Czarownica (Orzeszkowa, 1917)/Rozdział trzeci
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czarownica |
Wydawca | „Księgarnia Polska“ |
Data wyd. | 1917 |
Druk | Klamkowski i Rajski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W parę lat po ożenieniu się Michała z Pietrusią w życiu Piotra Dziurdzi zaszedł ważny wypadek: mieszkańcy Suchej Doliny wybrali go na sołtysa. Przyjemny mu był zaszczyt, jaki go spotkał. Sprawami, które sąsiedzi w ręce jego złożyli, zajął się gorliwie, ani na dokuczanie ludzkie, ani na fatygi różne nie zważając.
Nastręczyła się wkrótce jakaś sprawa wielkiej dla mieszkańców wsi wagi. Z tego powodu mnóstwo ludzi zebrało się w chacie sołtysa, który ze zwykłą sobie powagą i roztropnością naradzie przewodniczył. Pomimo jednak powagi Piotra, w izbie wybuchała częsta wrzawa, taka, że ludzie jedni drugich zrozumieć nie mogli.
Nagle poważną rozmowę gospodarzy przerwał rozpaczliwy krzyk niewieści. Była to Piotrowa: z komory wypadła, ręce łamała, krzycząc i zawodząc wniebogłosy: — „Jezu mój, Jezu! o Jezu najmiłosierniejszy!“ Dziewka, która w zastępstwie Pietrusi w gospodarstwie jej pomagała, za nią także z komory wybiegła i jeszcze piskliwiej wtórzyła: — „O Matko Przenajświętsza! zmiłuj się nad nami nieszczęśliwymi!“
Mężczyźni przestali rozprawiać. Sporo czasu upłynęło, zanim gospodarz chaty dopytać się zdołał, co się stało. Stała się rzecz przykra: z komory zginęły dwa sadła, dwanaście kiełbas i dziesięć ścian[1] świeżo utkanego płótna. Złodziej okiennicę przepiłował, przez okno do komory wlazł i tyle bogactwa z niej wyciągnął.
O naradzie nikt już nie myślał. Rozeszli się zwolna wszyscy; w izbie pozostał Piotr, w zamyśleniu na ławie siedzący, i trzy kobiety, które głośno o zaszłym wypadku rozprawiały. Były to trzy Dziurdziowe: żony Piotra, Stefana i Szymona. Piotrowa, uspokoiwszy się trochę, smutnie nad stratą głową kiwała, powtarzając: „ach, jacy źli ludzie, jacy niegodziwi!“
Rozalka Stefanowa, sławna złośnica, której mąż znosić nie mógł, bo go wiecznie biła lub przez niego bitą była, krzyczała i złodziejów przeklinała.
Zasmucony głos Piotrowej przebił się przez wrzaskliwe zawodzenia Rozalki:
— Żeby tam nie wiem co, — rzekła — ja będę wiedziała, kto to ukradł.
Zwróciła się do Piotra:
— Pietrek, idź do Maciejowej, spytaj się, może ona wie co takiego, żeby tego złodzieja wykryć.
Piotr ani jednem słowem nie sprzeciwił się temu żądaniu; wstał, na głowę czapkę baranią nałożył i z chaty wyszedł.
Wieczór był jesienny i chmurny. Zdala już widać było kuźnię, buchającą czerwonem światłem. W tem świetle pięknie przedstawiała się postać młodego kowala, który jeszcze nie przestał pracować. Pracował żwawo i wesoło. Uderzając młotem, przyśpiewywał sobie, albo niby do tańca wykrzykiwał: „Hu! ha!“ — Piotr, z zadowoleniem na tę raźną pracę popatrzywszy, uszedł jeszcze ze dwadzieścia kroków i wszedł do chaty kowala.
Izba tam była takaż prawie, jak u Piotra: obszerna, czysta; tylko spostrzegać się w niej dawały pewne wymysły, jakich za dziadów i pradziadów nie bywało. Wymysły te wprowadził Michał.
Prócz stołów i ław, stały tam trzy drewniane krzesła; u sporych okien zieleniało w doniczkach kilka roślin; na małej szafce z dwiema szybkami połyskiwał blaszany samowar.
