Czerwony kogut (Puida, 1913)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazys Puida
Tytuł Czerwony kogut
Pochodzenie Czerwony kogut
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1913
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków; New York
Tłumacz Kazys Puida
Tytuł orygin. Raudonas gaidys
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KAZYS PUIDA
CZERWONY KOGUT

I.

— Stój, psia jucho!... jak cię gwizdnę po mordzie, odechce ci się żartów! — surowym, lecz niezbyt groźnym głosem zawołał Klimka na młodą klacz, którą wepchnął w hołoble.
Kasztanka bawiła się z nim, jak zwykle na paszy, i chwytała wargami to za rękaw, to za czapkę, nie pozwalając okiełznać się.
— Sprawiaj się, drągu, prędzej! — wołał gospodarz, Matas, stając we drzwiach i cmokcząc fajkę. — Przez ciebie jeszcze do kościoła spóźnimy się...
Klimka coś odmruknął przez zęby nienawistnie i nie śpieszył się, choć gospodarz z żoną czekali na brykę.
Okiełznał wreszcie klacz, zajechał podedrzwi, zarzucił lejce na płot i, usiadłszy na leżącym na uboczu kamieniu, kręcił papierosa.
Wgramoliwszy się do bryki, Matas nakazał szorstkim głosem parobkowi:
— Napój gniadego, pamiętaj...
Klimka zerknął na niego rozgorączkowanemi oczyma i odparł:
— Mogłeś nie frasować się...
Siedział sam jeden w pustem podwórku, palił papierosa i rozglądał się leniwem wejrzeniem naokół.
U odryny leżała kupa tegorocznego siana, którego nie zdążyli w sobotę uprzątnąć. Klimka wybrał sobie miejsce, wyciągnął się i wkrótce zasnął.
Ledwo pół godziny upłynęło, poczuł naraz, że go ktoś budzi. Otworzył omdlałe powieki i zaraz je przymrużył, bo promienie wzeszłego słońca świeciły mu prosto w oczy.
— Janeczku!... Janeczku!... — budził go kobiecy głos.
Klimka usiadł, przeciągnął się i niezbyt delikatnie zapytał:
— Jakiego licha?...
Magdzia, jedynaczka gospodarska, zmieszała się. Naumyślnie powiedziała rodzicom, że wybiera się do innego kościoła, żeby jej tylko z sobą nie zabrali, żeby tylko pozostać w domu bez wiedzy rodziców.
— Ja myślałam...
— Dlaczego nie poszłaś do kościoła? — zapytał Klimka.
— Wyszłam — jak gdyby usprawiedliwiała się, jak gdyby skarżyła się Magdzia — lecz zawróciłam... chciałam z tobą pobyć — przyznała się nareszcie.
To jej przyznanie się złagodziło trochę nastrój Klimki i odezwał się już delikatniejszym głosem:
— A jak starzy dowiedzą się?
— To co! pogderzą i tyle.
— Oj nie! Dostaniesz łupki... Ze starym dziś znowu sparliśmy się... Chciał bić, tylko że gospodyni go powstrzymała...
— I czego wy wiecznie kłócicie się?
Klimka milczał. Oczy szybko biegały, jak gdyby czegoś szukając. Nagle zwrócił się do Magdzi i rzekł:
— Powiedz ty swemu staremu, żeby on mnie nie ruszał, a to źle będzie...
— Jakżeż to ja jemu powiem?
— Poprostu powiedz: — Klimka prosi, żeby go nie ruszać, bo może być źle.
— Nie będę mu nic mówiła. On i tak ciągle mnie śledzi, żebym tylko gdzie z tobą nie spotkała się.
— A co, obawia się, żeby jemu kto jedynaczki nie świsnął?
— Nie wiem...
Za ciepło było siedzieć na przypiecku. Magdzia zaprosiła Jana do sadu, a sama pobiegła do świetlicy po zawczasu przygotowany poczęstunek.
Była tu i słodkiej wódki buteleczka, i masło, i kiełbasa, i ser, i ugotowane jaja, i inne przysmaki.
Jan siedział na przeciągu ciepłego letniego wiatru, patrzał na Magdzię, na jej zachody i uśmiechnął się zlekka.
— Poco ty mnie tak bałamucisz? — śmiał się do niej.
Kawowe oczy Magdzi wystrzeliły kilkoma promieniami ku Janowi, karminowe usta uśmiechnęły się same do siebie, twarz oblała się rumieńcem. Coś tam korciło ją wszystko jednym tchem mu wypowiedzieć, wyłożyć, lecz powstrzymała się.
— Kiedy ty dobry dla mnie, to czemu nie mam ciebie ugościć?
— Dobry, dobry, żeby tylko ta dobroć złem się nie skończyła. Ja nie pijak i nie łajdak, ale ze mną krótko: — ty dobrem — i ja dobrem; ty mnie kijem w oczy — ja tobie widłami... Ty mnie dobre słowo — i ja tobie, ale jeżeli chcesz źle ze mną począć, to niedaleko zajedziesz... Jak twój ojciec przyjechał po mnie, ja mu wtedy powiedziałem: — »mnie, gospodarzu, nie będziesz bił, jak innych biłeś«... A poco on wziął mnie do służby? — wracał Klimka do najważniejszej kwestyi. — Ja się nie przymawiałem...
— Co tam! — uspokajała go Magdzia — zakąś lepiej... Zobaczysz, że wszystko dobrze będzie...
— No, tylko dyabli korzyść z tego dobra będą mieli — nie poddawał się Klimka.
— Nie skacz tak do oczu — poradziła mu ona — to i ojciec zamilknie.
Klimka podniósł na nią oczy, popatrzył i pomyślał:
— Nie skacz!... A może mam się twemu ojcu poddać, żeby mną tak orał, jak drugimi orze?... Niedoczekanie! Nikt mi panem nie był i nie będzie... Nie podobam się — dziś mogę odejść, nie proszę, aby mnie trzymali, nie przymawiam się... Nie chce w zgodzie żyć — nie trzeba, a ja nie pozwolę siebie bić... Niech on wie — Klimki on palcem nie ruszy, a jeżeli jak — niech go ręka Boska broni!...
— Cóż ty jemu zrobisz? — uderzając w chłopską ambicyę, zapytała Magdzia. Jej zdaniem, ludzie nie na dwa stany dzielili się: na panów i chłopów, lecz na niezliczoną stanów mnogość. O innych stanach nigdy nie myślała, i to jej nie obchodziło, czasem tylko w kościele zapatrywała się na pańskie ubiory. Samo życie wciąż, codzień mówiło jej, że istnieje podział niższego stanu: na gospodarzy i najmitów — białej i czarnej kości chłopów.
Zrządzeniem losu była ona z rodu »białych«, Klimka zaś — z rodu »czarnych«. Samo życie jednak nie tworzyło tego rozróżnienia, tylko długoletnia rolnika-właściciela tradycya, zawarta w swej skorupie, materyalnie lepiej ubezpieczona i cudzą pracą swój dostatek zdobywająca, oderwała się od niemajętnych i stworzyła swojską, chłopską arystokracyę, która z biegiem czasu zaraziła się szlacheckimi przesądami. Nikt tej tradycyi nie szczepił, nikt jej podtrzymywaniem nie zajmował się: ona sama z siebie dobywała swą żywotność i wytrwałość i instynktownie oddziaływała na życie. Najważniejszem źródłem jej wytrwałości był materyalny dostatek, cudzemi rękoma zdobyty.
I we krwi i w pojęciach Magdzi pulsowała owa chłopska tradycya, tylko objawiała się ona w wyjątkowych zdarzeniach życiowych. W stosunku z Klimką dziewczyna niebacznie zdradziła się i zauważyła, jak Klimka na nią patrzał i zdumiewał się. Aby zatrzeć wrażenie, przemówiła:
— Pobijecie się!... ojciec mocniejszy, pobije ciebie. — Przywołując na pomoc siłę kobiecą, skarżyła się: — A Magdzia będzie miała zmartwienie...
Klimka milczał, jakby rozważając jej wywody.
— Lepiej i korzystniej będzie ustąpić, niż zadzierać — przekonywała go.
Klimka pokiwał głową, ale milczał.
— Przecież nam obojgu lepiej być blizko siebie — szeptała Magdzia, umizgając się do niego.
Klimka uśmiechnął się i rzekł:
— Wszak z tego nic nie będzie?
— Z czego? — pytała Magdzia, nie rozumiejąc.
— A z naszego stosunku.
Oczy dziewczyny przesłoniły się nawpół rzęsami, nawpół przejrzystemi łzami. Zerwała długi kaczan szczawiu i gniotła go rękoma, szukając równowagi.
— Ja już dawno chciałem tobie powiedzieć — ciągnął Klimka — że z tego nic nie będzie. Ojciec całymi dniami wrzeszczy na mnie, jak na psa, gania bez przerwy, jak zapędzoną klacz... Żeby tylko co, toby się zaraz porwał do bicia, lecz obawia się, wie, że się nie poddam. — Po chwili dodał: — Ty jedynaczka, stumorgowa dziewczyna, a ja — parobeczek, goły, ni domu, ni rodziny... Ponieważ ty mnie podobasz się i dobra dla mnie jesteś, to muszę ci otwarcie powiedzieć: porzuć ty te głupstwa i nie unikaj tej młodzieży, z której grona ojciec tobie męża wybiera... Ze mną i tak dobrego nic nie zaznasz, a biedy i kłopotów i bez tego dosyć... — Wstał, pocałował szlochającą Magdzię w policzek i poszedł ku stajni mocnymi, powolnymi krokami.


II.

