Czerwony Krąg/25
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwony Krąg |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Renaissance” |
Data wyd. | 1928 |
Druk | A. Dittmann, T. z o. p. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | The Crimson Circle |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Brabazon siedział na poddaszu domu nad rzeką, jedząc chciwie duży kawał chleba ze serem. Był jeszcze we fraku, gdyż tak zaskoczyło go ostrzeżenie i dziwnie teraz wyglądał, brudny, okryty kurzem. Biała koszula poszarzała, nie miał kołnierzyka, a szczecina nie golonego zarostu okrywała mu policzki i brodę.
Posiliwszy się, uchylił ostrożnie okienko i wyrzucił okruszyny. Potem zeszedł do dużej kuchni, położonej w tylnej części domu. A chociaż mu brakło mydła i ręcznika, umył się, przy pomocy zabranych dwu chustek do nosa. Z wyjątkiem ubrania, jakie miał na sobie, płaszcza i miękkiego kapelusza, pochwyconego spiesznie w chwili ucieczki, nie był zgoła w nic wyposażony na tego rodzaju przygodę.
Zjadł już wszystko niemal z zapasów, które mu przyniósł nocą człowiek tajemniczy, a nawet, pod wrażeniem strachu przez całą dobę nie miał nic w ustach i zdziwił się na widok kosza z wiktuałami. Nerwy jego były w zupełności zszarpane. Świadomość, że go policja szuka i ma przed sobą długoletnie więzienie, a także tydzień zupełnej samotności i nieustanne oczekiwanie rewizji, zmieniły go nie do poznania.
Podczas gdy detektyw chodził po całym domu, Brabazon siedział skulony w zagródce strychu. Przypuszczenie odwiedzin Derricka Yale przejmowało go dreszczem.
Teraz siedział, drzemiąc w wielkim fotelu, przyniesionym z dołu, w którym miał spędzić noc. Nagle usłyszał zgrzyt klucza i skoczył na równe nogi. Podchodząc do drzwi zapadłych uniósł je. W tej chwili zahuczał z dołu tętniący głos przybysza.
— Zejdź pan na dół! — a on usłuchał.
Poprzednia rozmowa miała miejsce w ciemnym kurytarzu. Brabazon, nawykłszy już do mroku, zeszedł śmiało po schodach.
— Zostań pan, gdzie jesteś! — rozkazał nieznajomy. — Przyniosłem jedzenie, ubranie i wszystko, czego narazie potrzeba. Ogol się pan, byś wyglądał przyzwoicie.
— Gdzie się podzieję? — spytał.
— Kupiłem panu miejsce na parowcu, który jutro wyrusza z Victoria-Docku do Nowej Zelandji. W torebce jest paszport i bilet. A teraz słuchaj pan. Trzeba zostawić wąsy, a zgolić brwi, gdyż to jest dla pana najcharakterystyczniejsze.
Brabazon zdziwił się, ale podniósłszy rękę do brwi, musiał przyznać rację.
— Nie przyniosłem pieniędzy! — ciągnął dalej przybysz. Masz pan przy sobie sześćdziesiąt tysięcy Marla. Zamknąłeś pan jego konto i sfałszowałeś podpis na kwicie w nadziei, że ja z nim załatwię porachunki. I tak się też stało.
— Któż pan jest? — zapytał.
— Jestem Czerwony Krąg! — odparł nieznajomy. — Pocóż to pytanie? Wszakże widywaliśmy się już nieraz.
— Oczywiście! — mruknął bankier. — To miejsce doprowadza mnie do szaleństwa. Kiedy mogę stąd wyjść?
Jutro o zmierzchu. Statek wyrusza, ściśle biorąc, dopiero pojutrze, ale już wieczór możesz pan być na pokładzie.
— Będą pilnować statku! — wyjęknął. — Jest to rzecz niebezpieczna!
— Dla pana niebezpieczeństwa niema już! — brzmiała odpowiedź. A teraz daj mi pan swe pieniądze!
— Moje pieniądze? — spytał pobladły.
— Tak jest — zatętniło rozgłośnie w ciemni, a drżący Brabazon usłuchał.
Dwie duże paczki przeszły w okrytą rękawiczką dłoń przybysza.
— Bierz pan to! — powiedział.
Jedna i to dużo cieńsza paczka przeszła w rękę Brabazona, który uczuł zaraz, że banknoty są całkiem nowe.
— Zmienisz pan to zagranicą!
— Czy mógłbym już dziś wieczór wyjść stąd? — spytał Brabazon, szczękając zębami. — Oszaleję chyba!
Po chwili dopiero usłyszał odpowiedź.
— Owszem, ale niebezpieczeństwo dziś jest znacznie większe! A teraz wracaj pan na górę!
Rozkaz był surowy i dobitny, toteż Brabazon wykonał go bez słowa.
Usłyszał zamykanie drzwi a przez zakurzone okienko dostrzegł na ścieżce ciemną postać, która zaraz znikła. Potem zatrzaśnięto furtkę. Nieznajomy odszedł.
Bankier odnalazł w ciemku torebkę i zaniósł ją na górę, gdzie mógł bez niebezpieczeństwa zaświecić ogarek świecy, znaleziony w kuchni.
