Czerwony Krąg/3
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwony Krąg |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Renaissance” |
Data wyd. | 1928 |
Druk | A. Dittmann, T. z o. p. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | The Crimson Circle |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Jack Beardmore kroczył tego ranku, zamyślony głęboko przez łąkę, kierując się bezwiednie ku małej dolince, odległej o milę mniej więcej[1] od domu. Żywopłot dzielił posiadłości Beardmora i Froyanta. Ranek był cudny. Minęła burza, która ubiegłej nocy przeszła tędy, a wszystko wokół lśniło w złocistych promieniach słońca. W dali, poza warstwą zieleni, porastającą Penton Hill, widniała wielka, biała pańska rezydencja Froyanta. Młodzieniec zawahał się czy iść tam, bowiem ziemia rozmiękła, a trawa była mokra.
Przystanął pod wielkim wiązem, na skraju doliny i patrzył z niepokojem wzdłuż linji żywopłotu, aż ku niewielkiej wili letniej, wystawionej przez dawniejszych właścicieli miejscowości Tover House, bowiem Harvey Froyant nienawidzący zresztą samotności, nie pozwoliłby sobie za nic, na rozrzutność taką.
Nikogo nie było widać i młodzieńca ogarnął smutek. Po dziesięciu minutach dotarł do dziury w żywopłocie, którą sam uczynił. Przeszedł nią na drugą stronę. Dziewczyna będąca we wili musiała usłyszeć jego westchnienie ulgi, gdyż obejrzała się, wstając z niechęcią, jakoby.
Była niezwykle piękna, jasnowłosa i miała delikatną płeć. Ale podchodząc do przybyłego nie uśmiechnęła się na powitanie.
— Dzień dobry! — powiedziała chłodno.
— Dzień dobry Taljo! — odrzekł, a ona zmarszczyła czoło.
— Wolałabym, byś pan tego nie czynił! — zauważyła, on zaś wiedział, że mówi serjo.
Jej zachowanie w stosunku do niego było mu zagadką i wielką troską jednocześnie. Pewnego dnia ujrzał, jak goni zająca i patrzył zdziwiony na śmiejącą się Djanę, pędzącą drobnemi nóżkami w ślad przestraszonego zwierzęcia. Słyszał także jej śpiew wesoły, ochoczy... ale bywała także przygnębiona i smutna, jakby ją trawiła choroba.
— Czemu pani jesteś dla mnie zawsze tak chłodną i formalistyczną? — spytał z niezadowoleniem.
Lekki uśmiech zjawił się w kątach jej ust.
— Dlatego, że czytałam książki — odrzekła uroczyście — i wiem, jaki zazwyczaj bywa los biednej sekretarki, która wobec syna miljonera nie jest chłodna i formalistyczna.
Powiedziała to ze szczerością, wprawiającą w zakłopotanie.
— Zresztą niema powodu dlaczego nie miałabym być chłodną. W ten sposób traktować należy bliźnich swoich, o ile się, oczywiście, któregoś nie kocha. A ja pana nie kocham.
Wyrzekła to spokojnie, z rozwagą, a młodzian poczerwieniał silnie. Uczuł drwiny i wstydził się, że je sam wywołał.
— Chciałabym panu coś powiedzieć, panie Beardmore, — ciągnęła dalej jednostajnie, jak zawsze — coś, co panu pewnie jeszcze nie wpadło do głowy. Oto, jeśli młody człowiek i młoda dziewczyna znajdą się razem na bezludnej wyspie, jest rzeczą całkiem zrozumiałą, że młodzieniec ów uważa dziewczynę za jedyną piękność świata. Cała jego kapryśna wyobraźnia skupia się na tej jednej tylko kobiecie i idealizuje ją coraz bardziej.
Czytałam dużo historji o takich bezludnych wyspach, oraz widywałam nieraz filmy tej treści, nader interesującej. Uczucie pańskie dla mnie, w ten sposób ujmuję właśnie. Jesteś pan tu na bezludnej wyspie... zbyt wiele czasu poświęcasz królikom, ptakom i Talji Drummond. Powinien byś pan udać się do miasta i żyć trochę więcej z ludźmi swojej warstwy społecznej.
Skinęła mu głową i odwróciła się, spostrzegłszy, że nadchodzi jej chlebodawca. Zauważyła także, iż przystanął, spozierając z pod oczu i odgadła jego niezadowolenie.
— Sądziłem, że robisz pani zestawienie rachunków! — powiedział szorstko.
Był to chudy wielce człowiek, około pięćdziesięcioletni, o rysach wyrazistych i przedwczesnej łysinie. Miał niemiły zwyczaj pokazywania swych wielkich, żółtych zębów gdy pytał. Nadawało mu to taki wyraz, jakby każdą odpowiedź uważał z góry za wykręt.
— Dzień dobry, Beardmore! — mruknął na powitanie, a zwracając się ponownie do sekretarki, rzekł:
— Nie lubię, kiedy pani marnotrawi czas, miss Drummond! — zauważył.
— Nie marnotrawię, ani swego, ani pańskiego czasu! — odparła spokojnie. — Zestawienie dawno już gotowe. Oto jest — wskazała trzymaną pod pachą, zużytą tekę.
— Mogła pani przecież załatwić to w biurze, nie było zgoła potrzebne udawać się z tem w dzicz i samotność.
Potarł długi nos i przeniósł z dziewczyny spojrzenie na młodzieńca.
— Ano to dobrze! — powiedział. — Mam właśnie zamiar odwiedzić ojca pańskiego. Może mi zechcesz towarzyszyć?
Talja znikła już na drodze do Tower Hill, przeto Jack stracił wszelki pretekst pozostania tu dłużej.
— Nie zabieraj pan tyle czasu tej dziewczynie, Beardmore! Nie czyń pan tego, proszę! — rzekł Froyant gderliwie. — Nie masz pan pojęcia, ile ona ma do roboty. Przytem pewny jestem, że ojciec pański nie byłby temu rad.
Jack chciał odpowiedzieć ostro, ale powściągnął się. Nienawidził Froyanta, a w tej chwili w trójnasób jeszcze, z powodu szorstkiego traktowania Talji.
— Dziewczęta tego rodzaju... — zaczął Froyant, podczas gdy szli wzdłuż żywopłotu, ku furtce, przy końcu doliny — dziewczęta tego rodzaju... — nagle stanął skamieniały. — Któż u djaska wyłamał mi żywopłot? — spytał, pokazując laską dziurę.
— Ja! — odparł Jack gniewnie. — Zresztą jest to nasz żywopłot, a dziura oszczędza pół mili drogi. Chodźmyż tędy, panie Froyant.
Nie czyniąc już dalszych uwag, przełazi Froyant przez żywopłot i poszli razem ku wielkiemu wiązowi, z pod którego Jack rozglądał się niedawno.
Harvey Froyant kroczył w milczeniu. Trzymał się tradycji, o ile mógł z tego wyciągnąć korzyść jakąś.
Dotarli na szczyt wzgórza, gdy nagle uczuł, że Jack chwyta go z tyłu za ramię. Obejrzał się i zobaczył, że młodzieniec tkwi spojrzeniem w pniu drzewa. Skierował tam oczy i cofnął się o krok. Chorowita twarz jego pobladła bardziej jeszcze. Na pniu widniał duży czerwony krąg. Farba nie zaschnęła jeszcze.