Czarownica (Orzeszkowa, 1917)/Rozdział czwarty
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czarownica |
Wydawca | „Księgarnia Polska“ |
Data wyd. | 1917 |
Druk | Klamkowski i Rajski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Czworo już dzieci, z których najstarsze miało lat sześć, zdrowo i wesoło hodowało się w chacie kowala w porze owej, gdy mieszkańcy Suchej Doliny rozniecili wśród dróg rozstajnych ogień z osinowego drzewa. Na ogień ten pierwsza nadeszła Pietrusia... Ona więc była tą duszą złośliwą i nieczystą, która w chatach kilkunastu mleko krowom odebrała. Tak przynajmniej mówiono powszechnie.
— I czy może być inaczej? — dodawano.
— A toż wielkie lubienie, jakie uboga dziewczyna, przybłęda, rozbudziła w jednym z najbogatszych gospodarzy Suchej Doliny, Stefanie Dziurdzi? A to wyjście za mąż za chłopca, który cztery lata jej nie widział, a nie zapomniał? to odgadnięcie złodzieja? A wszystkie inne jej leki i porady, i cała jej mądrość, której daleko więcej posiadała, niż inni? A teraźniejsze bogactwo kowala — skąd oni je mają?
Sąsiadki, szczególniej Łabunowa, która Pietrusię bardzo lubi od czasu, gdy ta ją ze srogiej febry wyleczyła, wspominają coś o tem, że Michałek podobno trochę pieniędzy z sobą przywiózł, a zarobił je swojem rzemiosłem; że i teraz pracowity jest bardzo, i ludzie z robotą jak na odpust do niego przyjeżdżają; że kawał ziemi ma urodzajny, że Pietrusia dobrą jest gospodynią. Ale Rozalka wzgardliwie głową kiwa, a stary Szyszka mówi: — „A kto przyszedł na ogień, co? Dyabeł czarownicy przez komin pieniądze nosi. Oto skąd oni mają swoje bogactwo.“
W kilkunastu chatach wrzało tego wieczora, jak w garnku.
Pietrusia tymczasem, zaszedłszy do kuźni i z mężem pogadawszy, do domu wróciła, aby wieczerzę zgotować.
Maciejowa dzieciom coś opowiadała, a one jej krzykami i zapytaniami mowę przerywały.
— Wszyscy jesteście? — zapytała Pietrusia wchodząc.
— Wszyscy. A Adamek śpi.
— To chwała Bogu! Zaraz ogień rozniecę i kartofli zgotuję, com dziś w ogrodzie nakopała.
Wkrótce ogień zapłonął na kominie i oświetlił izbę. Sypiąc kartofle do garnka, Pietrusia żartobliwie przekomarzała się z dziećmi, a babka aż zanosiła się od śmiechu.
W pół godziny potem wrócił do domu kowal. Dzieci ku niemu się rzuciły. Michałek jedno po drugiem na ręce brał, jak piórka wysoko nad głową swą podnosił i, pocałowawszy, stawiał znowu na ziemi.
Siadając na ławie, zawołał:
— Zuzulu, zmachałem się przy robocie, mało mi ręce nie poodpadają. Jeść chcę.
— W mig będzie wieczerza — wesoło odparła kobieta i postawiła na stole lampkę z wysokim kominkiem oraz misę dymiących kartofli; bochen chleba i nóż mężowi podała, a potem z sieni przyniosła jeszcze dzieżę z kwaśnem mlekiem.
Wkrótce po wieczerzy dzieci zasnęły. Ślepa babka, nakarmiona także, zabierała się do rozciągnięcia swoich starych kości, kiedy Pietrusia, myjąc miski i łyżki, odezwała się nagle:
— A! ja wam nie mówiłam jeszcze, co mi się dziś przytrafiło. — I ze śmiechem opowiedziała mężowi i babce, jakto ona nadeszła na ogień, rozłożony pod krzyżem. Kowal śmiał się także serdecznie, ale babka widocznie pomarkotniała.
— To niedobrze, oj, to niedobrze, żeś ty pierwsza na ten ogień przyszła! Czemuś ty pierwsza przyszła, kiedy wiadomo, że na taki ogień zawsze czarownice przychodzą?
— Czy ja wiem, czemu? — wymówiła młoda kobieta zcicha.
— Ot — ozwał się kowal — szła, to i przyszła. Szkoda gęby na to marnować.