— Poco zamknąłeś źrebaka w stajni, gawronie jeden! — wołał Matas na wiodącego zaprzężone konie w pole, tuż za odrynami, aby bronować.
— Boję się, żeby, skacząc naokoło, nie wpadł na bronę i nie skaleczył się — spokojnym głosem objaśnił Klimka.
— Tak... a źrebak będzie się głodził w stajni... Możesz go w polu dopatrzyć — sprzeczał się Matas.
— Poco ma się głodzić — odpowiedział, nie zmieniając tonu, Klimka — pobronuję i wypuszczę go ze stajni, aby podjadł.
— A jakże!... Wypuszczę... bez potrzeby tylko będziesz mitrężył — gderał Matas i, rozwarłszy stajnię, wypuścił źrebaka.
Klimka nie rzekł nic. Poprowadził konie, zaprzągł do brony i zaczął bronować. Źrebak biegał za klaczą i Klimka ciągle musiał uważać, ciągle zamachem bicza go odpędzać.
W samo południe bronował już koło dołów i miał wyprzęgać konie, gdy nagle usłyszał głos Matasa od odryny:
— Janie, czy słyszysz, Janie! zabronuj doły do obiadu. Po obiedzie trzeba będzie do młyna jechać.
Klimka jeszcze nie dopuszczał źrebaka do klaczy; zatrzymał teraz konie i przypuścił, zarazem zapytał gospodarza:
— A może zapędzić teraz źrebaka do stajni? Już sobie podjadł. Prędzej będę mógł bronować, inaczej wystarczy do podwieczerza.
Matas pomyślał chwilkę i, licho wie przez jakiego czarta kuszony, odrzekł:
— O! pobędzie i w polu... — zawrócił i poszedł.
Jan odpędził źrebaka od klaczy i począł bronować. Syte, wesołe, życiem tryskające stworzenie skakało i biegało po polu, jak gdyby chciało wyskoczyć z własnej skóry. To puści się całym pędem przez pole i zatonie w obłokach wzbitego kurzu, to lotem strzały przymknie ku samej bronie i zaryje się w miękką, rozbronowaną ziemię. Swawolił, młodocianym szałem porwany...
Klimka bacznie uważał na jego swawolenie. Oczy mu świeciły, twarz oblewała się radosnym rumieńcem, gdy źrebak, ogon do góry zadarłszy, niósł się polem. Radował się, jak dziecko, gdy mu udawało się rozkrzyżowanemi rękoma przepędzić go od brony.
Naraz, gdy spuszczał bronę w dół i gdy trzeba było uważać na ostatnią bronę, żeby nie naskoczyła na pierwszą i żeby koni nie skaleczyć, przycwałował źrebak do samej brony, wystawionemi naprzód nogami zaorał się nad skrajem dołu i zwalił się prosto na bronę, bo nogi nie miały twardego oparcia, a ześlizgła nadół ziemia nie powstrzymała jego rozpędu.
Usłyszał Klimka rozpaczliwe rżenie i w okamgnieniu powstrzymał konie, lecz już było zapóźno. Źrebak zwalił się z brony, skoczył na nogi i skarżył się boleśnie. Podbiegł Klimka i ujrzał cały bok zdarty, skóra szmatami wisiała, z zabłoconych ran sączyła się miejscami krew. Źrebak trząsł się cały i jeszcze rzewniej rżał. Wkrótce odezwała się klacz.
Usłyszał to krzątający się na podwórzu Matas i wybiegł za róg odryny zobaczyć, co się stało. Tymczasem Klimka zarzucił pętlę źrebakowi na szyję i wiódł go do domu.
Gdy podszedł do gospodarza, rzekł przekornie:
— Mówiłem: zostaw źrebaka w stajni — nie! zawziął się, jak fluk na słoninę — masz teraz, łataj bok...
Matas aż posiniał ze złości.
— A twoje, parchu, oczy, gdzie były? — wołał, idąc ku niemu.
W Klimkę wszedł przekorny dyabełek i kusił go nie poddać się, stawić się ostro.
— Trzeba było przywiązać za ogon! — wypalił.
— Ty, prosiaku, będziesz jeszcze tu gadał! — zawołał Matas i Klimka nie zdążył obejrzeć się, jak dostał po uchu.
Natychmiast puścił źrebaka, którego ledwo złapał Matas, a sam, zdrętwiały, stał, krwią zalane oczy wparł w gospodarza i rzekł:
— Gdybyś winnego bił, to jeszcze... to możeby ktoś i zniósł to... Lecz teraz... słuchaj, gospodarzu, policzymy się... ja nie pozostanę ci dłużny...
— Poszedł, prosiaku! a nie, to rozciągnę i tą samą pętlą wygarbuję skórę i będziesz miał policzenie się — warczał Matas.
Klimka stał ze spokojną na pozór twarzą i cedził słowo za słowem przez zęby, jak gdyby pragnąc wetknąć je, jak igły, w gospodarza.
— Ja tobie mówiłem, że mnie nie będziesz bił... i nie będziesz... albo...
Nagle zapalił się i nie wytrzymał:
— Co ty cierpisz do mnie?
— Idź do pracy i nie szczekaj! — surowo nakazał Matas.
— Możesz sam kołatać się po tych wądołach, a ja nie będę pracował. — Zawrócił i poszedł, a wiódł go przekorny jego duch na nowe drogi.
Matas wyprzągł konie z brony i całą godzinę zmarnował nad źrebakiem. Czasami wychodził za odrynę spojrzeć na Klimkę, który zszedł z góry, usiadł na wielkim, na brzegu rzeki leżącym kamieniu i pozostał tam.
Naładował gospodarz furę workami ze zbożem, zaprzągł konie, wyszedł za stodoły i zawołał:
— Czy nie pójdziesz tu, leniuchu? Trza jechać do młyna! Czego tam teraz siedzisz?
Klimka milczał. Matas czekał na odpowiedź, a gdy nic nie usłyszał, zawołał ponownie:
— Ruszaj, cielaku, zaraz do domu, a nie, to przyjdę i poproszę...
Nie ścierpiał Klimka i odparł:
— Chodź, chodź, pogadamy! — Wstał i poszedł poza rzeczką na czerniejący w oddali las.
Ta nieoczekiwana i niezasłużona napaść wzburzyła jego duszę. Już przyzwyczajał się po trochu do tego osobliwego porządku, jaki panował w gospodarce Matasa, gdzie wszyscy od małego aż do dorosłego byli łajani i popędzani, gdzie nikt nie wiedział, jak i do czego najpierw się zabrać i gdzie tysiąca ludzi nie wystarczyłoby na wykonanie jednodziennej pracy — tak życie tu rozprzęgło się, rozbiło.
W święta rzadko wychodził z domu, aż Matas zaczął go wypędzać do kościoła, gdy zoczył, że jego jedynaczka sympatyzuje z parobkiem. Lecz Klimka upierał się.
Od tego czasu gospodarz pilniej strzegł córki i co święto zabierał ją z sobą do kościoła.
Klimka pomału odsunął się od wszystkich, żył sam jeden swojem życiem i swymi bólami. Zrzadka, zręcznym manewrem, wdzierała się Magdzia w jego jednostajny byt i mąciła spokój jego myśli. Jednak nie na długo.
W wolnych chwilach doprowadzał siebie do porządku, wchodził na zakreśloną drogę i pchał ciężkie jarzmo najmity w niewiadomą przestrzeń. Jedną tylko myśl pieścił:
— Pójdę... nie pozostanę tutaj... pójdę, gdzie jaśniej, gdzie ludzie w zgodzie żyją...
W chwilach wspomnień żal mu było Magdzi. Nie tyle było żal, ile nie do zniesienia była dlań ta codzienna obłuda. Dziewczę przyzwyczaiło się do niego, może go nawet pokochało, i za to musi cierpieć... To znów uspokajał się i machał ręką na wszystko.
Szedł poza rzeczką, a myśli natrętnemi falami wirowały w największym nieporządku. Wspomnienia bezlitosnego życia budziły się jedne po drugich i tak mieszały się, tak splatały, aż natrętna ich mnogość zaćmiła i tak już niezbyt wyraźną jaźń.
Skręcił na lewo i poszedł do lasu. Zda się, spodziewał się poskromić w niepojętej ciszy leśnej niespokojne myśli, skrzywdzoną duszę pokrzepić i może wymyślić jakie lekarstwo na tę biedę.
Zwalił się na miękką pościel mchu i puścił wodze rozprzężonych myśli. Sam nic nie myślał, tylko zbudzone wnętrze walczyło samo z sobą, szperało w księdze krzywd, jakby wkrótce ktoś miał zażądać sprawozdania z cudzych niedorzeczności i życiowych nonsensów.
A z odmętów powstawały krzywda za krzywdą i uściełały pstrymi kamykami życiową ścieżkę młodych dni. Plamiły te krzywdy nudne życie pastuszka i zdawało się, że kat udręczeń zawarł sojusz z życiem, aby go wciąż krzywdzić, trapić...
Pastuszka krzywdzili za kręcenie fujarek z wierzby, za zbieranie grochu, za pieczenie kartofli, za zerwanie jabłek lub wiśni... Kto chciał — zwymyślał; kto miał ochotę — pięścią zdzielił...
I nie poczuł Klimka, jak łza za łzą spływała po policzkach i zraszała ziemię, zda się zmywała życiowe nonsensy, pokutowała za cudze grzechy... Tylko na sercu jakoś lżej się zrobiło, tylko pierś jakoś lżej oddychała i uspokoiły się wściekłe myśli...
Potem, niewiadomo jakiem uczuciem zbudzona, myśl przemówiła sama do siebie:
— Jeśli będą krzywdzili — zemszczę się... będą milczeli — ścierpię...

III.

