Czerwone i czarne (Stendhal, 1932)/Tom I/XXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwone i czarne |
Wydawca | Bibljoteka Boya |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct S. A. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński |
Tytuł orygin. | Le Rouge et le Noir |
Podtytuł oryginalny | Chronique du XIXe siècle |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Współczesność, wielki Boże! to Arka święta: biada temu, kto jej dotknie.
Diderot.
Czytelnik daruje nam, że z tej epoki życia Juljana niewiele przytoczymy ścisłych i jasnych faktów. Nie aby ich brakowało; przeciwnie; ale to, co ujrzał w seminarjum, byłoby może zbyt czarne w stosunku do kolorytu, jaki staraliśmy się zachować w tej książce. Współcześni, nawet znosząc pewne rzeczy, doznają na ich przypomnienie wstrętu, paraliżującego wszelką przyjemność, nawet tę która płynie z czytania powieści.
Studja nad hipokryzją gestów szły Juljanowi dość opornie; chwilami ogarniał go wstręt, zniechęcenie. Nie mógł osiągnąć sukcesu, do tego w karjerze która mu była wstrętna. Najmniejsza pomoc z zewnątrz wystarczyłaby aby mu dodać otuchy, trudności nie były zbyt wielkie; ale czuł się sam, jak łódka wśród Oceanu. — A gdybym nawet zwyciężył, powiadał sobie: całe życie spędzie w tak ohydnem towarzystwie! Obżartuchy marzący jedynie o omlecie ze słoniną na obiad, lub też tacy księża Castanède dla których żadna zbrodnia nie jest zbyt czarna! Dojdą do władzy, ale za jaką cenę, wielki Boże!
Wola ludzka jest potęgą, czytam to wszędzie; ale czy wystarczy aby pokonać taki wstręt? Zadanie wielkich ludzi było łatwe: niebezpieczeństwo, mimo całej grozy, zdało się im piękne; a któż zdoła zrozumieć, z wyjątkiem mnie, ohydę tego, co mnie otacza?
Była to najcięższa próba w jego życiu. Tak łatwoby mu było zaciągnąć się do którego ze świetnych pułków stojących w Besançon! Mógł zostać nauczycielem łaciny; tak niewiele potrzebował aby wyżyć! ale wówczas żadnych widoków, żadnego pokarmu dla wyobraźni: to znaczy śmierć. Oto co mu się zdarzyło jednego z owych smutnych dni.
Tak często pyszniłem się w duchu, że jestem różny od innych młodych wieśniaków! Otóż, dość długo żyję, aby zrozumieć że różnica płodzi nienawiść, powiadał sobie jednego rana. Tę wielką prawdę odgadł pod wpływem jednej ze swych najjaskrawszych porażek. Pracował cały tydzień nad pozyskaniem względów pewnego ucznia, otoczonego aureolą świątobliwości. Przechadzał się z nim po dziedzińcu, słuchając z rezygnacją bredni przyprawiających o mdłości. Naraz, zaciągnęło się na burzę, zahuczał grzmot: w tej chwili, świątobliwy kolega wykrzyknął, odpychając go brutalnie:
— Słuchaj; każdy musi myśleć o sobie; nie mam ochoty zginąć od piorunu: Bóg może cię zdruzgotać jak bezbożnika, jak Woltera.
Z zębami zaciętemi z wściekłości, z oczyma wzniesionemi ku niebu w błyskawicach, Juljan wykrzyknął: „Wart byłbym aby utonąć, gdybym, zasnął podczas burzy. Spróbujmy zdobyć innego jakiego cymbała“.
Zadzwoniono na wykład historji kościelnej.
Młodym kmiotkom, tak drżącym przed ciężką pracą i przed rodzicielską nędzą, ksiądz Castanède wykładał tego dnia, iż rząd, owa instytucja tak straszna w ich oczach, posiada istotną i prawą władzę, jedynie dzięki pełnomocnictwu zastępcy bożego na ziemi.
— Stańcie się godni łask papieża świętością życia, posłuszeństwem, bądźcie jako kij w jego ręku, dodał, a każdy z was otrzyma świetną posadę, na której będzie władał samodzielnie, bez kontroli, posadę niewzruszoną, której dochody pokrywa w jednej trzeciej rząd, w dwóch trzecich zaś wierni, urobieni waszą wymową.
