Czerwone i czarne (Stendhal, 1932)/Tom II/LXXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Czerwone i czarne
Wydawca Bibljoteka Boya
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych
M. Arct S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Le Rouge et le Noir
Podtytuł oryginalny Chronique du XIXe siècle
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LXXIII.

W godzinę później gdy spał głęboko, obudziły go łzy spływające mu po ręce. Ach, znowu Matylda, pomyślał nawpół przebudzony. Przychodzi, wierna swym poglądom, zwalczać tkliwością moje postanowienie. Znudzony perspektywą patetycznej sceny, nie odwrócił oczu.
Usłyszał niezwykłe westchnienia, otworzył oczy: była to pani de Rênal.
— Ach, widzę cię jeszcze przed śmiercią, czy to złuda? wykrzyknął rzucając się jej do nóg. Ale daruj mi pani, w twoich oczach jestem tylko mordercą, rzekł natychmiast opamiętując się.
— Panie Juljanie, przychodzę błagać byś apelował; wiem, że pan nie chce... Szlochania dławiły ją; nie mogła mówić.
— Racz mi pani przebaczyć.
— Jeśli chcesz, abym ci przebaczyła, rzekła wstając i rzucając mu się w objęcia, wnieś natychmiast odwołanie od wyroku.
Juljan okrywał ją pocałunkami.
— Będziesz mnie odwiedzała codzień przez te dwa miesiące?
— Przysięgam ci. Codzień, chyba że mąż mi zabroni.
— Podpisuję! wykrzyknął Juljan. Jakto! przebaczasz mi! czy podobna!
Tulił ją w ramionach, szalał. Wydała cichy krzyk. — To nic, rzekła, uraziłeś mnie.
— W ramię, wykrzyknął Juljan zalewając się łzami. Odsunął się nieco i okrywał jej rękę palącemi całunkami. Ktoby mi to powiedział, ostatni raz kiedy cię widziałem w twojej sypialni w Verrières?
— Ktoby mi był powiedział wówczas, że napiszę do pana de la Mole ten bezecny list?
— Wiedz, żem cię kochał zawsze, kochałem tylko ciebie.
— Czy podobna! krzyknęła pani de Rênal w upojeniu. Wsparła się na Juljanie, który klęczał u jej kolan; długo płakali w milczeniu.
W żadnej epoce życia Juljan nie zaznał podobnej chwili.
Po długiej pauzie, kiedy mogli mówić, pani de Rênal rzekła:
— A ta młoda pani Michelet, lub raczej panna de la Mole?... bo zaczynam wierzyć w tę dziwną powieść!
— Jest prawdą jedynie z pozoru, odparł Juljan. To moja żona, ale nie kochanka.
Przerywając sobie po sto razy wzajem, zdołali sobie wreszcie opowiedzieć z trudem to czego nie wiedzieli. List do pana de la Mole napisał młody przewodnik duchowny pani de Rênal, poczem ona przepisała. — Do jakiejż ohydy popchnęła mnie religja! mówiła; a i tak złagodziłam najokropniejsze ustępy.
Szczęście Juljana dowodziło pani de Rênal jak zupełnie jej przebaczył. Nigdy nie był tak oszalały miłością.
— Uważam się wszelako za pobożną, mówiła dalej pani de Rênal. Wierzę szczerze w Boga; wierzę także, a nawet mam najgłębsze przekonanie że zbrodnia którą popełniam jest okropna, a z chwilą kiedy cię widzę, nawet po tych dwóch strzałach...
Tutaj, mimo jej wzdragań, Juljan okrył ją pocałunkami.
— Zostaw mnie, ciągnęła, chcę ci wszystko powiedzieć, inaczej boję się że zapomnę...
Z chwilą gdy cię widzę, wszystkie obowiązki znikają, jestem już tylko miłością dla ciebie, lub raczej słowo miłość jest za słabe. Czuję dla ciebie to, co powinnabym czuć jedynie dla Boga: połączenie czci, miłości, posłuszeństwa... W istocie, ja nie wiem co ty budzisz we mnie... Gdybyś mi kazał pchnąć dozorcę nożem, spełniłabym tę zbrodnię, nimbym się zdołała zastanowić. Wytłumacz mi to dokładnie nim się z tobą rozstanę, chcę czytać jasno w swojem sercu, bo za dwa miesiące rozstaniemy się... Słuchaj, czy się rozstaniemy? rzekła z uśmiechem.
— Cofam słowo, rzekł Juljan wstając; nie będę apelował od wyroku, jeśli trucizną, nożem, pistoletem, węglami lub jakimbądź innym sposobem będziesz się starała położyć koniec swemu życiu.
Fizjognomja pani de Rênal zmieniła się nagle; tkliwość ustąpiła miejsca głębokiej zadumie.
— A gdybyśmy umarli natychmiast? rzekła wreszcie.
— Kto wie, co nas czeka w drugiem życiu? odparł Juljan, może męki, może nic. Czyż nie możemy spędzić razem rozkosznych dwóch miesięcy? Dwa miesiące, to dużo dni. Nigdy nie zaznałem takiego szczęścia!
— Nigdy nie zaznałeś takiego szczęścia!
— Nigdy, powtórzył Juljan w upojeniu; mówię do ciebie tak, jakbym mówił do samego siebie. Niech mnie Bóg strzeże od przesady.
— Takie słowa, to dla mnie rozkaz, rzekła nieśmiało z melancholijnym uśmiechem.