Ale babka dalej mówiła:
— Teraz już źli ludzie spokojności ci nie dadzą. Teraz już pewno za czarownicę cię ogłoszą... Kiedy ja z maleńką Pietrusią na ręku w świat poszłam, zaszłam raz do jednej wioski, w której żył staruszek, co o nim ludzie mówili, że ma może więcej, niż sto lat. Teraz i kosteczki się jego rozsypały w grobie i dusza przed Panem Bogiem stanęła, ale co on gadał, teraz mi jakby żywe przed ślepemi oczyma stoi.
— „Była we wsi ludnej i bogatej dziewczyna taka piękna, że dziwili się jej wszyscy ludzie. Parobki młode to już szaleli za nią, a i panicze do niej przychodzili i mówili: — Choć spojrzyj na mnie, Marcysiu, choć raz mi rączkę swoją podaj! — Ale Marcysia nikogo nie chciała, ani chłopa, ani pana. Milsze jej było ziółko w lesie, niż chłop na dobrej roli albo panicz we dworze. Do lasu idzie bywało i siedzi tam dzień cały, a czasem to i dwa, trzy dni; a jak wróci, potajemnie zioła warzy, a potem już ludziom te zioła do picia daje od bólów, i od kolek, i od nudności, i od zgryzoty, i od wszelkiego ucisku, jaki tylko jest.
Na nieszczęście Marcysi, polubił ją jeden dworak, pisarz czy coś takiego. A ona z niego żartowała sobie tak, jak i ze wszystkich. On długo cierpiał i ciągle ją prosił, żeby go polubiła; aż kiedy zobaczył, że nic z tego nie będzie, wpadł w straszną złość. Do miasta pojechał, przed sądem i wielkimi urzędnikami zaskarżył, że Marcysia jest czarownicą. Wtenczas we wsi zrobiło się jak w piekle. Pozjeżdżali się sędziowie i urzędnicy wielcy i zaczęli nad Marcysią robić śledztwo. Wypytawszy się o wszystko, związali ręce i nogi Marcysi, położyli ją na wozie i zawieźli do miasta. Na środku rynku nałożyli dużo drzewa, a potem kat w czerwonej sukni Marcysię za włosy schwycił i w ogień rzucił. Marcysia paliła się w nim jak trzaska, okropnie jęcząc, a wszyscy się cieszyli, że tak ukarana jest czarownica, co duszę swą chrześcijańską złemu zaprzedała“.
Umilkła babka. Kowalowi przy słuchaniu opowieści o czarownicy ochota do spania odeszła. Pietrusia ze zbladłą od przerażenia twarzą słuchała opowiadania.
— Babulu! czy ona naprawdę była czarownicą, czy tylko tak źli ludzie na nią wymyślili? — ozwała się głosem jękliwym.
— To już niewiadomo — z namysłem odpowiedziała Maciejowa.
Kowal wstał z ławy.
— At, — zawołał — głupstwo! Ja już dużo świata schodziłem, a nigdym nie widział ani słyszał, żeby gdzie jakie wiedźmy palili. Może to było z pięćset lat temu, jak ludzie byli bardzo głupi. Teraz już tego niema i być nie może... Chodź spać, zuzulu!
Pietrusia, blada, wstała powoli, a w oczach jej malował się niepokój.
Poszli wszyscy spać. Po chwili cisza zaległa izbę. Przerywało ją tylko głośne chrapanie kowala.
Nazajutrz była niedziela. Pogoda była piękna. Pietrusia wstała o wschodzie słońca, wody ze studni przyniosła i w piecu ogień rozpaliła; potem nad staw pobiegła i, przyniósłszy stamtąd pęk pachnącego tataraku, rozrzuciła go po podłodze izby, wprzódy już czysto zamiecionej i białym piaskiem posypanej. Kiedy się kowal obudził, stara babka na pościeli swej usiadła i dzieci gwarzyć zaczęły, a w chacie od tataraku pachniało, jak na łące. Do samego prawie południa krzątała się Pietrusia po chacie. Pożywieniem obdzieliła całą rodzinę, babkę i starsze dzieci myła, czesała i w czystą odzież ubierała, malutkiego Adamka piersią karmiła i na rękach kołysała; męża, na cały dzień do miasteczka wyprawiając, zaopatrzyła w zapas żywności i o tem, co miał tam kupować i sprzedawać, rozważnie i po przyjacielsku z nim rozmawiała. Po południu dopiero przed chatę wyszła i, na nizkim kamieniu usiadłszy, poczęła zioła dobierać i w osobne kupki układać.
Od wsi przylatywały gwary, złożone z głosów ludzkich i zwierzęcych. Pietrusia, w stronę wsi patrząc, zmarkotniała trochę.
