<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Dług honorowy
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1929
Druk Karol Prochaska w Cieszynie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
NICI PĘKAJĄ.

Wbrew ogólnemu mniemaniu...
Już w czasach zamierzchłych...
Wyobrażamy sobie zazwyczaj...

Mec wędrował po pokoju w pantoflach filcowych, potrącał o wszystkie meble, siadał na fotelu, na kanapie, na steranym, wyplatanym stołku i myślał:

— Długo nie pociągnę. Pewnego dnia wyczerpię do dna wszystkie „aczkolwiek“ „ponieważ“ i „bezwzględnie“. Zużyję wszystkie porównania, fałszywe obrazy, przenośnie i inne obrzydliwe wykrętasy stylistyczne. Są ludzie, którzy się przez całe życie babrzą w słowach, jak małe dzieci w mokrym piasku i uważają to zajęcie za najszczytniejsze posłannictwo. Djabli nadali! Słowo to pewien sygnał, pewien znak porozumiewawczy. W tym celu je wynaleziono. Co ja tu robię właściwie, pisząc te długie artykuliska? Zupełnie, jakbym wlazł na słup i bawił się semaforem kolejowym...

Narzędzia człowieka pierwotnego...
Ciernista ścieżyna cywilizacji...

— Niech to pioruny spalą!
Mec nie był dziennikarzem z zawodu. Napisał kiedyś sprawozdanie z odczytu i jedno z pism codziennych powierzyło mu po tym debjucie kronikę naukową. Odtąd co piątek wstawał wcześniej i — pracował. Przerzucał wyrazy, przesiewał, układał, kreślił. Głównie zaś chodził od łóżka do pieca i od drzwi do okna.
— Robótki ręczne są o wiele pożyteczniejsze — mruczał. — Slöjd ma znacznie więcej sensu. Tam przynajmniej mamy do czynienia z pracą twórczą, ale układanie liter, wyrazów, zdań... Nonsens! Literatura to dzieciństwo, jeżeli nie zwykłe oszustwo. Przypuśćmy, że ktoś przeczytał wszystkie księgi świata. Wolałbym rozmawiać z pospolitym drwalem, z zabójcą trojga osób, niż z takim erudytą.

Epoki przedhistoryczne dzielimy zazwyczaj na odcinki . . .

