Czerwone koło/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Czerwone koło
Wydawca Spółka Wydawnicza „Wiek Nowy“
Data wyd. 1927
Druk Zakłady drukarskie „Prasa“
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz J. W.
Tytuł orygin. Le Cercle rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział III.
W jaki sposób Bob pojmuje sport.

Pan Robert Barden, którego najbliżsi jego przyjaciele tj. włóczęgi rozmaite i początkujący włamywacze, eks-bokserzy czarni, oddający się pijaństwu i napadom nocnym, dawni służący chińscy obecnie złodzieje i fałszerze i rozmaici łotrzykowie płci obojga nazywali familjarnie: „Bob“, był młodzieńcem, rokującym wielkie nadzieje. Nie dlatego bynajmniej, by się odznaczał jakimś głośnym czynem. Nie, dotychczas brakło mu sposobności, jak opowiadał wszem i wobec, niejako w celu usprawiedliwienia. Ale liczył dopiero lat dwadzieścia, miał więc jeszcze czas się poprawić!
Był to tymczasem młody gentleman o cerze nalanej, ziemistej, o włosach przyklejonych do skroni pod czapką zbyt głęboko nasuniętą, o oczach fałszywych, biegających niespokojnie. Ubranie jego było bardzo zaniedbane, chód niepewny a wysłowienie nie dla wszystkich zrozumiałe.
Żywił on dla pracy pod jakąkolwiekbądź postacią, wstręt instyktowny, chorobliwy prawie, uważając natomiast dobro bliźniego jako swoje własne. Pozatem nie chodziło mu wcale o popełnienie kradzieży, nie lubił bowiem willegjatur, jakie rząd amerykański ofiarowuje bezpłatnie ludziom tej kategorji. Ponieważ jednak przedewszystkiem wolał on nic nie robić, zsuwał się więc coraz niżej po pochyłości, po której pchały go lenistwo i wady, a która kończy się zwykle nie słomą więzienną, gdyż dzisiejsze więzienia amerykańskie jej nie posiadają, ale robotami przymusowemi, co dla ludzi pokroju Boba jest o wiele gorsze.
Pan Bob Barden dnia tego był w bardzo złym humorze.
Od rana spotykały go same przeciwności losu. Najpierw właściciel mieszkania, człowiek najwidoczniej brutalny, wyrzucił go na ulicę, dokuczyło mu bowiem nie pobierać nigdy zapłaty za nędzny pokoik. Z wielkim trudem Bob otrzymał pozwolenie zabrania swych ruchomości, składających się z trzech kołnierzyków, dwóch dziurawych chustek do nosa i grzebyka z połamanemi zębami.
Potem napróżno oczekiwał na naznaczonem rendez-vous jednego z najlepszych swych przyjaciół, Izaaka Hands‘a, mającego mu przynieść należną mu część ze sprzedaży roweru, znalezionego zupełnie osamotnionego przedwczoraj, na rogu ulicy.
A wreszcie kroki, poczynione z rozpaczy w celu pożyczenia jednego dolara od jednego również serdecznego znajomego, zawiodły na całej linji.
O zwróceniu się zaś do Sama Smillinga nie warto nawet myśleć. Po nieudaniu się próby wydobycia od Dżima Bardena drugiej połowy bransoletki koralowej, Sam Smilling, mimo iż Bob o mały włos nie pogruchotał sobie kości podczas swej niefortunnej misji, wyrzucił chłopca za drzwi a Bob zanadto obawiał się straszliwego szewca, by pokazywać się mu znów na oczy. W skutek tych niepowodzeń około godziny jedenastej Bob znajdował się w szynku bardzo podejrzanym i siedząc przed szklanką alkoholu, wydanego mu im kredyt, apatyczny i zniechęcony, przysłuchiwał się jednem uchem rozmowie, prowadzonej w żargonie przez trzech rzezimieszków, bliżej mu znanych.
— Więc to banda Sama Smillinga znowu się odznaczyła? Wspaniała rzecz! — szepnął młodzieniec chudy i blady. — Zapewne wiesz szczegóły, Wilsonie?
— Tak, — odpowiedział Wilson, człek czerwony i dobrze odżywiony. — To Sam, który obmyślił wszystko.
— Ach, on zawsze, mądry i dowcipny, ten szewc, — zachwycał się trzeci z towarzystwa, Mulat.
— To należy mu przyznać, — zgodził się Wilson. — Zna się na rzeczy a rzecz warta była roboty... Stary Sam kierował wszystkiem razem z Paddy’m i Chińczykiem, jako swymi adjutantami. Wynajęli oni sklep za jubilerem. Jacek, siostrzeniec starego Sama, urządził tam zakład fryzjerski. To dopiero pomysł! Bo klijenci, rzecz naturalna, to byli sami z bandy; wchodzili, wychodzili i nikt się temu nie dziwił. I tak wreszcie przedziurawili mur od swojej piwnicy do piwnicy jubilera. Stróż był w porozumieniu, obiecali mu tysiąc dolarów, pozwolił się związać i zakneblować. Co nie przeszkadza, że przed opuszczeniem lokalu wsadzili mu majcher pod żebro, aby go nie wzięła czasem chęć gadać... O, tak! można powiedzieć, że on zna się na swojem rzemiośle, Sam Smilling. Pamiętacie, jak on oszukał doktorów i powiedzieli o nim, że jest klep... keloto... keltoman czy jak to! Koniec końców, zabrali biżuterji więcej jak na czterdzieści tysięcy dolarów.
— Psia mać! to sztuka! — zawołał zachwycony Bob Barden. — Coś takiego przydałoby się mnie bardzo.
