Czerwony kogut (Puida, 1913)/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwony kogut |
Pochodzenie | Czerwony kogut |
Wydawca | G. Gebethner i Spółka |
Data wyd. | 1913 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków; New York |
Tłumacz | Kazys Puida |
Tytuł orygin. | Raudonas gaidys |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
W tę noc Klimka nie wyprowadzał koni na paszę. Przywiązał je na łące niedaleko od domu, a sam położył się w odrynie na sianie, dalej trochę od drugich.
Całą noc przeleżał z otwartemi oczyma. Ponure myśli nie dawały ani chwili spokoju. Zamykające się powieki powstrzymywał szalony tan myśli. Głuche, rytmiczne oddechy parobków drażniły jego czujność.
Z całej tej mieszaniny myśli wyróżniała się jedna czerwoną nicią i wciskała się do jaźni: — odpłacić tak boleśnie za wszystko, jak boleśnie jego skrzywdzono. Tę chęć, jeszcze nie zmężniałą i nie przekazaną wykonawczej instancyi woli, wzmacniało i rozpromieniało wspomnienie ostatniego wypadku.
Poczuwał się sam do winy i to poczucie jeszcze gorzej drażniło go i popychało w objęcia czynu. Obok tego czuł, że gdy ten jeszcze niewiadomy czyn spełni się, on pójdzie od Matasów. W tej samej chwili przypomniał sobie Żydowina.
Odezwały mu się w piersi echa jakiejś nienawiści, lecz z biegiem czasu wyjaśniło się, że nic do tego człowieka nie czuł. Wdzięczny mu nie był, lecz jedno tylko dobrze rozumiał: — on też jest upośledzony i krzywdzony.
A myśli wirowały, wspierały się i dążyły z bezdni do jednego celu — do konkretnej formy zemsty.
Już świtało — — już pierwsze promienie słońca wdzierały się przez szczeliny do wnętrza obory — a postanowienia jeszcze nie było...
Powstawali robotnicy, na podwórzu słychać było nawoływania i kłótnie, bydło odzywało się rozmaitymi głosami, a postanowienia jeszcze nie było...
Sam jeden leżał Klimka i już wiedział, że dziś, za parę godzin, uczyni coś strasznego, nieludzko-bezwstydnego, że musi to uczynić i koniecznie dziś, a jeżeli nie — to już nigdy — a nie wiedział jeszcze co zdoła uczynić — co uczyni...
Niepewnością czynu nękany, wstał, wyszedł z odryny i nawet uśmiechnął się do słońca. W głowie taka nieprzebrana moc myśli a żadnej wyraźnej. Jaźń, jak wąż kusiciel, szepce:
— Już nie ujdziesz... stanie się dziś...
Zjadł śniadanie, przypchnął wóz do świrna, pomógł Matasowi znieść worki z żytem, zaprzągł konie i poszedł sobie. Odchodząc, usłyszał:
— Jedź do młyna.
— Nie pojadę.
Po chwili:
— Konie wyprowadź na łąkę za krynicą.
Nic nie odpowiedział.
Zanim zebrał sznury, ociosał kołki, przyprowadził konie z pola — przeszło więcej niż godzina czasu. Gdy wszystko uporządkował, opanowała go jakaś nerwowa ruchliwość. Trzeba było tylko wsiąść na konia i jechać, lecz nie. Chodził po podwórzu nerwowymi krokami, to przystawał, jak gdyby przysłuchiwał się, jak gdyby samemu sobie nie wierzył. — — Myśl już nie mogła sama sobą władać, sama siebie zrozumieć. Wewnątrz coś kotłowało się, wyrywało się na świat i walczyło.
Nagle wyszedł za wrota, obszedł odrynę od pola, spojrzał na puste pole i, rozwarłszy małe drzwi, wszedł do odryny.
Spokojnymi kroki obszedł stojący na drodze wóz, podszedł do zboża, wyjął zapałki. Zapalił jedną i, poczekawszy, aż się spali, rzucił na ziemię, zgasił nogą.
Jak gdyby rozważał...
Powoli wyjął drugą zapałkę, zapalił i wsunął w zboże. Stał chwilkę i, z odrętwiałem, bez żadnego wyrazu obliczem, patrzał, jak ogień rozszerzał się.
Równymi krokami wyszedł z odryny, zamknął drzwi, wsiadł na konia i wyjechał.