Utaił krzywdę w najgłębszych tajnikach duszy, jak sknera worek ze złotem, i tak dbał o nią, tak ją tulił do siebie, że nie zdołał spokoju zdobyć. W wolnych chwilach przyglądał się tej krzywdzie, jak gdyby jedynym bodźcem jego istnienia była, czy też zamierzał z tej ognistej rany wydobyć światła dla pochmurnych dni swego życia. Unikał ludzi. W każdym ze służących zdawał się widzieć zatajoną krzywdę, czy też chęć krzywdzenia innych, bo sami krzywdy nie zrozumieli, nie pojęli, tylko w głębiach ducha jakąś zemstę pieszczą, duszę wzmacniają niezrozumianą i niewiadomo komu przygotowywaną pomstą. Bezład życia i uczuć niepodzielnie panuje w ich duszach...
Letnie słońce przeglądało się przezroczystymi promieniami w zbudzonej i rozmokłej przyrodzie i, obfitego naddostatku pełne, rozsypywało swe dary, jak szczodry rozrzutnik.
— Wybieraj się do kościoła! Co się tu po kątach wycierasz? — nieprzyjemnym, szorstkim głosem przemówił Matas do Klimki.
Klimka milczał, ale Matas widocznie postanowił sobie wziąć go w swoje ręce i swojskim sposobem wykierować na człowieka.
— Czego ty się czepiasz? — również szorstkim głosem odparł Klimka.
— Ja ci się uczepię! Powiedziałem, ażebyś się wybierał do kościoła, to i wybieraj się, a nie pyskuj.
— Nie pojadę!
— A może poprosić?
— Obejdę się bez prośby... i będę robił w święta co mi się podoba.
— Pojedziesz do kościoła, słyszysz? — wrzasnął Matas rozjuszony.
— Słuchaj, gospodarzu — siląc się na spokój, przemówił Klimka. — Wziąłeś mnie do służby, ale o mego Boga targu nie było, to lepiej i nie ruszaj Go...
— Czy słyszeliście tego durnia? On tu będzie mi wymawiał...
— Nie wymawiam — przerwał mu Klimka — a jak zechcę, to i bez ciebie znajdę drogę nietylko do kościoła, ale i do karczmy — rzucił mocno drzwiami i wyszedł na podwórko.
Jeszcze długo wygadywał Matas, aż zawołała go żona, aby jechał, i mimowoli musiał umilknąć. Klimka zaś wyszedł za budynki, usiadł na zwalonych do kupy kamieniach i namiętnie palił papierosa za papierosem.
Szatan niepokoju znowu osiodłał jego duszę i tak ją mustrował, tak nią wywijał, że się nie powstrzymał, zaklął głośno i poszedł przez pola. Długo chodził miedzami, jak gdyby czegoś wyczekiwał, albo nad czemś rozmyślał. Zmarszczki falowały na twarzy i tak mu było źle, że nie mógł miejsca sobie znaleźć.
Stanął przy wczoraj okopanych kartoflach i w okamgnieniu rozjaśniło się jego czoło: tu on bronował, tu orał, tu porosłe kartofle okopał! Do serca napłynęła jakaś ciepła, żywa fala i rozjaśniła zachmurzoną duszę. Lubieżnem okiem wodził, podorywką idąc, po każdym kiełku, pieścił go swem spojrzeniem, zda się jego duch zlał się w jeden życiowy objawu akord z tajemnicami kiełka.
Lecz trwało to krótką chwilę. Doszedł do połowy pola, zawrócił nagle wstecz i oblicze jego znowu spochmurniało. Natrętne myśli znowu zbudziły się, jak muchy na wiosnę, i brzęczały w chmurnej głowie.
Naraz, z rozkazu tajemniczych sił, zawrócił do miasteczka. Nerwowymi kroki szedł pstrym kobiercem łąk i nie widział, jak kwiat za kwiatem ginął pod jego stopami, nie czuł tej cudownej krasy łąk, która w innej porze tak przejmująco, tak wymownie przemawiała do niego.
— Masz piwo? — zapytał opartego o płot Żyda.
Żyd spojrzał na nieznajomego parobczaka i jakby coś rozważał.
— Czego się gawronisz? — napierał Klimka. — Piwo masz?
— Czego ty tak wrzeszczysz? — zdziwił się Żyd.
— A czego ty milczysz, gdy do ciebie mówią... Piwo masz?
— Cicho, cicho! Mam, mam!
— Daj pół tuzina.
— Pół tuzina?! — zdziwił się.
— Prędzej! — nie ustępował Klimka.
— Czy zwaryowałeś? Ludzie do kościoła idą, a on do karczmy i jeszcze tu krzyczy.
— Słuchaj, ja ciebie nie pytam, kto dokąd idzie, i ty nie opowiadaj mi... Zrób to, o co proszę — wypalił Klimka, z krwią oblaną twarzą.
Żyd spojrzał na niespokojnego przybysza, nie odrzekł ani słowa i poszedł po piwo.
Klimka usiadł na zwalonych w cieniu drwach, ciężko oddychał i błądził niespokojnym wzrokiem po podwórzu karczmy.
Żyd przyniósł piwo, szklankę, postawił to wszystko na drwach i wyciągnął rękę.
Klimka spojrzał zezem na tę rękę i rzucił rubla. Odkorkował butelkę i zaczął pić, nierozsądnie, głupio, chciwie połykając szklankę za szklanką, jak gdyby się bał, żeby kto jego postanowienia w niwecz nie obrócił, żeby kto nie powstrzymał go.
Ostatniej butelki nie zmógł. Wstał i dobrze podchmielony poszedł do domu. Gdy wchodził na górę, nogi zaczęły uginać się, plot jakoś podrygiwał, a rosnąca przy steczce wierzba śmiała się długiemi gałęziami i pokazywała język, którego nie miała.
Klimka zaklął brzydko i osunął się na ziemię przy samym płocie. Jakoś wgramolił się, przytrzymując się kołu, na płot i zwalił się na drugą stronę.
Przez okno ujrzała Magdzia powracającego Klimkę i pobiegła za ogród na spotkanie.
— Janeczku! co tobie się stało? — zafrasowanym, zbolałym głosem wypytywała go.
Klimka przystanął, spojrzał białkami na Magdzię i milczał.
— Janeczku, kochany! co to jest?...
Pokiwał Klimka głową i, pojmawszy zdrową myśl, przemówił:
— Pierwszy to raz, Magdziu — pierwszy raz... jak ty mnie... ot, żywego widzisz...
Zachwiał się i usiadł na leżącym pniu wierzby. Siedział ze zwieszoną głową. Potem westchnął głęboko i lekko-lekko pokiwał głową:
— Tak, tak, Magdziu — do dyabła, wszystko do dyabła... — I naraz rozpłakał się rzewnie. Plama krzywdy rozmiękła i zbudziła uczuć źródło. A to źródło płukało przeczystą wodą rany przeszłości.
Tylko zmieszana Magdzia krzątała się koło niego, jak gdyby przeczuwała rzeczywistego winowajcę tego wypadku.



IV.

Robotnicy już dawno powstawali. Matas chodził pochmurny po podwórzu i ćmił fajkę. Klimka nie wstawał.
Złością i niepokojem miotany, Matas wszedł na drabinę i zawołał w stronę poddasza:
— Ile razy trzeba ciebie budzić?
Z poddasza odezwał się suchy, pragnieniem strawiony głos:
— Źle mi dziś... nie wstanę...
Na to Matas z gniewem:
— Ja tobie zaraz dobrze zrobię, wałkoniu jakiś... Do kościoła to ciebie niema, a do karczmy to w samo południe drogę znalazłeś, cielaku... Widzicie go, spił się, jak świnia, to mu dziś źle. Wstawaj zaraz i idź bronować.
Gorączkowy, nerwowy głos Klimki odparł:
— Nie wstanę i nie będę bronował.
— No, no! nie proś Boga, ażebym tobie wstać pomógł — zawołał Matas.
Nie wytrzymał Klimka i krzyknął:
— Czego ty się przyczepiłeś, jak czart jaki, czego ci trzeba?
Wściekłość ogarnęła Matasa. Wbiegł prędko po drabinie na poddasze i, obejrzawszy się, zoczył Klimkę leżącego na uboczu, prawie z głową zakopanego w słomie. Szybko podszedł do niego, zerwał kołdrę i wrzasnął:
— Wstawaj, bo...
Klimka spojrzał na niego przekornemi oczyma i odparł cicho, lecz dobitnie:
— Źle mi jest i nie wstanę.
Zły duch opętał Matasa: złapał Klimkę za rękę, wywlókł z legowiska i popchnął ku drabinie.
— Nie popychaj i nie wrzeszcz. Powiedziałem, że nie wstanę, to i nie wstanę — przekornie odparł Klimka.
— Będziesz ty mi sprzeciwiał się! — wrzasnął Matas i w okamgnieniu uderzył go w twarz. Nie miał Klimka twardego oparcia pod nogami i zwalił się na słomę, lecz raptownie zerwał się i w samej bieliźnie zbiegł po drabinie nadół. Poszedł do świronka, ubrał się odświętnie i wyszedł przez ogród.
Matas spojrzał za odchodzącym Klimka i zawołał:
— Powrócisz, powrócisz ty, to jeszcze nie tyle dostaniesz! — zawrócił i poszedł do chaty.
Wszedł do świetlicy, ujrzał stojącą przy oknie Magdzię i krzyknął na nią:
— A ty słuchaj: zobaczę, czy usłyszę, że zadajesz się z tym włóczęgą, popamiętasz ty mnie... Wybrała sobie córka gospodarska pastucha — stosowna para!... Ja tobie wybiję go z głowy.
Wtem rozwarły się drzwi od komory i odezwał się głos Matasowej:
— Czego ty się tak wściekasz dzisiaj, jakbyś durmanu się najadł?
— I ty tu, wiedźmo! — przyskoczył wściekły Matas do żony. — Przez ciebie spokoju niema... ty »chewry« tu stwarzasz.
— Nie rozbijaj się, na miłość Boską! nie rozbijaj się! — siląc się na spokój, odpowiedziała Matasowa. — Jeszcze krzyża świętego na czole nie położyłeś, a jużeś całe piekło wzburzył. Jak zły duch, tyle tylko, że się kłóci ze wszystkimi. Że robotnicy pary z ust przy tobie nie puszczają, to tobie się zdaje, że i ja będę milczała, że ty i mną będziesz orał...
— Milcz, ropucho! — wrzasnął Matas — bo tak wygarbuję skórę, że...
— Nie strasz, nie strasz! Nie taka ja znowu lękliwa, jak tobie się zdaje. Za długie masz pazury, to i nie wiesz, gdzie je podziać. Żeby ci kto ich nie przyciął...
— Szczekaj, szczekaj, aż ci gębę zamknę — trochę ochłonąwszy, wołał Matas. Po chwili dodał: — Dawaj baczenie, żeby ona — kiwnięciem głowy wskazał Magdzię — nie włóczyła się z tym pastuchem, bo tak wypiorę skórę, że i zdychając popamięta.
Matasowa zapaliła się:
— Nie ruszaj mi dziewczyny, bo oczy wydrapię. Wysunął pazury, to i myśli sobie, że mu wszystko wolno. Za daleko sięgasz, nie dla twego nosa, nie dla twego! nie zawracaj sobie napróżno głowy: ty już nie będziesz mi dziewczyny bił, ani marz o tem, nie.
Matas ironicznie się uśmiechnął.
— Ty mi nie pozwolisz?
— Juści, ja!
Wstał i rzekł do żony, wychodząc:
— Pilnuj jej i pamiętaj, co powiedziałem: zobaczę ją z tym parchem — skórę zedrę — wyszedł i trzasnął drzwiami.
— Niedoczekanie twoje! za daleko sięgasz! — zawołała Matasowa do odchodzącego męża.
Klimka zaś szedł polami w rodzinne strony.
Czarne myśli, jak burzliwa noc jesienna, opanowały go. Szedł do rodziców, lecz sam dobrze rozumiał, że to napróżno, że nie będzie mógł pozostać u nich. Im samym chleba brak, a tu jeszcze zbyteczna gęba, z którą trzeba będzie ostatnim kęsem dzielić się. Nie, to na nic — u rodziców może on jeden, dwa dni przesiedzieć.
Usiadł na kamieniu na miedzy pomiędzy żytem i grzebał patykiem urodzajną glebę, a myśli jego plątały się w węzły, nie znajdując rozwiązania.
Cichy, spokojny, w słońcu skąpany poranek letni, jak jaki zaczarowany władca uczuć, rozpościerał się nad głową, a na dole żyto szumiało, czarowne baśnie opowiadały chabry i kłóciły się z nielicznym czerwonogłowym makiem polnym. Gdzieniegdzie niezapominajki skupiły się w błękitny, wzrok czarujący wianek i uśmiechały się do wypłowiałego nieba.
Cisza i spokój niepodzielnie panowały wokół i niepowstrzymanemi falami lały się w piersi Klimki, uśmierzały wzburzone bałwany, łagodziły szarpiący ból, głosiły mu cudowną harmonię przyrody, jej zgodę, jej kojący balsam-siłę.
Usiadł na ziemi, rozciągnął się na miedzy i wparł oczy w błękit. Kiedy niekiedy wzrok jego mąciła przelatująca jaskółka, to cały rój muszek, przez kogoś spłoszony, podnosił się i znów opadał, to gawędziarz wróbel, zaczepiony o dojrzewający kłos, chwalił się znalezionym pokarmem.
I zdawało mu się, że ta nieobjęta przyroda i on — to ten sam objaw, to ta sama jednostka, tylko przez jakąś złą, mściwą ręką za niepojęte grzechy rozdwojona. Niedorzeczność Bóg popełnił: całą, pełną, harmonijną jednostkę rozmiażdżył, rozłączył i nie zdoła teraz ona w cierpień i życia łodzi zebrać swych pierwiastkowych składowych części i zostać tem, czem była — ową pełną, harmonijną, z całości przyrody niewydzieloną jednostką.
— Pójdę... nie pozostanę tutaj... pójdę, gdzie ludzie w zgodzie żyją — powtarzał tajemniczy uczuć i uświadomienia czynnik najgłębszą jego pragnień myśl.
— Pójdę... nie pozostanę — głuchem echem odpowiedziała zmarnowana, skrzywdzona jego dusza.
A rzeczywistość zadawała inne, przykre zapytanie:
— Gdzie się podziejesz? Co zrobisz?
Instynkt, dbający o samozachowanie, uśmiechnął się do rozgorączkowanej jaźni:
— Wrócisz do Matasów.
Jak przez robaka ukąszony, podskoczył, usiadł na kamieniu, nieświadomie przetarł oczy, jak gdyby odpędzał natrętne myśli. Chłodne fale rozbiegły się po całem ciele.
— Znów do tego piekła!
I z tych straszliwych piekieł raptem wynurzył się zrozpaczony, zbolały, smutny obraz Magdzi.
— Co jej do mnie?... — zawołał sam do siebie, lecz nie zdołał tym wykrzykiem zatamować owej ciepluchnej fali, która wezbrała z tajemniczych odmętów i zalała zdrętwiałe jego serce.
Nieufnym, pełnym zwątpienia wzrokiem spojrzał na siebie, pokiwał głową i, wewnętrzną siłą wspierany, powstał, rzucił okiem na osadę Matasową i pomału poszedł przez pola szukać uświadomienia.
Dopiero późnym wieczorem wrócił do sadyby Matasowej i wchodził na górę powolnym, leniwym krokiem. Nagle zamajaczyło coś poprzez gąszcz drzew i usłyszał głos:
— Janie! Janie!
Zwolna podszedł. Magdzia podała z za płotu zawiniątko i prędko-prędko przemówiła:
— Głodny jesteś... zjedz... i idź spać... idź, Janeczku, spać.


