Czerwone i czarne (Stendhal, 1932)/Tom I/XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Czerwone i czarne
Wydawca Bibljoteka Boya
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych
M. Arct S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Le Rouge et le Noir
Podtytuł oryginalny Chronique du XIXe siècle
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII. PODRÓŻ.

W Paryżu znajdują się ludzie eleganccy, na prowincji mogą się znaleźć ludzie z charakterem.
Siéyes.

Nazajutrz, o piątej rano, nim pani de Rênal pojawiła się, Juljan uzyskał u mera trzydniowy urlop. Wbrew swemu oczekiwaniu, Juljan pragnął ją widzieć, myślał o jej pięknej ręce. Zeszedł do ogrodu, gdzie pani de Rênal dała długo na siebie czekać. Ale, gdyby Juljan kochał, byłby ją ujrzał za uchyloną żaluzją na piętrze, z czołem przylepionem do szyby. Patrzała nań. Wreszcie, mimo postanowień, zeszła do ogrodu. Zwykła jej bladość ustąpiła miejsca żywym kolorom. Ta kobieta tak pełna prostoty wyraźnie była wzburzona: uczucie przymusu a nawet gniewu mąciło wyraz pogody, jakgdyby unoszącej się ponad pospolitemi interesami życia i dającej tyle uroku tej niebiańskiej twarzy.
Juljan zbliżył się żywo; podziwiał piękne ramiona widniejące z pod narzuconego naprędce szala. Chłód poranku podnosił jeszcze blask cery, którą przejścia tej nocy czyniły tem czulszą na wszelkie wrażenie. Ta skromna i wzruszająca piękność, pełna myśli których nie spotyka się w gminie, ujawniła niejako Juljanowi nieznaną dotąd stronę własnej jego duszy. Pochłonięty wdziękami i pożerając je chciwem okiem, nie myślał zgoła o życzliwem przyjęciu, którego był pewny. Tembardziej uderzył go lodowaty chłód jaki pani Rênal siliła się okazać; zdawało mu się nawet, że dostrzega intencję osadzenia go w miejscu.
Luby uśmiech zamarł mu na ustach; przypomniał sobie stanowisko swoje w społeczeństwie, zwłaszcza w oczach bogatej szlachcianki. W tej chwili, twarz jego odbijała jedynie dumę i złość na siebie. Wściekły był, że opóźnił podróż, poto aby doznać upokarzającego przyjęcia.
— Tylko głupiec, powiedział sobie, wpada w gniew na innych; kamień spada, bo jest ciężki. Czy zawsze będę dzieckiem? Kiedyż wreszcie nauczę się dawać ze swej duszy ludziom tylko tyle, ile się im należy za ich pieniądze? Jeśli chcę aby mnie szanowali i abym ja szanował sam siebie, trzeba im pokazać że to ubóstwo moje paktuje z ich bogactwem, ale że serce moje jest o tysiąc mil od ich buty i przebywa w sferze zbyt wysokiej aby je mogły dosięgnąć drobne oznaki wzgardy lub łaski.
Gdy te uczucia cisnęły się tłumnie w duszy młodego preceptora, żywa jego fizjognomja przybrała wyraz obolałej dumy i okrucieństwa. Pani de Rênal zmięszała się. Cnotliwy chłód, jaki chciała nadać powitaniu, ustąpił miejsca wyrazowi życzliwości i zdumienia z powodu nagłej przemiany na którą patrzyła. Banalne słowa jakie się wymienia co rano na temat zdrowia, pogody, zastygły obojgu na ustach. Juljan, którego myśli nie mąciło uczucie, umiał zaznaczyć wobec pani de Rênal, że swój stosunek do niej uważa za bardzo daleki; nie wspomniał nic o zamierzonej podróży, skłonił się i odszedł.
Gdy spoglądała za nim, zmiażdżona posępną dumą którą czytała w tem tak ujmującem wczoraj spojrzeniu, najstarszy chłopiec, nadbiegając z ogrodu, rzekł, ściskając matkę:
— Mamy wolne, pan Juljan jedzie.
Na te słowa, pani de Rênal uczuła śmiertelny chłód; cierpiała okrutnie w swem poczuciu moralnem, bardziej jeszcze w poczuciu swej słabości.
Nowe to wydarzenie zaprzątnęło całą jej wyobraźnię; zapomniała o postanowieniach, powziętych tej straszliwej nocy. Nie chodziło już o to aby się opierać temu lubemu chłopcu, ale aby go nie stracić na zawsze!
Nadeszło śniadanie. Na domiar męki, pan de Rênal i pani Derville mówili cały czas o wyjeździe Juljana. Mer zauważył coś niezwykłego w tonie preceptora, gdy prosił o urlop.
