniądze według żądania przyniósł?
Szymon głosem przyciszonym od trwogi wymówił:
— A dyabeł? albo on tobie pieniędzy nie nosi? Co?
Na te słowa kobieta jak oparzona ze stołka się zerwała.
— Co ty wygadujesz? — krzyknęła, — człowieku, upamiętaj się i Boga w sercu miej!
— Ja sam widziałem, jak on, ognisty taki, przez komin do twojej chaty wlatywał.
— Kłamiesz! — krzyknęła kobieta z iskrzącemi oczyma.
— Dalibóg — widziałem.
Tupnęła nogą i krzyknęła: „precz!“ Zarazem chłopa za kożuch pochwyciła i, drzwi otworzywszy, do ciemnej sieni go wypchnęła.
Chłop pod okno podszedł i wykrzykiwał:
— Nie dasz? no, to poczekajże, dam ja tobie! zgubiona dusza twoja, popamiętasz!
Poszedł ku wsi, a idąc wciąż do siebie wykrzykiwał: — „Dam ja jej! popamięta!“
Od paru miesięcy Pietrusia do wsi nie chodziła, bo się bała spotkania z ludźmi. Jednak w tydzień po odwiedzinach Szymona wypadła jej potrzeba konieczna pójść wieczorem do Łabunów. Babka, pozostawszy z dziećmi, bajki im opowiadała. Gdy już trzecią zaczęła, drzwi otworzyły się z trzaskiem i wśród ciemności rozległ się krzyk rozpaczliwy.
— Jezu, ratujcie, ja nieszczęśliwa! Biją już, kijami biją! Boże mój miłosierny!
Był to głos Pietrusi, która całem ciałem na podłogę się osunęła. Dzieci w płacz uderzyły.
— Co tobie, Pietrusiu? — przemówiła babka trzęsącym się głosem. Nie waryuj, światło zapal. Dzieci pociemku płaczą.
Z jękiem podniosła się młoda kobieta z ziemi i ogień roznieciła. Splątane włosy jeżyły się jej nad czołem; blada była jak płótno. Z płaczem opowiadać zaczęła babce, że gdy wracała od Łabunów, ktoś, co na nią za płotem czatował, kijem ją raz i drugi w plecy uderzył, a tak mocno, że aż na ziemię upadła. Poznała, że to był Szymon Dziurdzia. Jeszcze kilkoro ludzi śmiało się i gadało, ale ona już nie wie, kto oni byli, bo zerwała się z ziemi i co sił dalej pobiegła.
— Za co to na mnie przyszło? — pytała i ręce łamała.
— Chodź do mnie, dziecię, pogadamy — rzekła staruszka. Pietrusia usiadła. Po dość długiem milczeniu babka zaczęła:
— Niema dla ciebie, dziecko, innego ratunku, tylko do Pana Boga udać się i Jego o świadectwo przed ludźmi prosić. Jutro Niepokalane Poczęcie Przenajświętszej Maryi Panny, odpust wielki w miasteczku. Narodu będzie chmara. Z Suchej Doliny gospodarze pojadą do kościoła i na targ. Do kościoła idź i ty, przed Panem Jezusem krzyżem leż, spowiadaj się i Komunią Przenajświętszą przyjm. Ludziom pokażesz, że nieprzyjaciółką Boską nie jesteś. Poznają, żeś ty nie taka, jak oni wymyślili.
— Zrobię, jak radzicie — odpowiedziała Pietrusia.
— Może i Michał pójdzie?
— Pewno nie pójdzie, bo do dworu musi iść — dużą robotę ma wziąć.
Tak rozmawiając, kobiety nie zwróciły uwagi na męskie kroki, które ozwały się za drzwiami. Kowal wszedł do izby. Na twarzy jego malował się smutek. Ciągle z ludźmi się widując, słyszał wszystko, co się tyczyło jego żony. Spojrzawszy na nią, rzekł:
— Oj, Pietrusiu, do czegoś ty teraz podobna? Włosy masz rozczochrane, oczy spuchnięte od płaczu. Co się tobie stało? Czegoś płakała?