Wychodząc z klasy, ksiądz Castanède zatrzymał się na dziedzińcu.
— O proboszczu można z całą słusznością powiedzieć, że wartość miejsca zależy od człowieka, rzekł do uczniów którzy otoczyli go kołem. Sam znałem zapadłe górskie parafje, które przynosiły więcej niż niejedno probostwo w mieście: i to w samej gotowiźnie, nie licząc tłustych kapłonów, a jajek, a świeżego masła, tysiąca miłych drobnostek... Ksiądz jest tam, bez kwestji, pierwszą figurą: niema większego obiadu aby go nie proszono, nie goszczono, etc.
Ledwie ksiądz Castanède odszedł, uczniowie podzielili się na grupy, Juljan nie należał do żadnej; zostawiono go jak parszywą owcę. W każdej gromadzie, jakiś uczeń rzucał grosz w górę: jeśli zgadł na którą stronę padnie, koledzy wnosili iż niebawem otrzyma tłuste probostwo.
Później następowały anegdoty. Młody księżyk, ledwie od roku wyświęcony, ofiarowawszy oswojonego królika służącej starego proboszcza, uzyskał to, że ksiądz powołał go na wikarego, wkrótce zaś potem (proboszcz umarł rychło) zajął jego miejsce w dobrej parafji. Inny znów wcisnął się jako następca starego sparaliżowanego księdza, zabawiając go przy stole i krając mu zręcznie kurczęta.
Seminarzyści, jak zresztą młodzi adepci wszelkich zawodów, przeceniają znaczenie tych środeczków, działających na ich wyobraźnię swą niezwykłością.
— Muszę, powtarzał sobie Juljan, włożyć się do tych rozmów.
Kiedy nie rozmawiano o kiełbaskach z kapustą i o tłustych probostwach, rozmawiano o świeckiem zastosowaniu zasad duchownych, o sprawach między biskupami i prefektami, między merem a proboszczem. W oczach Juljana rodziło się pojęcie jakby drugiego Boga, ale Boga o wiele groźniejszego i potężniejszego niż tamten: ten drugi Bóg, to był papież. Powiadano sobie, zniżając głos kiedy była pewność że ksiądz Pirard nie słyszy, że jeśli papież nie zadaje sobie trudu mianowania wszystkich prefektów i merów we Francji, to dlatego iż powierzył ten trud królowi, mianując go starszym synem Kościoła.
Wówczas to Juljan sądził, iż może wyzyskać ku swej chwale znajomość książki O Papieżu pana de Maistre. W istocie, zadziwił kolegów, ale znów obróciło się to przeciw niemu. Podrażnił ich, formułując lepiej niż oni sami ich własne mniemania. Ksiądz Chélan był nieopatrzny za Juljana, jak był nieopatrzny za samego siebie. Wpoiwszy mu nawyk ścisłego rozumowania i odrazę do czczych słów, zapomniał go pouczyć, że u chudego pachołka narów ten jest zbrodnią; wszelkie logiczne rozumowanie ma w sobie coś obrażającego.
Wymowę Juljana poczytywano mu za nową zbrodnię. Mówiąc o nim, koledzy zdołali wreszcie wyrazić jednem słowem wstręt jaki w nich budził: nazwali go Marcinem Lutrem; zwłaszcza, mówili, z przyczyny owej piekielnej logiki, którą się tak pyszni.
Niejeden młody seminarzysta miał świeższą cerę i mógł pobić Juljana urodą; ale on miał białe ręce, i nie mógł ukryć niektórych nałogów wyszukanej czystości. Zaleta ta nie była zgoła zaletą w ponurym gmachu do którego los go rzucił. Niechlujni chłopi, którzy go otaczali, okrzyknęli go rozpustnikiem. Lękamy się znużyć czytelnika tysiącznemu niedolami naszego bohatera. Najsilniejsi z klasy chcieli wprowadzić znęcanie się nad nim: trzeba mu było uzbroić się w żelazny cyrkiel, i oznajmić, ale tylko gestem, że zrobi zeń użytek. Gesty trudniej wyzyskać w raportach donosicieli niż słowa.