<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Cześnikówny
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1876
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator J. Chełmoński, X. Pillati
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Na gościńcu wiodącym z Lublina do Warszawy, w okolicy leśnéj, pod wsią wyciągniętą sznurem nad samą drogą — stała opodal nieco od niéj chatka, którą zdala za pustkę wziąć było można. Niegdyś zajmował ją podobno kowal, i była przy niéj kuźnia tak licha jak ona, aż gdy drugą murowaną postawiono na saméj drodze, około nowéj austeryi, a tamtą ludzie nocami rozerwali na opał — chata została się sama, i parę lat nikt w niéj nie mieszkał.
Ostatni właściciel, wedle zwyczaju, zabrał nawet okna; z dworu, na którego gruncie była wystawiona, posłał nierychło ekonom deski i kazał niemi okna pozabijać, aby pustkę uchować, bo jeszcze na co przydać się mogła. Jakoż po dwu latach zgłosił się do ekonoma człowiek nie młody, na dworaka wyglądający, nie znany w okolicy, który prosił go czyby chatki nająć sobie nie mógł, a do niéj parę zagonów ogrodu. Składał papiéry i świadectwa jako bywał w różnych służbach po dworach, a wszystkie, szczególniéj ostatnie świadczyły, iż musiał być człek stateczny. Powiedział o sobie, że mu już na późniejsze lata służba była ciężką, że trochę grosza uciuławszy, pragnął spokojnie gdzie życia dokończyć... Z oczów mu ni źle ni dobrze patrzyło, — ekonom z nich nic nie wyczytał; chłodny miał wzrok jakiś i na pytania ogólnikami, krótko, a wzdychając tylko odpowiadał. Dwór nic nie miał przeciwko wypuszczeniu chaty, z któréj grosza nie było, — a i ogród chwasty zarastały, z wyjątkiem jednego zagona, który sobie wdowa jakaś na kartofle wyprosiła.
Chatę więc wypuszczono za złotych dwadzieścia rocznie, a ów człowiek nieznajomy, którego panem Mikołajem nazywano, zaraz się tam wprowadził. Okna kupił tanio na jarmarku, a zresztą niczego tam nie brakło do zamknięcia. Sługi sobie żadnéj nie wziął, z czego miarkowano że ubogim być musiał, obchodził się téż lada czém i sprzętu wiele nie zaprowadził. Mówiono nawet iż na podłodze sypiał, o lada jaki tarczan nie chcąc się postarać. W ogródku sam kopał, ogrodzenie, chrust wyprosiwszy i na plecach go nosząc, połatał powoli, a choć stary był i zwolna robił, nikim się posługiwać nie potrzebował.
Miano go z początku we wsi powszechnie za bardzo biédnego człowieka, bo i odzież nosił starą a zszarzaną, ale się późniéj okazało, że więcéj w tém było chciwości i skąpstwa niż ubóztwa. Owszem, z razu okrzyczany niemal za żebraka, mało co późniéj, chociaż się zapiérał, począł uchodzić za bogatego sknerę.
Wydało się to w ten sposób, iż włażąc w drogę arędarzowi, począł na lichwę potroszę pożyczać. Gdy to gruchnęło po wsi, a ten i ów już się mu zadłużył i niesposób się było ukryć z tém, że w chacie coś grosza być musiało, pan Mikołaj psa sobie dostał, którego trzymał na powrozie cały dzień, złości go ucząc, a na noc tylko na podwórko go spuszczał.
Pies był niepozorny, kundys prosty, kudłaty, plamisty, brudny, ale stróż jakich mało. Spał we dnie, a po nocach całych chodził do koła, naszczekiwał lub wył, tak że się aż ludziom przykrzyło, bo inne psy we wsi rozbudzone głosem jego, ujadały strasząc napróżno, lub wyciem mu wtórowały.