Wązka ścieżka, która od wsi do chaty kowala wiodła, pusta dziś była. Przecież każdej niedzieli kobiety z Suchej Doliny licznie Pietrusię odwiedzały... Jedna po radę przychodziła, inne tak sobie na pogawędkę, z lubienia. Dziewczęta też w dnie świąteczne zbierały się do Pietrusi na śpiewanie. Dziś żadna nie przyszła. Słońce już zachodziło, kiedy Pietrusia zobaczyła na ścieżce postać kobiecą, ku chacie jej zmierzającą. Zdala poznała Frankę, wnuczkę Jakóba Szyszki.
— Oj, biedna ty, Pietrusiu, biedna! — rzekła po przywitaniu zaraz dziewczyna. — Bardzo ludzie na ciebie nastają. Wykrzykują i wymyślają...
Kowalowa żywo zwróciła się ku dziewczynie i pytać zaczęła, co mówią i kto mówi.
Franka wszystko, co we wsi o Pietrusi gadano, powtórzyła, a potem za szyję ją objąwszy, przymilając się, zaczęła:
— Ja do ciebie, Pietrusiu, przychodzę z wielką prośbą. Kiedy ty jesteś taką znachorką, to poratuj i mnie w mojej biedzie i zgryzocie.
Pietrusia cofnęła się żywo i czerwona od gniewu i żalu, krzyknęła:
— Jaka ja znachorka! Idź ty sobie ode mnie, nie dokuczaj!
— Nie gniewaj się, Pietrusiu, ja nie ze złego serca. Oj, żebyś ty wiedziała, jaka ja nieszczęśliwa! — I rozpłakała się rzewnie.
Wtedy już Pietrusia sama przysunęła się do niej i zasmuconym głosem rzekła:
— Wiem, że tobie w dziadowskiej chacie życie nie słodkie. Ale cóż ja ci poradzić mogę?
Franka coś jej cichutko do ucha szeptać zaczęła.
— Nie dam, niema takiego ziela! — odpowiedziała Pietrusia, — a zresztą nikomu już w niczem doradzać nie będę.
Franka znowu płakać zaczęła.
Pietrusi widocznie żal się jej zrobiło.
— A kocha on ciebie? — zapytała.
— Bóg jeden wie, ale mnie się zdaje, że trochę kocha. Dwa lata już minęło, jak mnie Klemens pierwszy raz przy studni zaczepił. Od tej pory, gdzie zobaczy, to zaraz zaczepi; a dwa tygodnie temu z nikim w karczmie nie tańczył, tylko ze mną.
— To i dobrze, — zauważyła Pietrusia, — to znaczy, że kocha. Ale ojciec jemu z tobą żenić się nie pozwoli: syn gospodarski, bogaty i taki urodziwy.
— Z ojcem już łatwa sprawa; gdyby tylko on chciał: on u ojca prawe oko w głowie, — zajęczała Franka.
Pietrusia zamyśliła się. Gdyby Franka za Klemensa wyszła, byłoby to dla niej takiem samem szczęściem, jakiem dla niej było wyjście za Michała...
— Cóż robić? — rzekła. — Rady ci nie dam, bo nie mam, a i nikt na świecie ziela na kochanie nie zna... To nie febra, ani ból głowy.
Próżno Franka prosiła ją i zaklinała.
O zmroku już wracała od kowalowej, gdy wtem ktoś ją z za płota za spódnicę przytrzymał. Zlękła się tak, że aż krzyknęła, lecz w przechylonej nad płotem postaci poznała Rozalkę.
— A ty skąd, Franko? Od kowalki? Nie bój się, ja wszystko widzę! Co u kowalki słychać? Zioła warzy, ropuchy hoduje, czy z czartem rozmawia, hę?
Franka zrazu odpowiadać nie chciała i spróbowała iść dalej, lecz Rozalka za spódnicę ją przytrzymywała.
— Czego uciekasz? — mówiła — czy ci pilno do stryjowych kułaków i dziadowego łajania?
Franka została, a nie minęło i pół godziny, Stefanowa wyciągnęła z niej, po co chodziła do Pietrusi. Za nic tylko nie chciała uwierzyć, że kowalka France nie dała owego ziela...
— No, no! gadaj sobie, co chcesz, a już ja wiem swoje! — mówiła.
— Teraz — myślała, wracając do chaty — jeszcze nic nie powiem, dopiero jak u Piotra zrobi się bieda, kiedy Klemens z Franką koniecznie żenić się zażąda, a ojciec temu sprzeciwiać się będzie, przyjdę do nich i powiem, kto temu wszystkiemu winien.