V.

Gorące słońce letnie obficie lało palące promienie na ziemię. Wypłowiałe, zblakłe niebo milczało niemocą objęte. Tylko wieczorami, kiedy spadała rosa, aby ziemię odświeżyć, przybierało kolor chabru, upiększało się miryadami mrugających ocząt i tak zrozumiale przemawiało do zbiedzonej duszy Klimki.
Cały dzień wystawał pod gorącymi promieniami, wieczorem wyprowadzał konie na paszę i nie przywiązywał ich, tylko spęta i puści swobodnie na skoszoną łąkę. Sam zaś rzucał się pod krzak, lub pod mędel żyta i wpierał oczy w niezmierzony błękit niebios.
Wyniosłe niebios sklepienie, zamykające się w niewidzialnej dali, przykrywało zmordowany świat i podbudzało, nęciło Klinikę niezmąconym swym spokojem, przemawiało do niego niezrozumiałej treści słowami, rozjątrzało zbiedzoną duszę i budziło wspomnienia z zamierzchłej przeszłości.
Czasami zdawało mu się, ze czujne jego ucho słyszy jakieś poszepty, jakąś niebios rozmowę, umyślnie do niego skierowaną. Wtedy odrywał się myślami od ziemi-macochy, zlewał się duszą z wszechświatem w jedność i nie czuł swojej samotności, tej szarej, bezkresnej, ciemnej samotności, którą surowy los go obdarzył. Źródło uczuć uciszało się, myśli bujały świetlistemi niebios drogami i dawały zapomnienie rzeczywistości — nie czuł krzywd życiowych...
Dobrze było Klimce rozmawiać tak z wszechświatem; czuł się spokojniejszym, gdy wszystkie bóle przenosiły się w bezkres i choć na krótką noc zapominał o surowej rzeczywistości.
Tylko czasami leciuchny powiew myśli mącił tę ciszę, zda się, jakieś przekorne bóstwo nakazywało wspomnieć przeszłość, tę niedawną i taką ohydną, zapleśniałą przeszłość.
Wtedy z poza tego spokoju wyłaniała się namiętna chęć, żeby ta przeszłość nigdy już się nie powtórzyła; żeby pozostała tylko wspomnieniem ciężkiego snu; żeby starych ran nie rozjątrzała. Jakiś tajemniczy głos modlił się do tego niebios błękitu i błagał o zapomnienie tej okrutnej przeszłości, ohydnej rzeczywistości — z zapomnienia chciał ostatnim wysiłkiem nowe jutro sobie stworzyć, więcej pobłażliwości doczekać się od ludzi i iść drogą swego bytu tam, dokąd młodociane marzenia wiodły: do zgody i zbratania wszystkich żyjących...

∗             ∗

Ledwo zdążył Klimka wjechać z ostatnim wozem do odryny, kiedy pochmurne dotychczas niebo zaczęło lać ukośnymi, ciężkimi strumieniami. Wyrzucił ograbki, wyprzągł konie i wepchnął wóz do wozowni.
Nie mający roboty parobcy usiedli przy młocarni na drugiej stronie odryny, jak najdalej od słomy i ćmili fajki.
Matasa cały dzień nie było w domu. Od samego rana gdzieś wyszedł. Do letnich robót donajął jeszcze jednego stałego robotnika, ażeby nie trzeba było wciąż szukać rąk do pracy.
Był to jeszcze młody chłopak, średniego wzrostu, lecz życie już zrobiło z niego bezwstydnego hulakę, awanturnika. Od najwcześniejszych lat wzdragał się pracować, tylko w ciężkich chwilach życia biorąc się do roboty. Wszyscy znali go i wszyscy jednem imieniem nazywali: parobek żydowski — Żydowin.
Ujrzał Klimkę, krzątającego się koło uprzęży, i rzekł głośno do innych parobków:
— Ot, dobre czasy dla Matasa nadeszły: pierze Klimkę, bo pierze, a ten tylko oblizuje się.
Klimka podniósł głowę od uprzęży i spojrzał na Żydowina rozgorączkowanym wzrokiem. Coś zajęczało w jego piersiach, pożaliło się i spłynęło gorącemi falami krwi do prawie już uspokojonej głowy. Niewymownie go zabolało, że obcy człowiek wtrąca się do jego osobistej sprawy, że takie popychadło ośmiela się drwić z najtajniejszego bólu jego życia.
Porzucił uprząż na wozie i poszedł spokojnie ku siedzącym parobkom. O trzy kroki od nich przystanął, przekornie wpił się oczyma w Żydowina i spytał go szorstko:
— A tobie co do tego, że mnie piorą?
Żydowin zmieszał się, nie zdobył się na rychłą odpowiedź, a Klimka ciągnął tym samym tonem:
— Ja tobie nie wytykam, że jesteś żydowskiem popychadłem, że pod płotami się wycierasz i żeś z karczmy zrobił sobie kościół. Czego ty się mną frasujesz?
Żydowin zrozumiał, że z Klimką nie można żartować, i natychmiast zmienił rozmowę.
— Czyż ja śmiałem się z ciebie? — próbował przypodchlebić się jemu. — Jednego ja nie rozumiem, jak to ty tak pozwalasz gospodarzowi... Jakie prawo ma on ciebie bić?
Klimka milczał. Złość i ckliwość go opanowały. Gniewało go, że obcy człowiek mu przypomniał, że go bezprawnie krzywdzą. Wstyd mu zarazem było, że ten, przez wszystkich popychany i zbezczeszczony człowiek litował się nad nim, kiedy żaden z tych ludzi nigdy ani jednem słowem nie wyraził mu swego współczucia.
Chciał coś rzec, ale nic nie powiedział, zawrócił się na miejscu i poszedł.
Wieczorem, gdy wyprowadzał konie na nocną paszę, podszedł ku niemu Żydowin i przymawiał się, że razem z nim pojedzie. Klimka zerknął na niego i odparł węzłowato:
— Jak sobie chcesz.
Wyjechali obaj.
Odświeżona po deszczu ziemia swobodniej oddychała i jeszcze milej przemawiała Klimce do duszy. A myśli niespokojne były. Jak opętańcy, rzucały się po głowie, skarżyły się tej cichej nocy, poco je zbudzono ze spokojnego snu, poco zmuszono znowu warować, kiedy tak dobrze było w ciszy i spokoju.
Żydowin właśnie w tej chwili przemówił do niego:
— Hej, Janie, Janie! Czy to w Matasowej sadybie koniec świata!
Klimka milczał. Wewnętrzna walka nieświadomie głosiła mu, że ten człowiek jest przez jakieś złe bóstwo przysłany, że wkrótce całe życie jego ulegnie zmianie na gorsze, że w najbliższych dniach staną się straszne rzeczy.
A Żydowin ciągnął:
— Gdyby tak na mnie, cisnąłbym wszystko do dyabła i poszedłbym w szeroki świat.
Nie wytrzymał Klimka i zapytał:
— Dalekoś zaszedł: od żydowskich drzwi do karczmy.
Żydowin nie czuł się urażonym. On już przywykł do tego, że wszyscy mu wymyślali, i obojętną mu już była niesprawiedliwość ludzkiego języka.
— A gdybym tylko tak daleko był zaszedł — odpowiedział. — Lecz ja wolny, niczem nieskrępowany — i, wpierając oczy w Klimkę, dodał: — i nikt nie ośmiela się mnie palcem tknąć.
— A na św. Jana komu Sapieżyskie łobuzy skórę wygarbowały? — zapytał Klimka.
— Na św. Jana? Pijanemu, widzisz, rozmaicie się zdarza. Nie pij, nikt ciebie nie ruszy.
— Ja nie piję.
— Jak kto rozumie.
— Po kiego dyabła ty tu mnie kazania wygłaszasz? — szorstko spytał Klimka.
Żydowin milczał chwilkę i nagle wynurzył swą myśl tajemną:
— Ja, uważasz, za takie czyny nie darowałbym.
Klimka wypuścił z ręki sznur, do którego, klęcząc, wiązał konie, wyprostował się i zawołał na niego:
— Idź do domu, pókiś zdrów, i nie ucz mnie, co mam robić.
— Czego ty teraz drzesz się?
— Ja tobie mówię — zasyczał wściekły Klimka — idź do stu dyabłów, bo jak wezmę mścić się, to zacznę od ciebie.
Przywiązał konie, zarzucił siermięgę na plecy i odszedł od Żydowina.
Położył się pod krzakiem i puścił wskrzeszonym myślom wodze. Posępne, krwawe były te myśli. Ten włóczęga znowu zbudził w nim to, co on z tak wielkim wysiłkiem, tak żmudnie stłumione, ukołysał do snu. Jedna po drugiej wtargały myśli do głowy i drwiły z wszystkich jego wysiłków i z tej jasnej radości, że nic już się nie powtórzy. Nadzieje zbladły i zatarły się, z paszczy wstrętnej przeszłości wyzierała krzywda i wołała do niego drwiącym głosem:
— Głupcy wszystko znoszą... Dzieci tylko nie potrafią zdobyć się na zemstą...