Wiele się do tego przyczyniało okoliczności, iż wkrótce i pana i psa we wsi znienawidzono. Pan Mikołaj był na pozór flegmatyk, spokojny, małomówny, czasem się od niego słowa było trudno dopytać, niekiedy nawet się jąkał tak zawzięcie, iż najcierpliwszego znudził. Uważano wszakże iż jąkanie mu przychodziło gdy się nad czém potrzebował namyśléć, jakby się niém umyślnie posługiwał. Do kościoła uczęszczał bardzo regularnie, przychodził niemal pierwszy, odchodził ostatni, modlił się na różańcu z podniesionemi do góry rękami, wzdychając głośno, a gdy się w piersi bił, na cały kościół słychać było... W wielki piątek zawsze krzyżem leżał godzinę, pościł z suchotami. Dla ludzi wszakże co z nim mieli sprawy pieniężne ciężki był, gorzéj żyda... Mówił do nich słodko, a bardzo pobożnie zawsze, ale serca w nim za trzy grosze nikt nie znalazł... Już drugiego roku chodził z rękami w kieszeniach, około chaty i ogrodu sam nic robić nie potrzebując, bo sobie w procencie od pieniędzy daremszczyznę zawsze wymawiał. Jeden mu rąbał, drugi kopał, trzeci grodził, czwarty łuczyny musiał dać, i to się wcale nie liczyło... W karczmie nigdy go nikt nie zobaczył, naprzód dla tego, że z arędarzem byli na bakier, bo mu chléb odbierał, powtóre że wódki nie pijał, chyba mu ją kto kupił, i to nie więcéj kieliszka. Żywił się téż pan Bóg wié czém, dla obrzydliwego skąpstwa nigdy nic nie kupując, tylko albo z ogrodu zieleninę i ziemniaki sobie gotując, lub garstkę wyżebraną krup. Chléb stary, zeschły brał w miasteczku u żydów zabezcen, maczał go w wodzie, i innego nie znał...
Przyzwyczaili się ludzie; — ale nikt do niego nie przystał. Nie potrzebował téż zdaje się nikogo oprócz swojego psa, z którym był w przyjaźni.
Pies był równie na pozór spokojny i niewinny, a miał zwyczaj milczkiem kąsać... Nawet nocą, gdy najzawzięciéj szczekał a zbliżył się kto, ustawał, przyczajał się i dopiéro dopuściwszy na podwórze, rzucał się na nieznajomego.

P. Mikołaj przebył kilka lat we wsi, płacąc regularnie dworowi, choć za każdym razem urywać coś próbował; — obyli się z nim ludzie, ale niechęć ku niemu rosła, bo był lichwiarz bezlitośny i kto mu się w ręce popadł, to go powolutku ze skóry odzierał, pobożne dając nauki, że się odeń wyzwolić nie było podobna. Ostatniego roku p. Mikołajowi jakoś gorzéj być zaczęło, skarżył się na rwanie i łamanie po kościach, nogi mu i ręce brzękły i czerwieniały. Do lekarza kazać się zawieść nie chciał, żałując pieniędzy, tém mniéj do siebie go
Za płotem stał jeździec na koniu...
sprowadzić. Czatował czasami na drodze czy przejeżdżającego nie pochwyci, ale i to mu się długo nie udawało; a gdy nareszcie raz zatrzymał jadącego, prosząc o radę, doktór go zbył ni tém ni owém, powiadając, że w jego wieku z téj choroby wyleczyć się już trudno, że bogaci na to tracą wiele pieniędzy i podołać biedzie nie mogą. Poszedł więc p. Mikołaj do domu z głową spuszczoną, a smarował się różnemi rzeczami, które mu baby doradzały. Kazał nawet zamawiać jednéj, ale to nie pomogło. Mniéj już coraz wychodził i to o kiju. Nie mógł się téż obejść bez sługi i nastręczyła mu się niejaka Pawlicha, wdowa, stara sekutnica, okrutna, którą tylko dla tego przyjął, że za strawę i dach, bez pieniędzy, służyć się podjęła... Tak się męczył prawie nie wstając, a gdy ludzie dla pieniędzy doń przychodzili, na łóżku siedząc ich przyjmował, i z węzełków, koło siebie pozawijanych, grosze dobywał.

Pawlicha powiadała że po nocach jęczał i w piersi się bił, i wzdychał, tak że nieraz z chaty uciekała, sądząc że go zmory lub szatany duszą.
Jednéj takiéj nocy nieszczęśliwéj, gdy Pawlicha z kądzielą siedziała przy łuczywie, palącem się jeszcze w kominie, a stary co ciemności znosić nie mógł, bezustanku jęczał na swoim barłogu, pies strasznie ujadać zaczął. Nie bardzo z początku nań uważano, bo to było jego zwyczajem iż niewiedzieć co słysząc z daleka, darmo ludzi ujadaniem niepokoił, ale wkrótce potém koło chaty dał się słyszéć tentent, — a żadna tamtędy nie szła droga, tylko wązka ścieżyna do łąk wiodąca. Pawlicha się ulękła jeszcze bardziéj, posłyszawszy głos za płotem, wołający. — Jest tam kto?!