— Iii.. masz dobry gust, nie mogę ci zaprzeczyć, ale do takich rzeczy należy mieć więcej nerwów, niż ty, chłopaczku, — powiedział z pogardą Wilson. Bob wyszedł za nimi, ale pozwolił im się wyprzedzić. Czuł się bowiem głęboko zraniony tonem pogardliwym Wilsona i nie chciało mi się żyć na świecie tak bez grosza przy duszy.
Wkrótce jednak poszedł żwawiej, skierowując się na plac sąsiedni, gdzie zgromadziła się liczna ciżba ludzi. Tego poranku bowiem rozgrywano turniej sportowy, którego rezultaty, w miarę, jak nadchodziły, były ogłaszane olbrzymiemi literami przed biurem agencji:
Bob zmieszał się z tłumem, przybierając wygląd spacerowicza, przechadzającego się powolnie.
Wreszcie zbliżając się do grupy publiczności, bardziej w tem miejscu stłoczonej, stanął obok jednego z gapiów, o wyglądzie prowincjonalnym i bardzo naiwnym. Nie zwrócił on najmniejszej uwagi na podejrzane indywiduum, które stanęło przy nim, cały pochłonięty oczekiwaniem rezultatów sportowych, które agencja ogłaszała. Z kieszeni jego kamizelki zwieszał się piękny łańcuszek od zegarka, zakończony ciężkim złotym medalem.
Bob rozejrzał się w prawo i w lewo i zbliżył się jeszcze bardziej.
W tejże chwili Dżim Barden, wypuszczony na wolność dzięki interwencji Flory Travis, znalazł się również na placu.
Nagle zadrżał i wlepił wzrok przed siebie. Rzucając bowiem okiem na tłum zgromadzony, ujrzał tam swego syna.
Syn jego! Zapewne Dżim zdawał sobie dobrze sprawę, że Bob nie zginał wówczas, gdy on wyrzucił go przez okienko w murze celi. Obecnie Dżim był spokojny i widząc Boba, doznał pewnego wzruszenia, które jednak minęło szybko ma myśl, jakiemu dziwnemu zajęciu oddawał się tutaj jego syn.
Obserwował go chwilą, potem, skradając się, stanął tuż poza nim.
Bob nie zauważył tego: jego obecne zajęcie pochłaniało wszystkie jego zdolności i zmysły. Niby to nie Patrząc wcale, wpatrywał się z pod oka w sąsiada, a ręka jego zbliżała się chyłkiem, powolusieńku do pięknego łańcuszka. I zanim Dżim miał czas zatrzymać jego ramię, schwycił przedmiot swego pożądania z zadziwiającą zręcznością.
Nieszczęściem dla siebie w tejże chwili zobaczył z boku swego ojca ze wzrokiem utkwionym w niego. Nie mógł opanować ruchu przerażenia, a wówczas gość z prowincji, szarpnięty niebacznie, spostrzegł kradzież.
— Złodziej! Złodziej! — zaczął krzyczeć potężnym głosem.
— Łapać złodzieja!
I byłby napewno złapał Boba, gdyby nie stary Dżim, który odepchnął go tak gwałtownie, iż stracił równowagę. Korzystając z tej chwili, Dżim schwycił sam swego syna za kołnierz i pchając go przed sobą z niepohamowaną siłą, wyciągnął go z tłumu, poczem zaczęli uciekać co sił w nogach.
Tłum niepokoił się, nie wiedząc, o co chodzi. Nadbiegło dwóch policjantów ale nikt nie mógł im dać objaśnienia, gdy Maks Lamar, w poszukiwaniu śladów Dżima, znalazł się na miejscu wypadku. W jednej chwili zorjentował się, o co chodzi. W oddali zobaczył uciekających Dżima z synem.
— Prędzej! Prędzej! gońmy tych ludzi! — krzyknął, pokazując zbiegów policjantom.
Wówczas obydwaj, oraz doktór, puścili się w pogoń. Pobiegła za nimi również grupa ochotników z publiczności, ale wkrótce zaczęli, zadyszani i zmęczeni, odpadać jeden za drugim.
Dżim pchając ciągle przed sobą młodego rzezimieszka, który niezadowolony ze swej niezgrabności i przerażony ukazaniem się ojca słuchał biernie, przebiegł całym rozpędem parę ulic.
Oglądnąwszy się, poznał Maksa Lamara w towarzystwie dwóch policjantów. Na ręce jego, trzymającej żelaznym uściskiem syna za kołnierz, krwawy wieniec Koła Czerwonego odmierzał jego wściekły szał.
Pogoń przybliżała się.
Najwyższym wysiłkiem, pchając Boba jeszcze silniej, zdyszany Dżim przyspieszył biegu. Zagłębił się teraz w pusty zaułek, pobiegł jeszcze około stu metrów i skręcił w ścieżkę wąską i ciemną.
Tu pobiegł do wysokiego parkanu, okalającego puste place, zarzucone starem drzewem. Na rogu parkanu Dżim zatrzymał się. Pogoni jeszcze nie było widać. Wówczas schwycił wystający kół w parkanie, wyciągnął go bez wielkiego wysiłku, prześliznął się z Bobem przez otwór w ten sposób uczyniony i złożył kół na swoje miejsce.
Wówczas, biorąc syna znów za kołnierz, ukrył się razem z nim między starym baniakiem do prania bielizny a dwiema beczkami, ustawionemi jedna na drugiej. Z dachu jednej szopy, przylegającej do pustych placów, chłopak w łachmanach obserwował z ciekawością przebieg całego zdarzenia.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.