Czarownica (Orzeszkowa, 1917)/Rozdział piąty
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czarownica |
Wydawca | „Księgarnia Polska“ |
Data wyd. | 1917 |
Druk | Klamkowski i Rajski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Do chaty Piotra istotnie zajrzało nieszczęście, ale nie takie, jakiego się spodziewała Rozalka.
Klemens jeździł na dość odległą łąkę dla zebrania z niej skoszonej trawy. Nazajutrz, wróciwszy do domu, musiał włożyć kożuch, bo dreszcze go trzęsły; lecz dnia następnego poszedł z chłopcami wiejskimi ryby w stawie niewodem łowić. Zdjął na brzegu odzienie, po ramiona prawie wlazł w wodę i przez parę godzin pomagał ciągnąć niewód. Po tej wyprawie ciężko zachorował. Sroga jakaś gorączka urodziwego parobka, niby kosa trawę, podcięła.
Od dwu dni nie wstawał z tapczana. Pod kraciastą kołdrą leżał nieruchomy, nakształt kłody drzewa, z twarzą, ziejącą ogniem, wciąż jękliwym głosem matkę ku sobie przywołując.
Gdy tylko wieść o chorobie jego rozeszła się po wsi, sąsiedzi schodzili się do chaty Piotra, aby ze zmartwionym gospodarzem pogadać i powzdychać. Kobiety tłumnie otaczały tapczan, na którym leżał chory, gadały, doradzały, a Piotrowa, zanosząc się od płaczu, na ziemi u tapczana siedziała.
— Oj, żeby on był nigdy na tę łąkę nie jechał, na tym deszczu nie zmókł i nie przespał się na tej zgniłej kopicy! — mówiła Szymonowa.
— Ale! albo to od łąki, i od deszczu, i od kopicy ta choroba na niego przyszła... — odpowiedziała Rozalka swoim syczącym głosem; a gdy wszystkie kobiety na nią oczy zwróciły, wymówiła:
— To jest zadane, tę chorobę jemu ktoś zadał.
Teraz i mężczyźni przysłuchiwać się zaczęli babskiej rozmowie.
— Aa! — zadziwiły się kobiety, — a któż to taki zrobił?
— Ja wiem, kto. Ta, co jemu ziele na kochanie dawała. Musi być nie takie ono było, jak trzeba, bo zamiast kochania chorobę sprawiło. Chodź, Pietrek, zawołała i do Piotra się zwróciła, — tobie powiem. Tyś ojciec i pomsta za krzywdę syna do ciebie należy.
Piotr wstał za kobietą i do sieni wyszedł. Tam długo ze sobą rozmawiali. Potem Piotr wrócił do izby, widocznie wzruszony i rozgniewany. Zrazu jednak nic nie rzekł, tylko ze zgiętym grzbietem i pochyloną głową na ławie usiadłszy, splunął i zamruczał:
— Zgiń, przepadnij, nieczysta siło!
Potem na syna uważnie spojrzał i zapytał:
— Klemens, ty niedawno piłeś wódkę z Franką, Jakóbową wnuczką? Co? piłeś, czy nie? odpowiadajże!
Parobek zawstydził się, brodę wraz z ustami pod kołdrę chował.
— Piłem, — jęcząc, odpowiedział, — no i cóż takiego, żem pił? albo to raz piłem?
— Toś ty z wódką chorobę tę wypił, — rzekł Piotr rozpaczliwie. — Dziewka ci do niej paskudnego ziela nasypała. Na śmierć, nie na życie i kochanie, ziele ta czarownica ludziom daje.
— Czarownica?! — krzyknęły kobiety.
— Kowalka — dokończył Piotr.
Klemens słowami ojca przeraził się bardzo; zaczął tracić przytomność, okropnie jęczeć i kląć. Kobiety uderzyły w krzyk i płacz. Jedna z nich zapaloną gromnicę w ręce chorego wetknęła. Piotr szedł już, aby konie zaprzęgać i po księdza jechać, a idąc trząsł się cały z żalu i ze złości, strasznie przeklinając:
— Żeby jej nogi połamało! żeby ona świata od płaczu nie widziała, przeklęta!
Piotrowa, ujrzawszy zapaloną gromnicę w rękach syna, przeraźliwie krzyknęła i wybiegła z chaty. Biegła naprzód ulicą wiejską, potem skręciła na wązką ścieżkę, która ku domostwu kowala wiodła.
W ostatnich dniach pogody i jesiennego słońca na pracownice wiejskie spada istny grad robót. Pietrusia dziś od świtu ścinała kapustę i znosiła ją do domu, a teraz pod ścianą chaty międlicę ustawiła, lnu w nią nakładła i uderzeniami deski miękkie włókna rośliny oddzielała od suchej i twardej powłoki. Robota była ciężka. Grube krople potu wystąpiły na czoło i policzki Pietrusi, ani na chwilę jednakże pracy nie przerywała, nie usłyszała otwierania się wrót małego dziedzińca, ani śpiesznych stąpań zbliżającej się do niej kobiety. Wtedy dopiero głowę podniosła, gdy o kilka kroków od niej głos kobiecy, od płaczu i gniewu zachrypły, wymówił:
— Niech ci czart dopomaga! Bodajbyś ty ze lnu tego sobie i swoim dzieciom śmiertelne koszule utkała!