Lękała się wyjść zrazu, aż jéj pan Mikołaj nakazał. Noc była bardzo ciemna. Za płotem stał jeździec na koniu, powtarzając hukanie i nawoływanie. Pies, aż łapami się na płocie oparłszy, szczekał zajadle. Gdy posłyszał przybyły otwierające się drzwi chaty, w któréj się świeciło, począł na babę wołać, aby do niego szła...
— Co wy tu robicie, na miłego Boga! zakrzyczała Pawlicha — tu drogi tędy niéma żadnej; czemu nie jedziecie do wioski?
— A kat was tam wiedziéć ma, gdzie u was wieś, a gdzie jéj niéma, — odezwał się przyjezdny. Ciemno choć oczy wykól... Na światło i na szczekanie psie jechałem, bom zbłądził... Baba mu chciała do karczmy pokazać.
— Weźcie ino psa aby on mnie nie zjadł, albo ja go nie skaleczył, rzekł podróżny. Muszę choć wytchnąć u was, bom się stłukł tą jazdą na miazgę. Dam dwa złote...
Obietnica poskutkowała, Pawlicha psa uwiązała, otworzyła furtkę i podróżny wjechał, a konia uczepiwszy do kołka, sam do chaty wszedł.
W blasku od świeczki począł się on przypatrywać chacie i jéj mieszkańcom, a oni jemu.
Mikołaja trudno było dojrzéć, tak miał i ręce i nogi, ba i twarz szmatami poobwiązywane, a popatrzywszy na podróżnego, zamiast się do niego ruszyć, jeszcze się szczelniéj pookrywał i nawet jęczéć przestał...
Oprócz téj izby i alkierza, w którym ledwie było miejsce na sypanki, worki i zastawione kożuchy, nie miała chata więcéj izb; wszystko więc co Mikołaj posiadał wisiało po ścianach. Była tam i odzież, była i strzelba stara i różnych rupieci dosyć. Wodząc oczyma po izbie, przybyły zobaczył na ścianie stary surdut z białemi guzikami, który Mikołaj snać z dawnéj służby przyniósł z sobą. Coś go tknęło, poszedł się guzikom przypatrywać, po chwili zdziwiony zapytał:
— A to się tu zkąd wzięło?
Mikołaj przyczajony czy śpiący nic nie odpowiedział; Pawlicha powoli objaśniła, że to była z dawnéj służby liberya.
Posłyszawszy to podróżny, szybko do łóżka podszedł i schylił się nad niém. Mikołaj do ściany odwrócony, udawał że usnął. Stojąc nad nim przybyły zawołał: — Hej, mospanie — obróć no się, mam się spytać o coś...
Na to nie było odpowiedzi. Pokiwał pytający głową... poczekał trochę, — a że człek był jakiś impetyczny, pochwycił leżącego za kark i ku sobie przyciągnął. Mikołaj krzyknął, a ów gość jeszcze głośniéj.
— A widzisz — nie skryć ci się przedemną.
Baba, która była téj sceny świadkiem, nie wiedziała co myśléć, sądząc że szatan na koniu czarnym po duszę p. Mikołaja przywędrował.
Chory odwrócił się, oczy niby przeciérał i niezrozumiale coś bąkał.
— Cóżeś to nie poznał mnie? groźnie zapytał stojący nad łóżkiem — może po głosie dawnego pana przypomnisz sobie...
Mikołaj dopiéro teraz cichuteńko począł:
— Dajcież mi choć skonać spokojnie. — Widzicie żem chory...
— Nic ci nie uczynię, ale ze szczęśliwego trafu co mnie tu sprowadził muszę korzystać, boś mi znikł i odszukać cię nie było sposobu...

Mikołaj milczał i stękał tylko.
Kłamiesz! kłamiesz niepoczciwy...
Podróżny to milczenie przypisując nie potrzebnéj obecności Pawlichy, wyprawił ją małym datkiem za drzwi. Szła tedy do sieni, konia niby doglądać, aby się nie urwał; — a koń prędzéj miał ochotę się kłaść niż biegać, bo okrutnie bokami robił i dyszał.

— Stary, ozwał się, po wyjściu Pawlichy, siadając na ławie przybyły, ty mnie nie zwiedziesz. — Znam cię dawno. Skonasz sobie późniéj, a teraz mi musisz odpowiedziéć...
Mikołaj się zwlókł jakoś i siadł na łożu, trzęsąc się ze strachu...