— Ten chłopak ma z pewnością w kieszeni czyjąś propozycję. Ale temu komuś, choćby to był Valenod, zrzednie mina, skoro usłyszy że trzeba wyłożyć 600 fr. rocznie. Wczoraj, w Verrières, zażądano od niego trzechdniowej zwłoki dla namysłu; dziś rano, aby nie być zmuszony odpowiedzieć mi, panicz puszcza się w góry. Liczyć się z lada bezczelnym chłystkiem, wyrobnikiem! Oto, do czegośmy doszli.
— Skoro mąż, który nie wie jak głęboko zranił Juljana, przypuszcza że on nas opuści, cóż ja dopiero mam myśleć? rzekła w duchu pani de Rênal. Och! wszystko przepadło.
Aby móc przynajmniej płakać w spokoju i nie odpowiadać na pytania pani Derville, udała ból głowy i poszła się położyć.
— Och, te kobiety, powtórzył pan de Rênal, zawsze jest coś nie w porządku w tej skomplikowanej maszynerji. I odszedł, dowcipkując.
Gdy pani de Rênal przechodziła burzę straszliwej namiętności w jaką zawikłał ją przypadek, Juljan wędrował ochoczo wśród najpiękniejszych górskich widoków. Trzeba mu było przebyć łańcuch gór na północ od Vergy. Ścieżka, wznosząc się pomału w bukowym lesie, tworzy liczne skręty na zboczu góry zamykającej od północy dolinę. Niebawem, spojrzenie wędrowca, biegnąc nad pagórki określające bieg rzeki od południa, utonęły w żyznych równinach Burgundji i Beaujolais. Mimo iż dusza ambitnego młodzieńca niezbyt była tkliwa na te wrażenia, nie mógł się wstrzymać aby nie przystanąć od czasu do czasu, ogarniając okiem wspaniały krajobraz.
Wreszcie dosięgnął szczytu wysokiej góry, wkoło której trzeba było się przewinąć, aby dotrzeć do samotnej doliny, gdzie mieszkał jego przyjaciel, młody handlarz drzewa. Juljanowi nie było spieszno ujrzeć go, jak wogóle żadnej ludzkiej istoty. Ukryty niby drapieżny ptak wśród nagich skał wieńczących górę, mógł zdala dojrzeć każdego ktoby się przybliżył. Odkrył, w prostopadłej niemal skale, małą grotę; puścił się ku niej, niebawem znalazł się w tem schronieniu. Tutaj, rzekł z błyszczącemi radością oczami, ludzie nie zdołają mi uczynić nic złego. Skusiła go rozkosz spisania swoich myśli; wszędzie gdzieindziej rzecz tak niebezpieczna! Graniaty kamień posłużył mu za pulpit. Pióro jego pomykało, nie widział nic dokoła siebie. Wkońcu, spostrzegł iż słońce kryje się za górami, het, daleko za Beaujolais.
— Czemu nie miałbym spędzić tutaj nocy? rzekł; mam chleb i jestem wolny! Na dźwięk tego wielkiego słowa, dusza jego wezbrała radością; obłuda jego sprawiała, że nie był wolny nawet u Fouquégo. Z głową wspartą na rękach, Juljan trwał w tej grocie, szczęśliwszy niż kiedykolwiek, kołysany marzeniami i pijaństwem wolności. Nie myśląc o tem, patrzał jak gasną kolejno płomienie zachodzącego słońca. W tej olbrzymiej ciemności, dusza jego tonęła w obrazach tego wszystkiego co sobie wyobrażał że kiedyś ujrzy w Paryżu. Przedewszystkiem, — kobieta, o wiele piękniejsza, świetniejsza niż wszystkie które mógł spotkać na prowincji. Kochał ją namiętnie, posiadał jej wzajemność. Jeśli się rozłączał z nią na chwilę, to jedynie poto aby się okryć chwałą i zasłużyć na więcej miłości.
Każdy inny młodzieniec, nawet z wyobraźnią Juljana, lecz wychowany pośród smutnych prawd paryskiego życia, obudziłby się w tym punkcie romansu pod ukłuciem zimnej ironji. Znikłyby wielkie czyny i nadzieje, aby ustąpić miejsca znanej maksymie: „Kto rozstaje się z kochanką, naraża się, niestety, na to, że go zdradzi parę razy dziennie“. Młody kmiotek nie widział nic, coby go dzieliło od najbardziej heroicznych czynów; nic, prócz braku sposobności.
Ale zapadła już głęboka noc, a do sioła w którem mieszkał Fouqué były jeszcze dwie mile. Nim opuścił grotę, Juljan rozniecił ogień, i spalił troskliwie wszystko co napisał.
Zdumiał mocno przyjaciela, pukając do jego drzwi o pierwszej z rana. Fouqué siedział przy rachunkach. Był to wysoki młody człowiek, dość niezręczny, o grubych, twardych rysach i nieskończenie długim nosie. Pod tym odpychającym pozorem, fizjognomja jego kryła wiele dobroduszności.