Nieznajomy nie przesadził wcale. W torebce było wszystko co trzeba. Przedewszystkiem jednak zbadał pieniądze otrzymane. Były to banknoty różnych serji i numerów, całkiem nowe. Jego pieniądze były także nowe, ale wszystkie jednej serji. Patrzył z zaciekawieniem. Pieniądze te wymuszono pewnie na kimś. Wiedział, że nowe banknoty nie łatwo odrazu zmienić i dlatego właśnie dał mu je nieznajomy. Położył je na boku i zaczął się przebierać!
W godzinę potem wyświeżony bankier wyszedł ostrożnie furtką niosąc torebkę. Zgolone brwi zmieniły go tak bardzo, że minął kilku znajomych szukających go funkcjonarjuszów policji, bez zwrócenia ich uwagi.
Zajął mały pokoik w pobliżu dworca Euston i legł spać. Była to od tygodnia pierwsza noc spokojna.
Dzień spędził w pokoju, a wieczór, po samotnej wieczerzy, wyszedł zaczerpnąć powietrza. Zaufanie jego wzrastało coraz bardziej i miał teraz nadzieję ujścia oczu detektywów na pokładzie statku. Krocząc mniej ruchliwemi ulicami zobaczył ogłoszenie i stanął, by je przeczytać.
Powziął pewną myśl. Dziesięć tysięcy funtów i bezkarność! Niepewny, czy mu się nazajutrz uda uciec, jął rozważać, czem będzie odtąd życie jego. Ciągle ścigany, jak pies wściekły nie miał nawet przeświadczenia, że zdoła skorzystać z posiadanych pieniędzy. Dziesięć tysięcy i wolność! W dodatku, nikt nie wiedział, na ile oszukał spadkobierców Feliksa Marla. Postanowił, że rano umieści w skrytce, a potem uda się wprost do prezydjum policji i złoży zeznanie, które niewątpliwie zniweczy Czerwony Krąg.
— Tak uczynię! — powiedział głośno.
— Bardzo rozsądna decyzja! — rzekł ktoś tuż obok niego.
— Inspektor Parr! — zawołał na widok przysadkowatego mężczyzny, który kroczył za nim bezgłośnie, ubrany w trzewiki o podeszwach gumowych.
— Tak, to ja! — przyświadczył urzędnik. — Chodźmy się trochę przejść i nie rób pan trudności.
Gdy podeszli pod posterunek policji, wyszła właśnie z drzwi młoda kobieta, ale przerażony bankier nie poznał swej byłej sekretarki.
— Możesz pan sobie oszczędzić mnóstwa przykrości, — rzekł Parr — jeśli powiesz całą prawdę. Wiem, gdzie pan mieszkasz... w hotelu Brighta, przy Euston Road. Przybył pan tam wczoraj późnym wieczorem, a jedziesz pan jutro rano statkiem „Itinga“, wyruszającym z Victoria Docku pod nazwiskiem Thomsona!
— Boże wielki! — powiedział zdumiony Brabazon. — Skądże pan to wiesz?
Inspektor nie dał wyjaśnień.
Bankier, nie kłamiąc wcale, powiedział wszystko, co mu było wiadome, począwszy od otrzymania przestrogi, aż do aresztowania.
— Byłeś pan tedy przez cały czas w domu nad rzeką? — spytał inspektor w zadumie. — Yale miał znowu rację! Jakże uszedłeś pan jego oku?
— Czy to był Yale? Myślałem, że to pan. Schowałem się za przegrodę strychu w magazynie, omal nie umarłszy ze strachu.
— Tak, tak! Cóż pan teraz uczynisz?
— Powiem wszystko, co może doprowadzić do ujęcia bandy. Ale musisz pan być chytry, inspektorze!
W tonie bankiera była resztka dawniejszej bufonady.
— Powiedziałem już, że człowiek nieznany zamienił ze mną banknoty i pewny jestem, że uczynił to nie mając odwagi zmieniać tych pieniędzy. Bał się, że są zanotowane. Moje banknoty opiewały wszystkie na serję E. 19 i mogę podać każdy numer. Jego zaś pieniądze są rozmaite.
— Zdaje mi się, że może to być własność Froyanta! — zauważył Parr. — Ale mów pan dalej.
— Otóż tych nie zmieniłby, natomiast moje zmieni napewno. Widzi więc pan, inspektorze, jaka się tu nadarza sposobność.
Inspektor nie był pewny, ale po zamknięciu w celi Brabazona, zatelefonował zaraz do Froyanta i powiedział mu tyle, ile należało.
— Masz pan pieniądze? — spytał żarłocznie. — Proszę zaraz przyjechać!
— Chętniebym to uczynił, — odpowiedział — ale podkreślam, że te pieniądze nie są już własnością pańską, mimo że stanowią banknoty, wypłacone do rąk Czerwonego Kręgu.
Potem wyjaśnił rzecz osobiście, a rozczarowany skąpiec długo nie mógł zrozumieć, dlaczego nie oddadzą mu jego oczywistej własności. Z wielkim mozołem przekonał go inspektor, że idzie o życie jego, potem zaś spytał skąpiec nagle:
— Czy masz pan numery banknotów, oddanych owemu, nieznajomemu przez Brabazona?
— Łatwo sobie przypomnę! — odrzekł Parr. — Wszystkie są z jednej serji!
Jął wymieniać numery, a Froyant notował je na podkładce biurka.