— Co zrobiłeś z dzieckiem? zapytał go podróżny... mów!
— Wychowywałem je, Bóg widzi, do ostatniego grosza się na nie wyszafowawszy, jęknął Mikołaj. Wyrosła dziewczynina pięknie, a no przyszła odra czy jakaś choróbsko i — umarła...
— Kiedy? spytał podróżny.
— Już temu drugi rok — rzekł Mikołaj. Baba, która pode drzwiami słuchała, chwytała przez szpary w nich i pytania i odpowiedzi. Zrozumiała że szło o jakieś dziecko, i że ono miało umrzéć dwa lata temu, a Mikołaj daleko dawniéj tu mieszka i żadnego dziecka nigdy przy sobie nie miał... listów nie odbiérał, nigdzie się z domu nie ruszał, — kłamał więc.
Przeszły dreszcze Pawlichę, bo pomyślała sobie że stary coś z dzieckiem zrobić musiał, a kłamstwem to pokrywał. Przelękła się niezmiernie...
— Gdzież ona umarła? spytał podróżny.
— A to nieborzątko... a to — rzekł wzdychając Mikołaj, pochowałem ją sam na cmentarzyku za wsią.
— Więc i sepultura musi być — odezwał się przybyły, a téj mi teraz koniecznie potrzeba. Zabawię więc do jutra, i od księdza ją dostanę.
Mikołajowi oczy błysły...
— Gdzie? jaka sepultura? odezwał się — czy to dzieci zapisują? Ja nawet się nie meldowałem z tém do księdza — samem trumienkę na cmentarz zaniósł i dołek wykopał.
— Kłamiesz! kłamiesz niepoczciwy — zakrzyknął przybyły... kłamiesz!..
— Prawdę mówię...
— Zobaczymy zaraz, przerwał idąc do drzwi podróżny, ale nim doszedł, zerwał się z łóżka Mikołaj o kiju i odciągnął go...
— Co pan chce robić? co? mnie i siebie gubić? Tak jest jak mówię.
— Kłamiesz — zawołał podróżny — ja muszę wiedziéć co się z dzieckiem stało, abym siebie oczyścił. Dałem ci je na wychowanie. Miałeś kobiétę wziąść i hodować dziecię aż by dorosło... na toś pieniądze wziął...
I otrząsnąwszy się od chwytającego go za rękę Mikołaja, podróżny drzwi otworzył, baby wołając...
Pawlicha, która wszystko przez szpary widziała, odskoczyła naprzód za próg, aby ją na podsłuchach nie pochwycono, potém przybiegła... Miała ona żal do Mikołaja za twarde i nielitościwe obchodzenie się, a podejrzywała go że coś mu na sumieniu ciężyć musiało; gotowa więc była przeciw niemu świadczyć.
— Dawno on tu przybył? zapytał podróżny Pawlichy.
Zaczęła liczyć na palcach, przypomniała że tego właśnie roku, córka jéj zmarła na Zielone Święta, i obrachowała łacno lata.
— A miał z sobą dziecko gdy do was przyszedł?
— Mogę choćby i przysiądz na Ewanielii — odezwała się Pawlicha — bo co prawda to prawda, że samiusieńki jeden przyszedł i nigdy nikogo przy sobie nie miał.
Mikołaj spuchłą, czerwoną pięść wyciągnął — babie grożąc.
— E! co mnie tam — dodała — ja dla waszeci sumienia mego nie zaprę i duszy gubić nie będę. Nikogo nie było...
Podróżny dobył pieniędzy i dał babie, nie potrzeba już było za drzwi ją wyprawiać. Mikołaj się zwlókł do łóżka, i siadł na niém milczący...
— Nie zmarła tu — to zmarła wprzódy... rzekł z gniewem... Chorowite było dziecko... darmom na ręku się je nadźwigał. Cóż pan myślisz że ja zbój jestem... dzieciobójca... co? że ja dziecku życie odjąłem. Tak mi Boże grzechy odpuść — tegom nie zrobił, na przenajświętszy Sakrament przysięgnę. Bóg widzi przysięgnę.
— Mów że mi całą prawdę! mów mi ją zaraz! grożąc zawołał podróżny...
— Co mam mówić! dziecko umarło... Spuściwszy głowę odezwał się Mikołaj.
— Gadaj bo będzie źle — krzyknął nalegając gość ów natarczywy, mam cię w ręku, postawię cię przed sąd...