VI.

Rozpogodzone z wieczora niebo zrana zachmurzyło się znowu, a na śniadanie zaczął padać deszcz.
Matas rozejrzał się i zawołał na pastuszka:
— Biegnij do Kliniki, niech pędzi konie do domu. Widocznie cały dzień będzie padało, przemłócimy trochę ograbków.
Wszedł do chaty i wysłał parobków do odryny. Za chwilę poszedł i sam młocarnię posmarował.
Klimka wjechał na podwórze cały mokry, trzęsący się z wilgoci i głodny. Zeskoczył z konia i zapędził go z innymi do stajni.
Matas krzątał się w maneżu. Klimka zaraz pobiegł na śniadanie i przebrać się. Wkrótce już wracał i szedł prosto do stajni po konie, okiełznał je i prowadził do zaprzęgu.
Matas poprawiał uprząż i zawołał na niego:
— Po kiego dyabła ty się wałęsasz?
— Na śniadaniu byłem — spokojnym głosem odpowiedział Klimka, na którego wszystkie Matasowe napaści i wymyślania już nie oddziaływały, tak się przyzwyczaił, zżył z tem ustawicznem łajaniem.
— Nie zdechniesz, jeżeli nie podjesz! — odparł Matas.
Jak gdyby kto gorącą wodą Klinikę oblał: skupiły się wszystkie myśli w jeden wysiłek i, jak śruba, wpiły się w rozjątrzoną duszę. A owo niemilknące bóstwo syczało mszystą mordą i kusiło:
— Głupcy wszystko znoszą!
Po chwili wyczekiwania, czy też obcesowiej kusząc, przypomniało:
— Dzieci tylko nie potrafią zdobyć się na zemstę.
A tu, jak mgłą powleczone, ukazało się zbrukane oblicze Żydowina i przypominało swą namowę, mówiło, że nikt nie ma nad nim prawa, że on wolny, że wara komukolwiek go krzywdzić.
W okamgnieniu wypuścił konie, schwycił stojącą przy maneżu łopatę i, z krwią nabiegłemi oczyma, rzucił się na Matasa, wołając:
— Po kiego dyabła ty mnie wciąż prześladujesz?
W tym samym czasie we drzwiach odryny ukazali się parobcy. Lecz Matas już się zwarł z Klimką. Łopata, silną ręką Matasa schwycona, wymknęła się Klimce i, rzucona przez Matasa, upadła pod same nogi parobków. Schwytany za piersi i przyciśnięty do ściany Klimka, chociaż się bronił, nie mógł skutecznie współzawodniczyć z dojrzałą męską siłą. Jednak Matas nie korzystał z przewagi, uderzył kilka razy Klimkę po twarzy, potem oderwał go od ściany i popchnął ku koniom:
— Idź i zaprzęgaj konie — rzekł i poszedł do maszyny.
Klimka zaś zdławionym ze wstydu i poczucia okrutnej krzywdy głosem zawołał do niego:
— No, popamiętasz ty mnie!... Zabiję! zabiję! — wołał boleśnie i, jak gdyby instynktownie czując swą niemoc, syczał i wrzeszczał:
— Spalę! Z dymem pójdziesz, ty ropucho!
Zebrał konie i poprowadził do maneżu. Pędzał konie cały dzień, nie jadł nawet obiadu. Pod wieczór Magdzia wcisnęła mu w kieszeń siermięgi kawał kiełbasy i chleba. Podszedł do niego Żydowin i z namiętnem zadowoleniem w oczach przemówił:
— Chłop z ciebie!
Klimka spojrzał na niego z podełba; tyle nienawiści, tyle bólu było w tem spojrzeniu, że Żydowin aż zląkł się i, ukrywając lęk, dodał:
— Choć raz.
— Idź do dyabła! — zasyczał Klimka. — Bo...
Zaperzył się i Żydowin:
— Co się drzesz! myślisz, ze mnie przestraszysz?!
— Ja ciebie nie straszę, ale ty nie właź mi nieproszony w drogę.
— Widziałeś go!
— Jeszcze nie widziałeś, lecz mogę pokazać się.
— Nie takie mleczaki pokazują.
— Mówię tobie po ludzku: ruszaj swoją drogą.
— Bo co?
— Czego ty się czepiasz, jak pijawka? Kto ciebie prosi?
— Chcę tobie dopomódz, bo ty sam nie podołasz.
Jakieś światełka zaiskrzyły się i nagle zgasły w oczach Klimki. Nic nie odrzekł i poszedł po konie, aby je na nocną paszę wyprowadzić.


VII.

Cudowna noc letnia!
Na błękitnym firmamencie igrają miliardy jasnych ocząt w wesołym tanie, jak rusałki w wodach zaczarowanego jeziora. W łącznej przestrzeni nie słychać gwaru dnia. Czasami koń parsknie, lub zaszczeka drażniony przez pastuchów pies — i znowu cisza, owa wymowna, spokojna, pięknością a tajemnicą nasiąknięta cisza. Czasami zaleci z odległych sadyb niejasny, głuchy szum i, jak zawstydzony hulaka, rozściele się po ziemi, przytuli się do niej i zamrze. Myśl, na wspomnienia czujna, jeszcze wyczekuje głośnego zawodzenia derkacza, które z wielkiemi przerwami dochodzi z jarzyn, lecz takie niewesołe, trwożne... Zamilkła orkiestra koników polnych i darmo jej wyczekujesz. Nietoperz przelatuje ponad głową i blizką jesień wróży.
Wszystko wokół odpoczywa, milczy.
A tam, daleko, polami, przez jarzyny sunie jakiś szary cień. Szybkimi, nerwowymi kroki idzie wprost na paszę.
Klimka podnosi co pewien czas głowę i pyta sam siebie:
— Kto to może iść?
Wpatrywał się uważnie w ten posuwisty cień na tle nocnego światła, a rozigrana myśl zgadła:
— Magdzia!
Naraz krzaki zakryły cień. Za chwilę Magdzia stała już obok Klimki.
— Poco ty tu? — zapytał zdziwionym głosem, nie podnosząc się z ziemi.
Magdzia milczała. Prawą ręką ściskała pierś, oddychała ciężko i rozglądała się bojaźliwie.
— Tu nikogo niema — zapewniał Klimka, gdy zauważył jej niepokój.
Magdzia usiadła obok niego.
— Widzisz... ledwo mi się udało... tak śpieszyłam... bałam się, żeby kto... żeby nie zobaczył — mówiła z wielkiemi przerwami.
— Nie potrzebne to wszystko.
— Tak dawno rozmawialiśmy...
— A co za korzyść z tego?
— Ty znowu po dawnemu. Dziś porwałeś się na ojca... a przecież obiecałeś...
— Głupi byłem, to przyobiecałem...
— Cóż ty... — nagle urwała. Czuła, że tak przemawiając do niego, nic nie wskóra.
— Widzisz, Janeczku, ty taki dobry byłeś dla mnie ostatnimi czasy, nie wymyślałeś, nie kłóciłeś się z nikim...
— Na co te głupstwa pleciesz?
— To nie głupstwa, Janeczku, nie. Ojciec powiadał, że oskarży ciebie przed policyą za odgrażanie się.
— Przed policyą! — zdziwił się Klimka.
— Przecież odgrażałeś się przy ludziach, że albo zabijesz go, albo spalisz?
— Odgrażałem się i zrobię — stanowczo odpowiedział Klimka.
Magdzia milczała chwilkę.
— Poco wczoraj Żydowin jeździł z tobą na paszę? — zapytała nagle.
Klimka wytrzeszczył oczy.
— Czego wy wszyscy chcecie ode mnie! — zawołał. — Przyczepili się, jak pijawki, i ssą. Dajcie mi już raz święty spokój!
— Nie gniewaj się, Janeczku, ja ci przecież dobrze życzę: chciałam powiedzieć tobie, że on nicpoń, żebyś ty jego nie słuchał — prędko tłómaczyła Magdzia.
— Ja nikogo nie słucham.
— Nieprawda! — zaprzeczyła. — Ty słuchasz go, ja wiem. Póki jego nie było u nas, inny byłeś... Teraz znowu rozpoczynasz.
— Nie ja rozpoczynam.
— Dawniej nie napadałeś.
— I teraz nie napadam, tylko chcę dług spłacić.
Ziąb wstrząsnął Magdzią. Wyczuwała blizkie nieszczęście.
— Janeczku, idź ty od nas... idź jeszcze tej nocy... tak będzie lepiej i tobie, i mnie, i wszystkim nam...
Żal zrobiło się Klimce tej dziewczyny dla jej dobroci. Przykro mu było a zarazem złość go brała na samego siebie za to, że pomimo woli usłuchał tego nicponia. Nagle pomyślał: — Co komu przeznaczone, nie ujdziesz tego — i rzekł do Magdzi:
— Idź, ukochana, do domu! Dowie się ojciec, będzie się gniewał, a może i wybije za wdawanie się ze mną.
W jego głosie było tak wiele czułości, wdzięczności dla tej dziewczyny, która jedna tylko po ludzku zwracała się do niego. Zarazem dawały się słyszeć i akordy wielkiego bólu, że tak niesprawiedliwie z nim się obchodzono.
— Idź, Janeczku, od nas... idź zaraz — prosiła Magdzia.
— Nie! — stanowczym, drżącym z nawału wzruszeń głosem odparł Klimka. — Nie pójdę!
Po chwili dodał:
— Niech się stanie, co stać się ma...
Wstał i odszedł od Magdzi. Ale nagle przystanął, powrócił i dobitnie przemówił:
— Nie myśl, że ja się na ciebie gniewam... Z was wszystkich ty jedna byłaś dla mnie dobra i żal mi ciebie, Magdziu, żal, jak rodzonej siostry...


VIII.