— A zatem, przysięgasz, na swą miłość dla mnie, nie targnąć się na swoje życie bezpośrednio ani pośrednio... Pomyśl, dodał, trzeba byś żyła dla mego syna, którego Matylda porzuci na łaskę lokajów, z chwilą gdy zostanie margrabiną de Croisenois.
— Przysięgam, rzekła chłodno, ale chcę mieć twoją apelację napisaną i podpisaną własną ręką. Pójdę sama do prezydenta Sądu.
— Uważaj, narażasz się.
— Po mej bytności u ciebie w więzieniu, jestem na zawsze, dla całego Besançon i okolicy, pastwą języków, rzekła z głębokim smutkiem. Przekroczyłam granice, honor mój stracony; prawda, że to dla ciebie...
W głosie jej było tyle smutku, że Juljan uścisnął ją z nieznanem dotąd wzruszeniem. Nie było to już pijaństwo miłości; była to bezmierna wdzięczność. Pierwszy raz ogarnął rozmiar jej poświęcenia.
Jakaś miłosierna dusza powiadomiła bezwątpienia pana de Rênal o długich godzinach, jakie żona jego spędza w celi Juljana; po trzech dniach przysłał po nią powóz ze stanowczym rozkazem powrotu.
Ta okrutna rozłąka źle rozpoczęła dzień dla Juljana. Powiadomiono go w parę godzin później, że jakiś klecha-intrygant, który wszelako nie zdołał się wybić wśród jezuitów w Besançon, usadowił się od rana pod bramą więzienia, na ulicy. Padał silny deszcz; człowiek ten chciał odgrywać rolę męczennika. Juljan był podrażniony, głupstwo to wzburzyło go mocno.
Rano już odmówił przyjęcia tego księdza, ale klecha wbił sobie w głowę że wyspowiada Juljana i zdobędzie sobie reputację między damulkami w Besançon, zapomocą zwierzeń które rzekomo wydobędzie ze skazańca.
Oświadczał głośno, że spędzi dzień i noc u bram więzienia. „Bóg mnie posyła, abym wzruszył serce tego nowego Apostaty...“ I pospólstwo, zawsze chciwe widowiska, zaczynało się gromadzić.
— Tak, bracia, mówił, spędzę tu dzień, noc, i następne dni, i wszystkie noce. — Duch święty przemówił do mnie, mam posłannictwo z góry: mnie przeznaczone jest zbawić duszę młodego Sorel. Połączcie się z moją modlitwą, etc.
Juljan miał wstręt do skandalu i do wszystkiego co mogło nań ściągnąć uwagę. Zamierzał uchwycić sposobną chwilę, aby się wynieść ze świata incognito, ale miał nadzieję ujrzeć jeszcze panią de Rênal, którą kochał bez pamięci.
Brama więzienia wychodziła na jedną z uczęszczanych ulic. Myśl o tym zabłoconym klesze, powodującym zbiegowisko i skandal, dręczyła go. — Do tego, bez wątpienia, raz po raz powtarza moje nazwisko! Chwila ta była przykrzejsza niż śmierć...
Wołał parę razy odźwiernego, który był mu oddany, i wysyłał go dla sprawdzenia czy ksiądz stoi jeszcze.
— Proszę pana, klęczy w błocie, powiadał za każdym razem odźwierny, modli się głośno i odmawia litanję za pańską duszę... Błazen! pomyślał Juljan. Równocześnie usłyszał głuche buczenie: to lud odpowiadał na inwokacje litanji. Do ostateczności doprowadziło go, iż ujrzał że sam odźwierny porusza wargami, powtarzając łacińskie słowa. — Zaczynają gadać, dodał odźwierny, że pan musi mieć bardzo zatwardziałe serce, aby odrzucać duchowną pomoc tego świętego człowieka.
— O moja ojczyzno! jakaś ty jeszcze barbarzyńska! wykrzyknął Juljan pijany z gniewu. I dalej mówił z sobą głośno, nie troszcząc się o odźwiernego.
— Ten klecha pragnie mieć artykuł w dzienniku i będzie go miał napewno. A, przeklęta prowincja! w Paryżu, nie byłbym narażony na te utrapienia. Tam, szarlatanerja posunęła się wyżej.
— Wpuścić tego świętego kapłana, rzekł wreszcie. Pot spływał mu z czoła. Odźwierny uczynił znak krzyża i wyszedł z widocznom zadowoleniem.
Świątobliwy ksiądz był bardzo szpetny, a jeszcze bardziej niechlujny. Zimny deszcz, który padał, zwiększał mrok i wilgoć więzienia. Ksiądz chciał uściskać Juljana i zaczął się głośno rozczulać. Obłuda najniższego gatunku przebijała zbyt wyraźnie; w życiu swojem Juljan nie był tak wściekły.
W kwadrans po wejściu księdza, Juljan uczuł się zupełnym tchórzem. Pierwszy raz śmierć wydała mu się straszna. Myślał o stanie zgnilizny, w jakim znajdzie się ciało w dwa dni po straceniu, etc., etc.
Miał się już zdradzić jakimś odruchem słabości lub też rzucić się na księdza i udusić go swym łańcuchem, kiedy przyszło mu do głowy poprosić świętego człowieka o odmówienie zań porządnej mszy za czterdzieści franków, tegoż samego dnia.
Było blisko południe, ksiądz pomknął.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.