Według zwyczaju stara Maciejowa siedziała przy piecu i przędła, Pietrusia nosiła po izbie dziecko, usypiając je kołysaniem i śpiewaniem.
— Niech będzie pochwalony! — pozdrowił Piotr kobiety.
— Na wieki wieków! — z uradowaniem odpowiedziała Pietrusia. Podbiegłszy ku gościowi, w rękę go pocałowała i zapraszała dawnego gospodarza swego, aby na krześle usiadł.
Piotr, oglądając się po izbie, rzekł:
— No, po pańsku u was, pięknie!
— Po pańsku, nie po pańsku, — odpowiedziała Maciejowa, — ale chwała Bogu chleb jest i święta zgoda jest, jak Pan Bóg przykazał.
Tu i kowal wszedł do izby; na widok Piotra ucieszył się bardzo i w oba ramiona go ucałował. Ani on, ani Pietrusia nie zapominali o tem nigdy, że stara Maciejowa i jej wnuczka przez lat wiele w Piotrowej chacie chleb jadły i życzliwości obojga gospodarstwa doznały.
Piotr zaczął opowiadać wypadek, który chatę jego nawiedził. Ubolewali nad nim obecni, lecz nadewszystko zajęło ich pytanie, kto jest tym złodziejem?
Kowal przypomniał sobie, że, wracając wczorajszej nocy z sąsiedniej wsi, do której za interesem chodził, widział jakiegoś człowieka, który z workiem na plecach prędko szedł pod płotami.
— A jakże on wyglądał? — ciekawie zapytał Piotr.
Kowal odpowiedział, że był on chudy, małego wzrostu i — zdaje się — miał siwy zarost dokoła twarzy. Piotr zamyślił się, a potem rzekł:
— To zupełnie tak, jakby Jakób Szyszka. Jakób nieraz w życiu swojem na złodziejstwie był złapany. Jednak było to tylko podejrzenie.
Piotr wlepił oczy w ślepą twarz Maciejowej.
— Ja do was z prośbą przychodzę, babko! — rzekł. — Może wy doradzicie jaki sposób, żeby tego złodzieja wykryć.
— Czemu nie mam doradzić? — odpowiedziała stara. — Weźcie sito, wbijcie w nie nożyce i niech dwoje ludzi podłoży palce pod ucha nożyc, a inni ludzie niech mówią różne nazwiska. Na czyje nazwisko sito zakręci się, ten złodziej. Można i na Ewangelię złodzieja wywróżyć. To już wszystko jedno, jak kto woli.
— To już ja na Ewangelię wolę, — rzekł Piotr, — zawsze to Boska rzecz jest i Boska siła. Tylko jak to zrobić? Trzeba, żeby kto umiejący zrobił.
— Ja wam to zrobię — zawołała Pietrusia ze śmiechem. — Ja tam w to sama nie wierzę, ale widziałam nieraz, jak babka robiła, to i umiem. Tyle lat chleb wasz jadłam, czemużbym wam tej przysługi nie zrobiła? Ot, już idę.
I zaraz na nogi trzewiki włożyła, bo nigdy do wioski nie chodziła bez trzewików, wzięła z sobą nożyce i żwawo do chaty sołtysa pobiegła. Dawną swą gospodynię w rękę pocałowała i z dwoma niedorosłymi jeszcze synami gospodarstwa gwarzyć i śmiać się zaczęła. Wiadomem już było, że, gdzie Pietrusia wpadła, tam pełno musiało być gadania, śpiewania i śmiechu.
Wtem w izbie zrobiło się cicho, jakby makiem zasiał. Piotr wyszedł z komory z Ewangelią, którą oddał Pietrusi. Ona z kieszeni wyjęła nożyce, nawpół śmiejąc się, westchnęła głośno, westchnęły za nią i inne kobiety. Piotr przeżegnał się. Jednym zamachem Pietrusia rozwarte nożyce wbiła w grzbiet książki, pod jedno ucho nożyc palec wskazujący podłożyła, a drugie Piotrowej pokazała.
— Trzymajcież, matko!
Piotrowa uczyniła, co jej rozkazano. Książka, na nożycach wisząc, szeroko ku dołowi rozwiewała swe stare, pożółkłe karty.