— Pokłóciłeś się z merem, że spadasz tak niespodzianie?
Juljan opowiedział wczorajsze wypadki, przekształcając je odpowiednio.
— Zostań ze mną, rzekł Fouqué; widzę że znasz pana de Rênal, pana Valenod, podprefekta, proboszcza; przeniknąłeś charakter i słabostki tych ludzi, mógłbyś stawać przy licytacjach. Rachujesz lepiej odemnie, będziesz mi prowadził książki: zarabiam grubo. Niepodobna załatwiać wszystkiego samemu, biorąc zaś wspólnika, lękam się bym nie trafił na hultaja; dlatego codzień muszę odrzucać doskonałe interesy. Ot, miesiąc temu, dałem zarobić sześć tysięcy franków Michaudowi z Saint-Amand, którego nie widziałem od pięciu lat; spotkałem go przypadkiem na licytacji w Pontarlier. Czemu tybyś nie miał zarobić sześciu, albo choć trzech tysięcy? gdybym miał ciebie tego dnia, licytowałbym wyżej i utrzymałbym się przy kupnie. Zostań mym wspólnikiem.
Propozycja ta zepsuła humor Juljanowi i krzyżowała jego szaleństwo. Podczas wieczerzy, którą przyrządzili sami niby bohaterowie Homera — Fouqué sam prowadził gospodarstwo — druh pokazywał Juljanowi rachunki i dowodził jak bardzo handel drzewem jest rentowny. Fouqué miał wysokie pojęcie o inteligencji i o charakterze Juljana.
Skoro wreszcie chłopiec znalazł się w samotnej izdebce, pomyślał: Prawda, mogę tu zarobić kilka tysięcy, następnie zaś oblec, w lepszych warunkach, mundur lub sutannę, wedle tego, jaka moda będzie wówczas we Francji. Trochę uzbieranego grosza usunie drobne trudności. Żyjąc samotnie w tych górach, okrzeszę się trochę z nieświadomości tylu rzeczy stanowiących treść salonów. Ale Fouqué nie ma zamiaru się żenić; powtarza że samotność mu cięży. Jasne jest, że, jeśli bierze wspólnika bez kapitału, to w nadziei zyskania towarzysza, który go nie opuści.
— Mamż oszukiwać przyjaciela? zawołał wzburzony. Ten chłopak, w którym obłuda i bezwzględność stanowiły zwyczajną drogę do celu, nie mógł, w tym wypadku, znieść myśli o najmniejszej nielojalności wobec człowieka który go kochał.
Naraz, ogarnęła go radość: miał powód aby odmówić.
— Jakto! miałbym zmarnować nędznie kilka lat! dobić tak do dwudziestego ósmego roku! ależ, w tym wieku, Napoleon dokonał już największych czynów! Kiedy uciułam parę groszy targując wyręby i zabiegając się o względy hultajów, któż mi ręczy, czy będę miał jeszcze ten święty ogień, potrzebny aby zdobyć imię?
Nazajutrz rano, Juljan odpowiedział spokojnie dobremu Fouqué, który uważał sprawę współki za ubitą, że powołanie do stanu kapłańskiego nie pozwala mu przyjąć propozycji. Fouqué nie mógł się opamiętać.
— Ależ pomyśl, powtarzał, ja cię biorę za wspólnika, lub, jeżeli wolisz, daję ci cztery tysiące franków rocznie i ty chcesz wracać do tego pana de Rênal, który tobą gardzi. Kiedy będziesz miał oszczędzonych dwieście ludwików, któż ci broni wstąpić do seminarjum! Powiem więcej, podejmuję ci się wystarać o najpiękniejsze probostwo w okolicy. Toć, dodał Fouqué ciszej, ja dostarczam drzewa na opał panom X, Y, Z... Daję im najlepszą dębinę, za którą płacą jak za zwykłe drwa; ale trudnoby o lepszą lokatę pieniędzy.
Nic nie mogło przezwyciężyć wokacji Juljana. Fouqué pomyślał w końcu, że on ma źle w głowie. Trzeciego dnia, rankiem, Juljan pożegnał przyjaciela. Spędził dzień wśród skał; odnalazł grotę, ale nie miał już spokoju w duszy; odebrała mu go propozycja przyjaciela. Jak Herkules, znalazł się, nie między występkiem a cnotą, ale między miernością dającą pewny dobrobyt, a heroicznemi marzeniami młodości.
— Nie mam tedy prawdziwego charakteru, powiadał sobie; i ta wątpliwość bolała go najwięcej. Nie jestem z kruszcu z którego wykuwa się wielkich ludzi, skoro się lękam aby kilka lat poświęconych pracy na chleb nie odebrało mi owej szczytnej energji, która działa cuda.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.