— Znowu „zazwyczaj“? Dlaczego nikt nie pisze językiem ludzkim? Dlaczego nikt nic podaje w encyklopedji podręcznej: cywilizacja — jest to taki interes, który według zdania pewnego faceta z bródką...
Po trzech godzinach rozmyślań Mec spinał dwa zabazgrane arkusiki papieru tak zwanym spinaczem, składał je starannie we czworo, chował do bocznej kieszeni w marynarce i z westchnieniem ulgi zabierał się do zwykłej toalety. Czarne ubranie świeciło się już mocno na łokciach, spodnie połyskiwały w słońcu, jak metal szlachetny.
O godzinie czwartej szedł do kawiarni na „randkę“ z pewnym panem Kozdrajskim czy Matulkowskim. Raczej Kozdrajskim, niż Matulkowskim. Poznali się w kawiarni w okresie jakichś burzliwych rozruchów w mieście i odtąd w porze poobiedniej grywali w szachy, dyskutowali. Pan Kozdrajski nosił niebieskie przyczepiane mankiety, kołnierzyk gumowy, sztywny półkoszulek i krawat zawiązywał na supełek. Miał prawdopodobnie lat sześćdziesiąt, ale trudno było określić ściśle wiek tego człowieka. Bródka siwiała już zlekka, chociaż oczy patrzyły na świat dość ciekawie i sprytnie.
Nawet w tej podrzędnej cukierence oglądano pana Kozdrajskiego zpode łba i kelner nieraz długo obracał w ręku jego wyrudziały „welurowy“ kapelusz, mrużył ironicznie oczy, wyginał rondo, tarmosił wystrzępioną wstążkę i dopiero później wieszał ostrożnie na kołku owo zielonkawe, miękkie, poplamione nakrycie głowy. Głowa pana K. wyróżniała się zresztą szeregiem dziwacznych wicherków i napoleońskich kosmyków. Staruszek miał jeszcze czuprynę bujną i targał ją przy lada okazji.
— Aha! — witał Meca radośnie. — Dobrze, że pan przyszedł. Mam tu dla pana kwestję następującą. Pewien Anglik, uważa pan, dowodzi, że atmosfera nasza otoczona jest skorupą z zamarzłych gazów i że w tej skorupie tkwimy razem z ziemią, jak żółtko w jajku. Co pan na to?
Na odpowiedź nie czekał, bo jednocześnie dręczyło go inne zagadnienie. Jakiś lekarz z Argentyny nałożył razu pewnego słuchawki aparatu radjowego na uszy, kazał swemu asystentowi myśleć intensywnie i słyszał wyraźnie szmery w owym przyrządzie. Czy mózg ludzki może wysyłać w przestrzeń fale elektryczne? Co profesor o tem sądzi?
Wszystkie sprawy żywo interesowały staruszka. Wiek ziemi, Atlantyda, zatopione kontynenty, katastrofy kosmiczne, śnieżne pola na Marsie, inteligencja kwiatów, przeszłość rodzaju ludzkiego, społeczeństwa owadów, epoki lodowe, wymiary wszechświata, promienie niewidzialne, tamta strona księżyca.
Mec pił spokojnie czarną kawę, słuchał. Oglądał uważnie sztywne cylindryczne mankiety swego rozmówcy, jego mocny, twardy, siny, prawie blaszany półkoszulek i myślał, że całe gromady wytwornych ludzi snują się po świecie, brzęczą bez sensu jak muchy nad brudnym talerzem, jedzą aby żyć i żyją aby jeść, a zato wszystkie troski odwieczne, kłopoty, zmartwienia, tragedje bytu obrały sobie siedlisko w tej oto wypukłej czaszce, gnieżdżą się pod tą właśnie źle uczesaną szpakowatą czupryną.
— Zagrajmy w szachy, panie Józefie — proponował wreszcie.
Pan Józef wyrzucał drewniane figurki z pudełka na szachownicę, mylił się, umieszczał wieżę obok króla, a później stawiał czarnego pionka przy białym i znów białego przy czarnym. W połowie zwykłej partji podnosił nagle laufra, trzymał go przez pewien czas w powietrzu i rozpoczynał jakąś dziwaczną historję o wykopaliskach w wiosce Glozel albo o cywilizacji dawnych Majów:
— Czy pan doktór wierzy w to, że oni — przed wiekami! — znali świetnie astronomję i mieli mądrzejszy i dowcipniejszy kalendarz, niż my?

Mec nie mógł już pracować i któregoś dnia pod pierwszym lepszym pozorem zrzekł się lekcyj w szkole. Żal mu było dzieci, którym musiał wykładać prawa Archimedesa. Zabierał tej młodzieży najpiękniejsze godziny życia, a dawał jej wzamian trochę suchych wiadomości o parciach i ciśnieniach. Dlaczego? Poco? W jakim celu? Każdy musi umieć czytać i pisać, bo inaczejby się z ludźmi porozumieć nie mógł. Ale co przyszłemu bankierowi albo starszemu buchalterowi przyjdzie z tego, że się dowie zamłodu, ile traci na wadze „ciało pogrążone w wodzie“?
Miał tylko jednego jeszcze ucznia — prywatnego. Był to trochę pomylony obywatel ziemski, niejaki pan Kobierzyński. Przyjmował swego metra w dużym, widnym salonie, sadzał go w fotelu o białych złoconych poręczach, traktował czarną kawą. W salonie obrazy w złoconych, ozdobnych ramach stały pod ścianami, czarny samotny fortepian nudził się w ciemniejszym kącie. Meble wogóle wyglądały tak, jakby ktoś się miał zamiar wprowadzić albo wyprowadzić. Pod oknem na lśniącej posadzce stał trójnóg z czarnych desek i dźwigał zwykłą tablicę szkolną, na której Mec rysował kredą kółka i strzałki. Ale uczeń — pan Kobierzyński — słuchał wywodów nauczyciela niechętnie. Zajmowały go własne pomysły. Chciał zawiesić ziemię na dużym sznurze, umocować drugi koniec na słońcu, rozbujać... Coby z tego wynikło? Pytał się też, z czego świat powstał, co było wtedy, kiedy jeszcze nic nie było i czy to prawda, że molekuły wszystkich ciał, a więc i tego solidnego hebanowego stołu fruwają w powietrzu.
Mec notował skrupulatnie w książeczce swoje honorarja. — Będę to musiał stanowczo zwrócić co do grosza jego spadkobiercom. Wyzyskuję nieszczęsnego szaleńca, wykładam naukę ścisłą człowiekowi niepoczytalnemu. Co pocznie warjat z prawami ciążenia?...
Kto wie zresztą, czy cała pedagogja nie opiera się na takich właśnie nieporozumieniach zasadniczych. Chociaż — może to on ma rację, a ja jestem idjota? Ma więcej pieniędzy ode mnie, własny salon, majątek ziemski, pija doskonałą kawę. Widocznie społeczeństwo doszło do wniosku, że jego trzeba lepiej odżywiać, niż mnie...