Od samego poranku przyczepił się Żydowin do Klimki i dogadywał:
— Ty tak znowu zanadto nie traw się. W razie czego, ja tobie pomogę...
Klimka spojrzał na niego nienawistnym wzrokiem, lecz nic nie odpowiedział.
Przymilającym się tonem kusił Żydowin:
— Wielka rzecz, że on raz jeden sprał ciebie — dlatego właśnie nie powinieneś poddać się... koniecznie trzeba na swojem postawić.
— Ja tobie tak postawię, że ciebie Berel nie pozna! — rzucił Klimka.
— Irytuj się, ile chcesz, a mnie zdaje się, że nikomu nie wolno człowieka krzywdzić.
— Przeklęty kaznodzieja!...
— Jak mnie ojciec niewinnie sprał, wyszedłem z domu i po dziś dzień nie wróciłem — pochwalił się Żydowin.
Jak gdyby kto nożem dźgnął Klimkę w samo serce. W głowie momentalnie zbudziły się roje myśli i wrzały, plątały się, popychały jedna drugą, aż zmęczone umilkły. Wtedy podniosła się jedna, uprzykrzona, i tak rozgłośnie zaśmiała się wzgardliwym śmiechem w piersi, że Klimka upadł na duchu i nie ośmielił się nawet Żydowinowi spojrzeć w oczy, takim wyrodkiem wydał się sam sobie.
— Co tu dziewuchy słuchać — ciągnął Żydowin — ona zawsze oszuka człowieka i tyle.
Ledwo widzialną bólu nicią powlókł się ton tej odpowiedzi.
— Jakiej dziewuchy?
— No, a tej twojej kochanki...
— Co! — nie swoim głosem wrzasnął Klimka. — Ona moją kochanką! Kto tobie mówił? Jak ty mogłeś... — już nie władał sobą. Niesprawiedliwe skrzywdzenie dziewczyny tak go zabolało, że nie rozumiał co robi. Głuchym jękiem zabrzmiała cudza zniewaga w jego piersi i zmieszała się z ową starą — jego krzywdą. I jak gdyby na razie jaśniej uczyniło się, że czara krzywdy ludzkiej pełna po brzegi, że krzywdzą nietylko czynnie, lecz umieją jeszcze inaczej człowiekowi dopiec, aby podwoić jego utrapienie.
W czasie obiadu, jak zwykle, siedział sam jeden na swojej kłodzie, zdala od wszystkich. Nie napraszał się do kupy, bo nie chciał nikomu narzucać się i nic go tam nie ciągnęło. Zdaleka słuchał rozmowy i śmiechów, lecz nic nie mógł zrozumieć. Wewnętrzną gorączką trawiony, patrzał na tych ludzi, jak gdyby z innego świata, jak gdyby dopiero dziś należycie żądło ludzkie odczuł, jak gdyby pierwszy raz w życiu ujrzał tych ludzi takimi, jakimi oni naprawdę byli...
— Pójdę!... Teraz to już pójdę! — szeptał w nim jakiś obcy głos.
Lecz on nie słyszał, a gdyby był usłyszał, to nie pojąłby zaraz, nie zrozumiał, kto i poco w nim ten bunt zażega.
— Pójdę... nie pozostanę dłużej...
Przemówił do siebie półgłosem i tuż usłyszał głos Magdzi:
— Idź, Janeczku, idź, drogi... idź prędzej...
Podniósł oczy i zapewne pierwszy raz ujrzał Magdzię. Aż zdziwił się. Ani twarz, ani stan, ani oczy — wszystko nie to samo było, lecz jak gdyby zupełnie ktoś inny obok niego stał. Owa ambitna Magdzia, która raczyła znijść ku niemu z wyżyn chłopskiego arystokratyzmu i uczuciem przemówić, gdzieś znikła. W wyobraźni stał nowy człowiek: — on czuł jego krzywdę, pojmował swą wartość i nie zadowalał się rzeczywistością. Jaka ona piękna była! Ile w niej kobiecej wyniosłości! ile ciepłego uczucia i światła dla niego, ptaka bezdomnego!
— Tak, tak, pójdę... pójdę...
Odpowiedział nie swoim głosem i spojrzał na nią tak, jak jeszcze nigdy nie patrzał: — całą duszę, całe nagle zbudzone uczucie włożył w to spojrzenie, jako dzięk dla niej za jasne a minione chwile.
A Żydowin nie przestawał:
— E! Gdyby tak na mnie, to takbym policzył się z Matasem, że i zdychając popamiętałby.
— Jakbyś ty się policzył?
— Jabym umiał. Nie będę ciebie uczył. Niech każdy według siebie postępuje, ażeby mógł sam siebie zadowolić.
— Niech każdy swoim rozumem będzie rozumny...
— Właśnie, właśnie... i niech nie używa go jak odświętnego ubioru...
— Czego ty przyczepiłeś się do mnie?
— Bo ty podobasz się mnie... I nie mogę znieść, gdy kogo krzywdzą — przyznał się Żydowin.
Ze zwieszoną głową zebrał Klimka konie i wyjechał na paszę.


IX.

Zawinięty w siermięgę leżał Klimka pod krzakiem i rozmyślał nad wypadkami minionych dni. Zatrzymał się na ostatnim roku i już nie wiedział, odkąd rozpocząć wspomnienia. Wszystkie wypadki tak się jeden z drugim splątały, stopiły, że wyodrębnić nic się nie dawało. Myśl potknęła się na progu wydarzeń tego lata, zabłądziła w tej plątaninie i nie mogła wydobyć się na szerszą drogę.
Teraz dopiero zauważył, że w całej tego lata ciemni przyświecał tylko jeden jasny, pogodny promyk. Była to Magdzia. Pieszczotami myśli objął tę dziewczynę i żałował, że czasami zbyt szorstko odzywał się do niej. Obiecywał wszystko naprawić, lecz ocknął się i smutnie, jak gdyby czegoś serdecznie żałując, przemówił do siebie:
— Nie długo już... nie długo...
Nagle, przez zrywający się wiatr, rozległ się głośny świst.
— Znowu! — z przekąsem przemówił Klimka, lecz odpowiedział takim samym świstem.
W parę minut stanął obok niego Żydowin.
— Ledwo cię znalazłem... ciemno, nic nie widać. — Po chwili dodał, siadając obok Klimki: — Wiatr się zrywa, będzie deszcz.
Długo milczeli obaj. Żydowin rozciągnął się obok Klimki, zawinął się w siermięgę i, leżąc na wznak, śledził rozproszone szarych chmur łachy, które, jak zwiastuny, śpieszyły w dal z wieścią o blizkim deszczu. Po chwili odezwał się:
— Jak te chmury... jak te chmury...
— Co jak te chmury? — poczekawszy chwilę, zapytał Klimka.
— My z tobą. Całe życie, od kołyski, tułamy się po szerokim świecie...
— Gdyby tylko dla chleba człowiek się tułał, dla odzieży... — nieznacznie zagadał Klimka.
— Właśnie, gdyby tylko dla chleba...
I Klimka legł na wznak, skierował stęsknione oczy w niebo, jak gdyby swych krzywd ujścia tam szukał. Już nie gniewał się na Żydowina, przynajmniej teraz tak mu się zdawało. Przeczuwał w nim takiego samego, a może jeszcze okrutniej, przez wszystkich krzywdzonego, zahukanego i sponiewieranego człowieka, jakim był sam. Nikt za nimi nie ujmował się, nikt z nimi nie współczuł, oni też nie czynili o to zabiegów. Krwawemi krzywdy rysami zapisały się ludzkie stosunki w piersiach obu.
W życiu Klimce przyświecał choć jeden pogodny promyk, którego on nie spostrzegł, ani odczuł. Dopiero w ostatnich dniach ukazała mu się Magdzia inną i patrzał na nią teraz inaczej.
— ...Porzuciłem rodziców... z własnej woli — jakimś wewnętrznym bólem trawiony, zaczął opowiadać Żydowin. — Siedem lat, jak nikogo ze swoich nie widziałem... Chciałbym pójść, rodzinne strony odwiedzić — lecz jakiś dyabeł nie puszcza, powstrzymuje... Do swoich nie chodzę pracować, tylko latem, gdy zatęsknię do pól, do łąk, do kosy i do tej naszej piosenki...
Zamilkł i błądził oczyma po horyzoncie. A myśli pędziły jedna za drugą, falami przelewały się, jak gdyby chciały jak najprędzej dotrzeć do tej, którą zbolała pierś rodziła.
— Żydowin! — zaśmiał się głucho. — Inaczej nikt mnie nie nazywa... Ciekawym, czy pamiętają imię, nazwisko... Poszedłem od nich precz, to już ani ludzkiego imienia nie chcą zapamiętać, w ich trąbkę nie dmucham, to już nie ich człowiek...
Coś skurczyło się w piersi Klimki, zmalało do ledwo widzialnych kształtów. Dotychczas zdawało mu się, że on jest najnieszczęśliwszem stworzeniem na świecie. A teraz... Chciał przemówić do Żydowina, lecz nie mógł się na to zdobyć. Słowo współczucia uwięzło mu w gardle, tylko gorzki jakiś uśmiech na ustach je uzewnętrznił.
— Wydziedziczonych los — rzekł, lecz zaraz spostrzegł się, że niepotrzebnie odzywał się.
Żydowin nie słyszał. Szukał w niezmierzonej głębi swych bólów najdotkliwszych i, jak skąpiec, rozkoszował się nimi; radował się, że ten cios w niego, a nie w kogo innego trafił.
— Żydowin!... — powtórzył jeszcze raz po długiej pauzie. Poleżał jeszcze chwilkę. Nagle się porwał i, nie powiedziawszy ani jednego słowa, poszedł przez pola, swą krzywdą i zbudzonym bólem wiedziony.
Niebo zajaśniało błyskawicami i przemówiło deszczem.



X.