Mikołaj oczy podniósł powoli, białka mu w nich zaświeciły i głową począł kiwać.
— A jak że by to jaśnie pan mógł zrobić? A toć by sam musiał się oskarżyć, po co mi na zatracenie i na biedę swoje dziecko oddawał.
Porwał się na te słowa podróżny, aż Pawlicha ze strachu krzyknęła ręce łamiąc, i chwyciwszy starego za ramiona, trzęść nim począł jak martwém drzewem, a Mikołaj jęczyć i krzyczyć. Pawlicha przyskoczyła nie wiedząc już co czynić, żeby kryminału nie dopuścić, bo ze starego łatwo było i rękami i strachem duszę wygnać.
— Mów mi zaraz, niegodziwcze... wołał przybyły...
Rzucił go na łóżko aż stary głową o ścianę stuknął, ale się zaraz porwał i siadł. Pawlicha zawodziła ze strachu... pies pod oknem wył... Chwila była okropna... bo i ów podróżny któremu twarz krwią nabiegła, jak bies z piekła wyglądał...
— Dziéj się wola Boża nademną! zawołał stary z łóżka... tracąc poszanowanie wszelkie dla tego, którego tylko co jaśnie panem nazywał. — Co ja się mam bać albo taić! Toś ty lepszy odemnie? Albo to dziecko było moje? Dałeś mi je tylko dla tego, żeś mu kamienia do szyi przywiązać nie mógł, boś się bał!! Co ja miałem z dzieckiem zrobić — ja, stary? sam jeden? A gdybym je wychował coby z niego było? Żebraczka... Com miał uczynić? — Sumienie moje od twojego czyściejsze? Podrzuciłem je tam gdzie inne rzucają dzieci, aby panny co siéroty chowają, wychowały... Nie było w tym zbrodni...
Przybyły zamilkł, patrząc na starego, który się miotał...
— Tak mi panie Boże dopomóż, — dodał Mikołaj, mówię prawdę.
— Ale jakiż dowód na to? krzyknął podróżny, ja potrzebuję dowodu!..
— Żadnego nie mam — odezwał się stary — rób co chcesz, albo mnie zduś tu na miejscu, albo mnie sobie do kryminału oddaj, więcéj cierpiéć nie będę — wszystko mi jedno...
To mówiąc, zsiniałą twarz, wśród któréj dwoje oczów białych świeciło, podniósł ku napastnikowi, jakby wyzywając go... trząsł się cały.
Zmilczał chwilę przybyły mężczyzna.
— Ty kłamiesz zawołał — ty jeszcze kłamiesz... przyznaj się...
— Do czego się mam ci przyznać? zuchwale odparł stary. — Niech pójdą i popytają u podrzutków, powiém rok, miesiąc i dzień i godzinę, kiedy podrzuciłem dziecko, bom je sobie zapisał... dojdą łatwo czy prawdę mówię. — I począł na półce, nad głowami łóżka uczepionéj, szukać staréj książki, która mu na poduszkę spadła... Wziął ją i wyciągnął z niéj kartkę, podając przybyłemu... Ten spojrzawszy na nią, nie mówiąc słowa, zadumany, schował ją do pugilaresu.
— Masz szczęście! rzekł ponuro — masz szczęście...
A gdzież pieniądze, które ci na dziecko dałem?
Słysząc to pytanie Mikołaj zębami zazgrzytał. — Ale — zawołał — jeszcze ci mam pieniądze oddawać! a tyle lat com żył jak pies, z czego bym żył gdybym ich nie przejadł?
Rozśmiał się. — Będziesz widział pieniądze... ale! będziesz widział! Patrzajcie — jeszcze mu się czego zachciało?
Ściągnął powoli nogi na łóżko, i począł się łachmanami obwijać spokojnie, jakby już przed sobą nie miał nikogo.
— Babo... zawołał schrypłym głosem — idź — zawołaj wójta, sprowadź ludzi... niech się dzieje wola Boża, ja tego dłużéj zcierpiéć nie mogę i nie chcę... Pawlicha stała nieruchoma. — Podróżny téż pogardliwie spojrzawszy na leżącego... podszedł do ognia zapalić cygaro już nic nie mówiąc... jakby na niego nie zważał.
— Którędy do karczmy? zapytał Pawlichy...
Baba rada się go pozbyć była; żywo więc rozpowiadać zaczęła, że od chaty w prawo idzie drożyna, a potém rów nie głęboki; trzeba przejść po kładzce i na groblę wnijść, a groblą zawsze w prawo, podle młynka, prosto do gospody.