Wczoraj już Franka przybiegła do Pietrusi z wiadomością o chorobie Klemensa. Słowa Piotrowej przestraszyły ją bardzo.
— Czego chcecie, matko? — wyjąkała.
— Oj, ty niegodziwa, — wybuchnęła Piotrowa, — toś ty przez tyle lat chleb nasz jadła, tośmy ciebie, jak co dobrego, lubili, za co ty nam teraz syna otrułaś? Co?
Pietrusia rękami płasnęła.
— Ja wam syna otrułam? Ja?
— Coś ty jemu zrobiła? powiedz! — mówiła Piotrowa. — Jakie ziele tej dziewce dałaś, żeby ona go niem napoiła?
Pietrusi buchnęły ogniste rumieńce, załamała ręce i krzyknęła: — Ja? ja dałam ziele? — Wtem przypomniała sobie Frankę i zrozumiała słowa Piotrowej — strach przed okropnem oskarżeniem zatrząsł jej sercem.
— Aha! — krzyknęła Piotrowa, — nie przysięgniesz, żeś nie dała. No, kiedy tak, to odrób teraz, coś zrobiła! Kiedyś ty czarownica, to daj co takiego, coby mu truciznę z ciała wypędziło.
Pietrusia stała zdziwiona, nieruchoma, jak słup.
Wtedy Piotrowa, osunąwszy się przed nią na kolana i całując brzeg jej spódnicy, mówić zaczęła:
— Pietrusiu, ratuj ty go! Niech ten nasz gołąbek, ta nasza podpora na stare lata przy życiu zostanie! Odrób, coś zrobiła!
— O, mój Boże! — zawiodła Pietrusia, — co ja pocznę? nic nie dałam, nic nie zrobiłam, odrabiać nie mogę.
Piotrowa porwała się z klęczek i, potrząsając pięścią, przez zaciśnięte zęby mówiła:
— Poczekaj, poczekaj! będzie tobie kiedyś od ludzi za wszystkie nasze krzywdy! dyabeł, twój przyjaciel, nie wyratuje ciebie, kiedy na twoją głowę pomsta ludzka przyjdzie!
Wtem przypomniała sobie, że gdy ona tu kłóci się z czarownicą, syn jej może już nie żyje: obu rękami schwyciła się za głowę i z powrotem ku wsi pobiegła.
Pietrusia zaś tam, gdzie stała, osunęła się na ziemię i, twarz rękoma zakrywszy, rozpłakała się głośno i rzewnie.
Płakała jednak niedługo. W izbie obudzone dziecko zaczęło skwierczeć; skoczyła i do chaty wbiegła. Przez czas jakiś karmiła dziecko. Potem, ukołysawszy je do snu, westchnęła głośno i zadumanym wzrokiem przed siebie patrzyła.
— Pietrusiu, — zawołała babka, — spal te zioła wszystkie, co są w chacie.
— Czemu tak, babulu?
— Spal! — krzyknęła stara. — Głupia, jeszcze się pyta, czemu!
Pietrusia chwilę jeszcze pomyślała, potem z komory, ze strychu, z sieni w fartuchu znosiła mnóstwo suchych i świeżych jeszcze kwiatów i traw polnych, a potem śpiesznie garściami w ogień rzucać je zaczęła. Po chwili stara zagadała znowu:
— Pietrusiu, żebyś ty od tego czasu nie ważyła się doradzać nikomu, żeby tam nie wiem jak ciebie prosili! Cicha bądź, jak ta ryba na dnie wody, żeby ludzie o tobie zapomnieli.
— Dobrze, babulu, — odpowiedziała młoda kobieta.
Drzwi izby otworzyły się i wszedł kowal. Gdy Pietrusia spojrzała na niego, zaraz krzyknęła:
— O, mój Boże! a tobie co się takiego przytrafiło, Michałku?
Michał twarz miał rozgniewaną, jedno oko zapuchłe i kilka rysów na policzkach i czole.
— Przytrafiło mi się to, — odpowiedział — czego jeszcze nigdy ze mną w życiu nie było. Pobiłem się przed karczmą z chłopami; z twojej przyczyny, Pietrusiu, awantura ta mnie spotkała. Tfu! wstyd tylko i zgryzota! — splunął. — Rozmawiam z arendarzem, aż słyszę, przed karczmą chłopi na ciebie wykrzykują, żeś ty Klemensowi Dziurdzi chorobę zrobiła. Słuchałem, słuchałem, aż nie wytrzymałem: wyleciałem z karczmy i kłócić się o ciebie zacząłem. Od słowa do słowa, do bitwy przyszło. Oj, Boże, mój Boże, za co na mnie taka hańba przyszła!
Pietrusia wciąż milczała, przestraszona, tak że aż jej ręce drżały. Ze spuszczonemi powiekami zapaliła lampkę i wieczerzę na stół stawiała. Mąż bacznie na nią popatrzał.
— Pietrusiu, — rzekł — coś ty takiego ludziom zrobiła, że oni na ciebie, jak te kruki na ścierwo, napadli?
Pietrusia nie wiedziała, co odrzec, z przestrachu głowę traciła...
— Czy ja wiem? — wymówiła przyciszonym głosem.
Mąż patrzał na nią, jakby dziwiąc się czemuś — parę razy głową zakołysał. Potem dzieci ku sobie przywołał, a do niej już ani razu tego wieczora nie zagadał.