Matas od samego rana wściekał się, bo deszcz lał i nie puszczał robotników w pole. Myślał o młocce, ale brakowało ludzi. Magdzia jeszcze nie wstała: niedomagała trochę; Żydowina pochwycili tej nocy; myśleli, że powróci zrana.
Klimka przyprowadził konie zziębnięty, mokry, wpuścił je do stajni i poszedł do świronka przebrać się. Potem prędko pobiegł do chaty pokrzepić się czemś ciepłem, bo Matas już zaganiał wszystkich do maszyny.
Matasowa nalała do misy zimnego barszczu, wrzuciła trzy kawałki słoniny i postawiła na stole. Chciwie zabrał się Klimka do barszczu, lecz spochmurniał po pierwszej łyżce.
— Możebyście zagrzali — proszącym głosem zwrócił się do gospodyni — zmarzłem, jak pies, aż trzęsie całego.
— Ognia niema — odrzekła Matasowa.
— Ja zaraz rozpalę — zawołał.
— A jakże! niema czasu na mitręgę.
— Prędko zagrzeje się...
— Żryj bez wymysłów! — zawołała złośliwie.
Niewymownie zabolało to Klinikę. Porwał łyżkę i cisnął na środek izby, aż się rozleciała na kawałeczki. Matasowa już chciała coś powiedzieć, gdy nagle rozwarły się drzwi i ukazał się Matas.
— Będziesz mi się tu, durniu, rozbijał! — zawołał.
— Niech dadzą jeść coś ciepłego, to nikt nie będzie się rozbijał — wysilał się na spokojną odpowiedź.
— Żryj, co masz pod nosem, i idź konie zaprzęgać — strofował Matas.
Klimka sięgnął po czapkę i, zostawiwszy jadło, zabierał się do odejścia. Przystanął we drzwiach i odciął się:
— Ja nie jestem waszym psem: póki nie dostanę ciepłej strawy, nie pójdę do roboty.
Z temi słowy otworzył drzwi.
W najwyższej złości Matas porwał z ławy pralnik i cisnął w parobka. Pralnik uderzył o próg i pękł.
Szał jakiś opętał Klimkę. Zziębnięty, niewyspany, głodny poszedł do stajni, wyprowadził konie, zaprzągł i, usiadłszy na progu maneżu, naprawiał bat.
Wkrótce przyszedł Matas z oliwiarką, otworzył skrzynię od maszyny i jął smarować.
W okamgnieniu dojrzał w głowie Kliniki plan: podejść do nachylonego Matasa, powalić go na ziemię i zapłacić mu za wszystkie swoje krzywdy.
Jeszcze rozmyślał, jeszcze planował, a czart, który w nim siedział, podniósł go z miejsca i prowadził ku Matasowi. Raptem Jan porwał Matasa za plecy, skręcił w bok i, uderzywszy kolanem z tyłu, zwalił na ziemię. Zaczem, jak wściekły zwierz, skoczył na niego i zaczął bić, gdzie się dało.
Kiedy Matas odwrócił się, dopiero wtedy zrozumiał, co się stało. Wściekłość ogarnęła i jego. Uczepili się jeden drugiego i, tarzając się, dowlekli się do progu maneżu. Spadając z progu, Matas runął na Klimkę, porwał leżący obok bat, złamał biczysko i, obróciwszy na wznak Klimkę, bił bez pamięci.
Klimka nawet nie krzyczał z bólu, tylko wydzierał się i wywijał, jak wąż. Wściekłość i ból zagłuszyły w nim poczucie krzywdy i wstydu wobec zgromadzonych we drzwiach robotników. Nawet sama krzywda nie była taką wielką, bo czuł się teraz sam winnym.
Jednak skurczył się pod ostatnim ciosem i z całych sił schwycił Matasa zębami za łydkę. Ten wrzasnął, chciał wyrwać się Klimce, lecz konwulsyjnie zaciśnięte zęby nie rozwierały się.
Matas wyciął go biczyskiem przez twarz i Klimka runął omdlały na ziemię. Co się z nim potem działo, nie pamiętał. Ocknął się przed samym obiadem w świronku i nie mógł odzyskać przytomności.
Czuł, że po całem jego ciele jakiś ból pełza i na twarzy coś ciężkiego leży. Obmacał się i znalazł mokrą szmatę.
Pomału wracała pamięć, a z nią występował na twarz gorzki uśmiech, karykaturalny na spuchniętym policzku. Usiadł na skraju łóżka i pomału przypomniał sobie wszystko.
Już teraz nie ból, nie krzywda, lecz zwierzęca nienawiść do Matasa napełniała mu piersi, a nadto, wstyd, którego ongi tak nie odczuwał. Wstyd z nienawiścią zmieszały się w jedno straszliwe pożądanie — pożądanie zemsty.


XI.

W tę noc Klimka nie wyprowadzał koni na paszę. Przywiązał je na łące niedaleko od domu, a sam położył się w odrynie na sianie, dalej trochę od drugich.
Całą noc przeleżał z otwartemi oczyma. Ponure myśli nie dawały ani chwili spokoju. Zamykające się powieki powstrzymywał szalony tan myśli. Głuche, rytmiczne oddechy parobków drażniły jego czujność.
Z całej tej mieszaniny myśli wyróżniała się jedna czerwoną nicią i wciskała się do jaźni: — odpłacić tak boleśnie za wszystko, jak boleśnie jego skrzywdzono. Tę chęć, jeszcze nie zmężniałą i nie przekazaną wykonawczej instancyi woli, wzmacniało i rozpromieniało wspomnienie ostatniego wypadku.
Poczuwał się sam do winy i to poczucie jeszcze gorzej drażniło go i popychało w objęcia czynu. Obok tego czuł, że gdy ten jeszcze niewiadomy czyn spełni się, on pójdzie od Matasów. W tej samej chwili przypomniał sobie Żydowina.
Odezwały mu się w piersi echa jakiejś nienawiści, lecz z biegiem czasu wyjaśniło się, że nic do tego człowieka nie czuł. Wdzięczny mu nie był, lecz jedno tylko dobrze rozumiał: — on też jest upośledzony i krzywdzony.
A myśli wirowały, wspierały się i dążyły z bezdni do jednego celu — do konkretnej formy zemsty.
Już świtało — — już pierwsze promienie słońca wdzierały się przez szczeliny do wnętrza obory — a postanowienia jeszcze nie było...
Powstawali robotnicy, na podwórzu słychać było nawoływania i kłótnie, bydło odzywało się rozmaitymi głosami, a postanowienia jeszcze nie było...
Sam jeden leżał Klimka i już wiedział, że dziś, za parę godzin, uczyni coś strasznego, nieludzko-bezwstydnego, że musi to uczynić i koniecznie dziś, a jeżeli nie — to już nigdy — a nie wiedział jeszcze co zdoła uczynić — co uczyni...
Niepewnością czynu nękany, wstał, wyszedł z odryny i nawet uśmiechnął się do słońca. W głowie taka nieprzebrana moc myśli a żadnej wyraźnej. Jaźń, jak wąż kusiciel, szepce:
— Już nie ujdziesz... stanie się dziś...
Zjadł śniadanie, przypchnął wóz do świrna, pomógł Matasowi znieść worki z żytem, zaprzągł konie i poszedł sobie. Odchodząc, usłyszał:
— Jedź do młyna.
— Nie pojadę.
Po chwili:
— Konie wyprowadź na łąkę za krynicą.
Nic nie odpowiedział.
Zanim zebrał sznury, ociosał kołki, przyprowadził konie z pola — przeszło więcej niż godzina czasu. Gdy wszystko uporządkował, opanowała go jakaś nerwowa ruchliwość. Trzeba było tylko wsiąść na konia i jechać, lecz nie. Chodził po podwórzu nerwowymi krokami, to przystawał, jak gdyby przysłuchiwał się, jak gdyby samemu sobie nie wierzył. — — Myśl już nie mogła sama sobą władać, sama siebie zrozumieć. Wewnątrz coś kotłowało się, wyrywało się na świat i walczyło.
Nagle wyszedł za wrota, obszedł odrynę od pola, spojrzał na puste pole i, rozwarłszy małe drzwi, wszedł do odryny.
Spokojnymi kroki obszedł stojący na drodze wóz, podszedł do zboża, wyjął zapałki. Zapalił jedną i, poczekawszy, aż się spali, rzucił na ziemię, zgasił nogą.
Jak gdyby rozważał...
Powoli wyjął drugą zapałkę, zapalił i wsunął w zboże. Stał chwilkę i, z odrętwiałem, bez żadnego wyrazu obliczem, patrzał, jak ogień rozszerzał się.
Równymi krokami wyszedł z odryny, zamknął drzwi, wsiadł na konia i wyjechał.


XII.

W kilkanaście minut potem wyszła Matasowa z chaty i niechcący spojrzała na odrynę. Wypuściła garnek z rąk i nie swoim głosem zawołała:
— Jezus Marya! gore!
Wybiegła Magdzia i ujrzała dym, walący przez szpary w drzwiach i przez dach. Ognia jeszcze nie było widać. Przypomniała sobie, że trzeba narzędzia rolnicze ratować, wybiegła za dom i niezwykle gromkim głosem zawołała na robotników.
Sąsiedzi, flisacy, mężczyźni, kobiety, kto tylko żył, śpieszyli z pomocą sąsiadowi. Wszystkie nieporozumienia i kłótnie zniknęły wobec nieszczęścia. Z wszystkich osad, z brzegu Niemna zbiegło się około stu łudzi i, jak kto mógł, tak dopomagał.
Jedna tylko Magdzia rzucała się od jednych ku drugim. To moczyła prześcieradła dla stojących na dachach i ratujących inne zabudowania, aby ich uchroniły od piekącego skwaru, to wynosiła nawóz ze stajni i rzucała na dachy, żeby nie dopuścić ognia do reszty zabudowań. A poprzez ten wrzask głośniejszym jękiem wył w jej sercu żal po większej stracie:
— Klimka... Jan... Jan...
Klimka przywiązał konie, nie śpiesząc się powracał do domu i patrzał na ten zamęt, którego sam był sprawcą. Na dachu szalała w kłębach czarnego dymu wszechpożerająca pieśń »czerwonego koguta«, snopami iskier wzbijała się w pogodny dzień i wzywała uśpionego snem niemocy koguta Klimki do wspólnego pienia, do wyrazu owej żywiołowej potęgi, co wiekami w piersiach ludzkich śni prabytu baśń, ludzkiej wartości bajkę... Wszedł na podwórze, zaraził się powszechną nerwowością i rzucił się do pracy odważniej od wszystkich.
Powracając z młyna, ujrzał Matas kłąb czarnego dymu i, jak gdyby uderzony nagłą myślą, porzucił konie i pobiegł w górę. Wpadł, nieszczęściem gnany, na podwórze i szukał tam chciwemi, krwią nalanemi oczyma Klimki.
Ujrzał go, gdy ten wlókł z dymu uprząż, zawył, jak zraniony zwierz, wpadł na niego, porwał na ręce i niósł prosto do ognia, wołając:
— Pal się, ropucho, razem!
Ze wszystkich stron zbiegli się ludzie i ledwo-ledwo wyrwali Klimkę z zaciśniętych ramion Matasa.
A sucha odryna trzeszczała. Zapalił się tuż stojący maneż i tak wielki był skwar, że wkrótce poczęły dymić i inne zabudowania. Studnie wypróżniły się i pozostał tylko nawóz i szlak nawozowy. Jedynie lekki wiatr, dmuchający od zabudowań w pole, pomógł resztę zagrody uratować.
Kobiety uwijały przy świrnie i domu mieszkalnym: w niespełna pół godziny oba budynki były próżne, nawet święci zdjęci ze ścian. Próżne stały zabudowania i czekały na ogień.
Gdy wynoszono ostatnie rzeczy ze świrna, załamał się dach palącej się odryny i całe chmury iskier wzleciały w powietrze. Oddech wszystkim sparło pytanie: — Gdzie spadną te iskry? — Jeżeli na zabudowania, to niema ani jak, ani co ratować. Lecz w tej samej chwili nadciągnął silniejszy prąd wiatru i wianek iskier, podniósłszy się wyniośle, rozerwał się, zmieszał i odleciał z wiatrem w puste pole.
Westchnienie ulgi wyrwało się z piersi zebranych. Teraz trzeba było tylko pilnować blizko stojących zabudowań i dachy ciągle mokrym nawozem przykrywać.
W dwie godziny nie pozostało ani jednego bala. Stare, latami wyschłe drzewo paliło się, jak zapałka. Tylko złożone żyto, pszenica i koniczyna, gdy się spaliły ściany, objęte były płomieniem, ale gdy się opaliły, zaczęły tleć i dymić.
Ludzie pomału rozchodzili się, unosząc smutną podziękę Matasów.