Wyrozumiawszy to podróżny, już i okiem nie rzucił na Mikołaja, który z barłogu swojego patrzył za nim niespokojnie. — Otworzył drzwi, wziął konia, skrzypnęła furtka i słychać tylko było chód jego i koński, aż póki na miększą łąkę nie zeszli...
W chacie po téj wrzawie panowało milczenie. Pawlicha zamyślona, patrząc w ogień stała z założonemi rękami. Stary leżał i oczy mu się tylko świeciły. Zbliżyła się doń po chwili, myśląc że mu ta kłótnia i strach chorobę pogorszyć musiały — a litość ją wzięła nad nim.
— Co jegomości teraz? jak?
— Idź precz! mruknął Mikołaj, — zabierz swoje rupiecie i żeby mi tu więcéj noga twoja nie postała...
A była noc czarna i Pawlicha nie miała się gdzie schronić. Plasnęła w ręce...
— Gdzie ja pójdę w czarną noc?? Nie doczekanie twe... Jak dzień zaświeci to ci się prosić nie będę... Pójdę... Albo to mi tu raj taki? Wolę u żyda służyć niż u waszeci...
Poszła sobie siennik słać, i burcząc się układła — a stary słowa nie rzekł. Rano myśląc że go nastraszy, poczęła węzełki swe ściągać, a on nic nie mówił. Co dziwniéj, w nocy nie jęczał wcale, tylko oddychał ciężko. Sądziła że po takiéj łaźni jaką przebył, nie podniesie się już i bodaj zaniemówi zupełnie, ale natura była znać w tym Mikołaju osobliwsza, bo nazajutrz rano o swéj mocy bez kija się zwlókł, silniejszy niż wprzódy, i sam sobie gospodarować począł. Babę precz wygnał, drzwiami za nią trzasnąwszy i zaryglowując je.
Gdy się we wsi pokazała Pawlicha, a kumom owę noc ostatnią opowiadać zaczęła, kumy mężom, mężowie zanieśli do karczmy, dworscy do oficyny i na folwark, — nazajutrz zrodziła się z tego historya taka, że tylko szubienicę było postawić i Mikołaja powiesić bez sądu... Doszło to i do plebanii i do dziedzica, zaniepokoili się wszyscy, iż mieli człowieka na gruncie tak długo, który mógł nieszczęście i kłopot sprowadzić... Rada w radę ekonom nazajutrz miał iść do chaty i rozgadać się ze starym. O podróżnego w karczmie dopytywano także zaraz, ale arędarz zaręczył, że ledwie konia popasłszy, daléj kędyś w świat ruszył, nawet nie pytając o drogę. Ekonom nim się zebrał do Mikołaja zajść, wprzódy do robotników musiał zajrzéć, na pole jeździć, wykłócić się z kilku parobkami, tak że z południa dopiéro do chaty podjechał. Pies nawet nań nie zaszczekał, furtka była zamkniętą, w koło głucho i cicho. Zlazł tedy ze stępaka uwiązawszy go do płota, a sam wszedł na podwórko. Drzwi od chaty były zamknięte, ale ze środka nie zaryglowane, tak samo drugie z sieni do izby wiodące. Otworzył je ekonom, spojrzał wewnątrz — nikogo. — Sprzęty zostały, barłóg na którym legiwał Mikołaj, jeszcze stał wyleżały i wyduszony jak był, na kołkach zostało coś łachmanów, reszta pozabierana — i starego ani śladu.
Jak mógł ów człowiek uciec, który niedawno ledwie o kiju się wlókł przez podwórko, tego trudno było zrozumiéć. Nikt téż go wychodzącego nie widział. Psa zabrał z sobą — nie rychło, bo na trzeci dzień dzieci które biegły ze dzbankami do krynicy, powiedziały iż zrana widziały kogoś z chaty idącego ze psem przez pola, a z węzełkiem na plecach, ale go nie poznały, bo stary źle chodził, a tamten i rzeźko się ruszał i młodziéj wyglądał... Znać mu ten strach i wzruszenie zamiast zaszkodzić poskutkowały, że władzę lepszą w nogach odzyskał. Dworowi się należał czynsz, więc rupiecie pozostałe zabrano i posprzedawano, ale nie było ani na połowę zaległości. Pod barłogiem poruszona była ziemia, gdzie garnuszek pono miał zakopany, w którym pieniądze chował... a Pawlicha nawet o nich nie wiedziała.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.