Tak się jakoś złożyło dziwnie, że niewidzialne nici, które łączą człowieka ze światem, pękały jedna po drugiej i w poniedziałek, wtorek, środę Mec nie wiedział, poco właściwie wstaje z łóżka.
Spotykał czasami znajomych na ulicy. Dawniej witali go uprzejmie, pytali „co słychać“, opowiadali o swoich triumfach, zapraszali „a zajrzyjcież, kolego, zobaczycie żonę, samochód, zagramy w bridge’a“... Ale z biegiem lat ludzie obojętnieją, giną za jakimś tęgim murem, znikają za palisadami i wałami obronnej twierdzy. Niektórzy z kolegów mieli już rodziny, dzieci, wybitne stanowiska. Co ich łączyło z pospolitym belfrem w wyszarzanem ubraniu?
Największa katastrofa zdarzyła się w piątek, w dzień bardzo słoneczny, styczniowy. „Szaleniec“ powitał swego metra wyjątkowo uprzejmie, wysłuchał uważnie wykładu o ruchu falowym, w niektórych miejscach mówił „patrzcie państwo“, w innych z francuska „Tiens“! Nie pukał swoim zwyczajem palcem w stół, nie przerywał, nie pytał jak wygląda niebyt i kto czuwa nad granicą wszechświata, pilnując, żeby się nie przesunęła.
Po lekcji wręczył Mecowi kopertę, uśmiechał się i rzekł:
— Dziękuję panu profesorowi za tych kilkadziesiąt miłych godzin. Niestety. Postanowiłem sprzedać mieszkanie. Wyjeżdżam i poświęcam się karjerze dyplomatycznej. Może się jeszcze kiedyś spotkamy w życiu. Wszystkiego najlepszego.
Mec zmieszał się, wymamrotał kilka słów niezrozumiałych, włożył kopertę do kieszeni, wyjął z innej kieszeni artykuł, przeznaczony do gazety, rzucił kilka uwag o sytuacji politycznej i o wpływie fizyki na dzieje narodów, na dyplomację. Ukłonił się i wyszedł.
W redakcji zastał obcych ludzi. Biegali po pokojach, nawoływali się, jak w lesie:
— Kolego Dziurdziulewicz! Kto do stu djabłów robi tytuły i kronikę miejską? Czy niema uczciwej stalówki w tym lokalu zatraconym?
Przez kilka minut popychali biednego nauczyciela, kazali mu siadać na krześle, później zabierali mu to krzesło i sadzali go na stole i na oknie. Wreszcie wszedł do pokoju jakiś bardzo skrzywiony, zgorzkniały młodzieniec w binoklach na nosie, zmierzył fizyka od stóp do głów pogardliwem spojrzeniem i rzucił krótkie pytanie:
— Do kogo?
Okazało się, że pismo w ostatnim tygodniu zmieniło nagłówek, kierunek, program polityczny. Został tylko format papieru i numer telefonu.
— Kronika naukowa? Nie. Uważamy, że te rzeczy dziś nikogo nie interesują. Czytelnik lubi wypadki i kradzieże. Będziemy drukowali w odcinku nową powieść Odyńdź-Bozobaczysza. Jeżeli się panu coś jeszcze należy, to zechce pan zgłosić pretensje do administracji. Płacimy zawsze we czwartki, w szóstym tygodniu po pierwszym, w miesiącach, które po francusku nie zawierają w nazwie litery r. Może jeszcze kiedyś skorzystamy... i tak dalej. Dowidzenia.
Skończyła się i ta działalność — pękł i ten postronek. Najbiedniejszy statek na rozszalałem morzu, najstarsze pudło, dziurawa łódź rybacka z podartym żaglem ma przynajmniej jedną rzecz drogocenną: cel podróży.
Mec wyruszył na miasto, kołysany wspomnieniami o „ruchu falowym“, ale celu przed sobą nie widział.
— Ze wszystkich szumnych tytułów został mi jeden: partner pana Kozdrajskiego...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.