XIII.

Połaził jeszcze chwilę po podwórzu i, czując spojrzenia na sobie, Klimka, przez nikogo nie zauważony, wyszedł z sadyby Matasów.
Szedł szerokiemi polami, przystawał, rozglądał się, jak gdyby czego szukał. Ciężar jakiś leżał na duszy, taki ogromny ciężar, jakiego nigdy jeszcze nie czuł. A w głowie próżno, tak pusto, jak w leśnem wypalenisku zimową porą, gdy ziemię głęboki śnieg pokryje.
Tylko jedne nogi służyły, lecz i one często przystawały, zdawały się szukać miejsca, gdzieby mogły wypocząć.
Słońce już zachodziło za Rudszilisem, zmrok pomału wyłaniał się z podziemi, jak jaki zły duch pełzł do swojej ofiary cichymi, zdrętwiałymi, lecz nieuniknionymi kroki. Dymy pożogi rozściełały się po okolicy i rozpostarły się pomiędzy górami, niby lekka, przezroczysta chmurka. Swąd pożogi dolatywał zdaleka.
Klimka poszedł ku leżącemu w dolinie miasteczku, usiadł na kamieniu i zapatrzył się w roziskrzone ognie miasteczka.
Zmęczona, bezsilna myśl zaczęła się budzić. Ognie, które widział, przemówiły do niego po swojemu.
Teraz zdawało mu się, że te światełka to rodzącej się jaźni objawy w ramionach ciemnej nocy; że to te nieugięte ludzkiej duszy rogi, na których człowiek przez całe życie nosi swą wartość ludzką...
Z tajemnic nocy, z państwa mroku wyrywają się słabiutkie światełka z wszechobejmującej nocy ku drodze prabytu. Jak błyskawica, gdy czarną nocą przeszywa mroki i na moment rozjaśnia horyzont, tak jaźń objawia się i przemawia do zgnębionej, lecz nie martwej duszy ludzkiej...
Teraz zbudziły się myśli i puściły się w tan. Jedna leciała przez drugą, jedna drugą deptała, lecz żadna nie stała się jaźnią.
Nagle usłyszał zdala pogwizdywania, ciągle przerywane, zawodzące, jak gdyby ktoś kogoś ścigał po polach.
Nie obejrzał się, nie spojrzał skąd to i kto tam. Siedział nawpół zdrętwiały, opanowany przez nieposłuszne i niezrozumiałe myśli.
Pogwizdujący zbliżył się, stanął o parę kroków i przyglądał się uważnie. Klimka drewnianym ruchem zwrócił się ku przybyszowi.
Przybyły poznał go i lekki, bolesny, ledwo widzialny o zmroku uśmiech przeleciał przez jego twarz i zaraz zgasł. Klimka nie zauważył tego. Poznał Żydowina, lecz ani jeden, ani drugi nie odezwali się.
W gnębiącym mroku milczenia obu dusze ich pocichu rozmawiały między sobą. Od pamiętnej nocy dobrze poznały się wzajemnie, lecz słowa nie przechodziły przez spieczone wargi. Duch chciał zatrzymać w sobie to, co on jeden tylko wiedział.
— Skąd? — nie wytrzymał Klimka.
— Z góry.
— Poco?
— Patrzyłem na pożar.
Klimka milczał. Jak gdyby coś w nim poruszyło się i ból zbudziło.
— Głęboko sięgnąłeś — dobitnie wymówił Żydowin.
— Ile się dostało, tyle sięgnęło się.
— Szeroko zahaczone! — zazdrośnie dodał.
— Na długo wystarczy i tego.
I znowu zamilkli obaj.
— Dokąd? — zapytał Klimka.
Żydowin milczał chwilkę, lecz zaraz, jak gdyby coś postanowił, zaczął:
— Wściekłość drugi już dzień nęka... miejsca sobie znaleźć nie mogę...
Klimka słuchał uważnie. Nagle Żydowin zbliżył się, usiadł obok na drugim kamieniu i, jak gdyby opętany, zaczął wywnętrzać się:
— Odszedłem... w tę noc odszedłem... wściekłość ogarnęła, nie byłbym wytrzymał...
Klimka zauważył, że Żydowina mocno czuć wódką. Instynktowo wstrząsnął się w duszy, lecz nic nie rzekł, tylko słuchał dalej.
— I ty zbudziłeś się... krzywdę wyrównałeś... boleśnie, po męsku zemściłeś się... A ja... ja nie podołam, nie mogę... jak stary pies, nawet nie szczeknąłem... wyszedłem cicho...
— Ty od rodziców odszedłeś — zauważył Klimka.
— Od rodziców! — powtórzył gorzko. — A rodzice to nie mogą katami być? — Wtem coś sobie przypomniał, pomilczał chwilkę i ciągnął dalej:
— Idziem teraz obaj — — we dwóch lżej będzie.
Jak gdyby kto nim rzucił, porwał się Klimka z miejsca i, nie spojrzawszy na Żydowina, skierował się do domu.
— Moja droga w inną stronę — przemówił, odszedłszy kilka kroków.
Żydowin też porwał się z miejsca i odpowiedział:
— I ja z tobą!
— Nie! ja sam jeden pójdę.
Długo jeszcze stał Żydowin i patrzał za Klimką. Coś zabolało w piersi jeszcze bardziej, niż zwykle; coś rzewnie zapłakało w tajnikach duszy i poleciało głuchem, przytłumionem echem w niezmierzone tajniki duszy.



XIV.

Jeszcze błądził pewien czas po polach, a myśli szarpały się, lecz nic konkretnego nie tworzyły. Około północy coś zaczęło wołać, nęcić je do Matasowej sadyby, i pomimo woli zawrócił w tę stronę.
Ledwie odczuwalny powiew wiatru rozdmuchiwał tlejącą słomę, jak gdyby ogień zawziął się wszystko zniszczyć. Na tle nocy widoczny był jakiś cień, chodzący naokoło pogorzeliska.
Wszedł na górę i, wytężywszy wzrok, poznał w tym cieniu Magdzię. Śmielszymi krokami podszedł do pogorzeli i usiadł na kamieniu przy spalonej wierzbie. Wkrótce usłyszał za sobą:
— To ty, Janie?
— Ja.
Magdzia stała obok niego milcząca.
— Idź spać — rzekła do Klimki — ja ognia będę pilnowała.
— Nie, nie pójdę.
Ciężar jakiś zaległ. Jeszcze chwila ciszy.
— Odejdę, Magdziu... nigdy już w te strony nie powrócę...
Tęskny ból zwolna budził się w piersi Magdzi.
— Gdybym mógł to wszystko zapomnieć i nigdy tego roku nie pamiętać...
— I mnie? — zapytała.
— Może i ciebie... chociaż ty jedna dobra byłaś dla mnie i teraz nie łajasz mię.
— Co to pomoże?
— Tak, to już nic nie pomoże... Lecz inaczej być nie mogło.
— Nieprawda, Janeczku! Gdybyś był mnie posłuchał i wcześniej odszedł, toby się to nie stało...
— To niedaleko byłbym zaszedł... może tylko do Żydowina...
— A dokąd teraz pójdziesz?
— Pójdę...
— Lecz dokąd?
— Nie wiem dokąd... Lecz pójdę... pójdę...
— O mnie nigdy nie będziesz wspominał, Janeczku, zapomnisz...
— Może zapomnę, może będę pamiętał — nie wiem...
Ciężko zrobiło się Magdzi na sercu po tych jego słowach, lecz nie gniewała się, nie narzucała się jemu. Po chwili, jak gdyby nie wierząc we własne siły, dodała:
— Gdybyś przyrzekł wrócić... poczekałabym...
— Nie czekaj, Magdziu, nie... nie powrócę... Beze mnie będzie tobie lepiej...
Rozmowa nie kleiła się. Wstał, poszedł do świronka, ubrał się odświętnie i powrócił do Magdzi.
Na wschodzie zaczynało świtać.
— No, Magdziu, bądź zdrowa i... choć ty jedna nie przeklinaj Klimki — przemówił zbolałym głosem.
— Nie będę przeklinała, Janeczku, nie — głos jej drżał.
— Krzywdzili... krzywdzili mnie twoi rodzice — — nie oni jedni krzywdzili. Nie ścierpiałem, nie wytrzymałem i podniosłem rękę... i oto, co zrobiłem — uśmiechnął się boleśnie. — Myślałem, że Bóg wie co uczynię, a nie uczyniłem nic... Spaliłem budynek, zboże, narzędzia — i tyle... Tylko spaliłem, więcej nic...
Zerwał się, obejrzał, jak gdyby ostatniem wejrzeniem żegnał się z temi miejscami.
— Pójdę... pójdę i będę szukał, gdzie ludzie w zgodzie żyją...
Przyszli oboje do rogu sadu i stanęli. Tutaj musieli rozstać się na zawsze.
Rzewność opanowała Magdzię i dziewczyna już nie tłumiła łez.
— Nie płacz, Magdziu, nie warto... Łzami nic nie wskórasz. Ja nigdy nie płaczę...
— Jakże ja tu sama...
— Może, gdy ja odejdę, wam wszystkim lepiej będzie... Może to ja ten niezgody i niepokoju czart... Nie płacz!
Wyciągnął do niej rękę, ścisnął mocno, mężnie jej małą rączkę i spojrzał głęboko, pełnem znaczenia wejrzeniem w jej oczy. Potem prędko odwrócił się, ażeby nie słyszeć jej westchnień.
Jeszcze chwilę stał i nagle ruszył mocnymi, wielkimi krokami, przez promienie wschodzącego słońca wołany, przez gorzkie łzy Magdzi odprowadzany, może przez te łzy pierwszej dziewiczej miłości błogosławiony na ludzkiego żywota cel ostateczny.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Kazys Puida i tłumacza: Kazys Puida.