Nic nie odpowiadając, odwróciła się do niego plecami. Obraziło go to widocznie, bo podniesionym i grubym głosem krzyknął:
— Czego tam stoisz z opuszczonemi rękoma, jak pani jaka? Dzieciom daj jeść! Co za matka z ciebie, żeby one, jak żebraki jakie, do północy głodne były.
I na te słowa, tak bolesne dla serca matki, nie odpowiedziała nic. Dopiero kiedy jedzenie dzieciom rozlała i spać je pokładła, podeszła do Michała, który na stole rozparty papierosy palił, i z płaczem przemówiła:
— Michałek!
— Czego znów płaczesz? — zapytał Michał, — płaksiwa teraz zrobiłaś się, całkiem nie taka, jak byłaś.
— Nie taka — odpowiedziała kobieta, powstrzymując łzy, które jej gradem po policzkach spływały. — Ale i ty nie taki, jak byłeś. Niema twojej wesołości, niema twego gadania i niema twego śpiewania. Czy ja tobie zrobiłam się niemiła, czy ty mnie już nie lubisz? Żebym ja umarła, toby ci wolno było wziąć sobie żonę inną i wszystko sobie według woli robić...
Schwycił ją wpół i na ławie obok siebie posadził.
— Co ty pleciesz? co ty wygadujesz? Czysta waryatka! Ona umrze! Prędzej jabym się z tem życiem rozstał!
— To ja tobie widać niebardzo niemiłą jestem?
— Oj, ty, pleciucho! czy ty myślisz, że ja łotr jaki albo rozbójnik, żebym tak odrazu wszystko zapomniał i serce odmienił? Siedem lat z tobą żyłem, i aż póki na nas nieszczęśliwe czasy nie przyszły, jednego dnia złości na twojej twarzy nie widziałem, złego słowa od ciebie nie słyszałem.
— Ale!
— Dziatek czworo mi urodziłaś i z pilnością wyhodowałaś, gospodarstwa strzegłaś i rąk nie zakładałaś.
— Ale!
— No, to widzisz. Dlaczegóżbym cię lubić przestał. Oj, ty, głupia! umierać chciałaś! Żyj babo, kiedy ci dobrze! Ot co!
W same usta ją pocałował, wpół ją objął i zapytał:
— A teraz mów, czegoś dziś tak płakała. Czy znowu ci kto co przykrego zrobił? Co?
Ręką twarz ze wstydu zakrywając, opowiedziała mu swoją straszną dzisiejszą krzywdę.
Michał się z ławy zerwał i pięścią o stół grzmotnął.
— Zabiję! — krzyknął, — na śmierć łajdaków tych zabiję! Czego oni do ciebie przyczepili się, łotry te! Co tu robić z tym ciemnym ludem?
— Jutro przed wszystkimi wyspowiadam się — szepnęła Pietrusia.
Michał ręką machnął.
— Co to pomoże? jeden zobaczy, a drugi na odpuście nie zobaczy. Zmarnujesz się na dokuczaniu ludzkiem. Chyba ja z tobą pójdę gdzieindziej. Ziemię w dzierżawę puszczę, z rzemiosłem mojem cały świat choćby obejdę, a chleba ani nam, ani dziatkom naszym nie zbraknie. Ciebie krzywdzić nie dam i jeszcze, broń Boże, bić!
Kobieta ręce jego całować zaczęła.
— Jakiś ty dobry, jakiś ty dobry... lepszego już chyba na całym świecie niema.
Michałek objął ją ramionami i rzekł:
— Więc idź jutro do miasteczka, spowiadaj się, a po nabożeństwie zajdź do mojej siostry Hanuli, co jest tam za mężem za felczerem, i rozpytaj się jej, czy dobrzeby mi było w miasteczku z rzemiosłem mojem osiąść. Ja pójdę do dworu.