— Gadajcież teraz! — zawołała Pietrusia.
Rozalka pierwsza wyskoczyła z pytaniem:
— Antoni Budrak? — A wczoraj właśnie nad stawem przy płókaniu bielizny pobiła się z Budrakową.
Ale książka ani drgnęła. Nazwiska za nazwiskami mówiły kobiety, — książka jednak wciąż nie odpowiadała. Nakoniec Piotr, który dotąd żadnego jeszcze nazwiska nie wymówił, rzekł:
— Jakób Szyszka.
Niedarmo przed pół godziną u kowala wyrażono podejrzenie na Jakóba Szyszkę. Na wspomnienie tego nazwiska palec Pietrusi niechcący drgnął lekko, a książka powoli się obróciła.
— Aha! — zawołało siedem głosów. Pietrusia ostrożnie z książki nożyce wyjęła i nabożnie starą okładkę ucałowała. Za przykładem jej całowali książkę inni; nakoniec Piotr do komory ją znowu zaniósł.
Ludzie gadali, że potem Piotr zbił Jakóba we własnej jego chacie i pociągnięciem go przed sąd zagroził, jeżeli nie przyzna się do winy i skradzionych rzeczy nie odda. Jakób rozpłakał się i wszystko przed Piotrem wyznał, bo mu się nie chciało po raz trzeci kryminał nawiedzić. Zwrócił dwa sadła i pięć ścian płótna. Zaklinał się, że resztę płótna gdzieś zgubił, a kiełbasy jakimści przypadkiem psy zjadły. Piotr nie wierzył, ale gniew przeszedł mu nieco, — wiedział zresztą, jak ubogą była Jakóbowa chata. Ręką tedy machnął, to, co mu oddano, zabrał i mruknął:
— Pan Bóg Przenajświętszy tę moją krzywdę w królestwie niebieskiem wynagrodzi.
I znowu dziwili się ludzie Pietrusinej mocy. Jakób długo nie zapomniał o tej sprawie. Ile razy Pietrusię spotykał, spluwał na stronę i z gniewem mruczał:
— Zgiń, przepadnij, nieczysta siło! — Nienawidził jej i zarazem lękać się jej zaczął.
Lękać się jej też zaczęły niektóre z niewiast, choć były i takie, co przepadały za nią. Pietrusia bowiem od babki swojej znała mnóstwo sposobów zaradzania różnym niemocom. Miała zawsze w chacie pełno suszonych ziół, z których każde służyło na inną chorobę. Był tam rumianek i tysiącznik, macierzanka i dziewanna, ślaz i mięta. Udzielała ich z wielką chęcią to na febrę, to na ból głowy lub na inne dolegliwości. Lekarką naprawdę nie była, nie mówiła, że zna się na chorobach, a tak tylko, po domowemu, kiedy niekiedy suszonych ziół ludziom dawała. Inna brałaby za to len, jaja, płótno, kury i Bóg wie co jeszcze. Ona — nic. Gdy która z kobiet przyniosła jej przez wdzięczność cokolwiek w fartuchu lub pod chustką, mówiła:
— Nie chcę, nie trzeba, ja nie lekarka żadna. Ja tylko z życzliwości, co wiem, że mnie i moim dzieciom pomaga, to i wam daję.
I była ludziom życzliwą istotnie.
Bywało, gdy przez wieś idzie, a jaką biedną kobiecinę albo znędzniałe dziecko zobaczy, staje, rozpytuje się: — „A co to? A gdzie boli? a może to ze zgryzoty jakiej? a jaka to zgryzota?“ — i jakie ziółko albo inny sposób na biedę ludzką doradzi i dalej w swoją drogę idzie.
Stara babka, słysząc ciągle, że ludzie do niej po radę przychodzą, zaniepokoiła się czegoś i na wnuczkę gderać zaczęła: — Będziesz ty podziękowanie miała, jeszcze cię kiedy czarownicą okrzyczą!
Pietrusia zamyśliła się.
— Ot, widzicie, babulu, mnie się zdaje, że kiedy mnie samej Pan Bóg dał szczęście, to ja ten świat kochać powinnam. Wszystko, co jest na świecie, lubię — i ludzi wszelkich, i każde żywe stworzenie.