Długowieczność papieża

<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Długowieczność papieża
Pochodzenie Opowiadania
Wydawca Wilhelm Zukerkandl
Data wyd. 1928
Druk Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Miejsce wyd. Lwów, Złoczów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Varför påven blev så gammal
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DŁUGOWIECZNOŚĆ PAPIEŻA.


Było to w Rzymie w początkach lat dziewięćdziesiątych. Leon XIII. był właśnie u szczytu poważania i sławy. Wszyscy wierni katolicy radowali się z jego zwycięstw i powodzenia, które było rzeczywiście wspaniałe.
Także dla tych, którzy nie pojmowali wielkich politycznych wydarzeń, było jasnem, że sprawa kościoła stała w rozkwicie. Każdy mógł widzieć, że wszędzie powstawały nowe klasztory, a pielgrzymki ciągnęły do Rzymu, jak za dawnych czasów. W wielu miejscowościach restaurowano stare, zniszczone kościoły, poprawiano malowidła, a skarbce kościelne napełniały się złotymi relikwiarzami i monstrancyami zdobnemi w dyamenty.
W tym właśnie czasie powodzenia ludność Rzymu zastraszoną została wieścią, że papież zachorował. Miało być bardzo źle z nim. Nawet krążyła wieść, że jest umierający.
Stan jego zdrowia był rzeczywiście w wysokim stopniu poważny. Lekarze papiescy wydawali biuletyny takie, że ledwo można było mieć jakąś nadzieję. Mówiono, że wiek papieża — a miał już wówczas lat 80 — prawie nie zdoła choroby przetrzymać.
Choroba papieża oczywiście wzbudziła ogólne zainteresowanie. We wszystkich kościołach Rzymu modlono się o jego wyzdrowienie. Pisma zamieszczały obszerne sprawozdania o przebiegu choroby. Kardynałowie przygotowywali się już na wypadek nowego wyboru papieża.
Wszędzie żałowano blizkiego końca tego wspaniałego księcia kościoła. Obawiano się, że szczęście, które za Leona XIII. służyło sprawie kościoła, nie utrzyma się pod panowaniem jego następcy. Niejeden cieszył się nadzieją, że temu papieżowi uda się odzyskać Rzym i państwo kościelne. Inni marzyli, że połączy jedno z wielkich państw protestanckich z łonem kościoła, jedynie zdolnego uszczęśliwiać.
Z każdą chwilą niepokój i smutek ludu się zwiększał. Kiedy noc nadchodziła, wielu ludzi nie myślało wcale o tem, żeby spać, lecz szli do kościołów, które długo w noc były otwarte, aby lud mógł wstępować i modlić się.
Pośród tych modlących się tłumów była pewnie niejedna biedna dusza, która wołała:
— Panie Boże, weź moje życie zamiast jego. Niech on żyje, on, który tyle może zdziałać dla Twej czci; zgaś raczej mój płomyk życia, którego nikt nie potrzebuje!
Ale gdyby anioł śmierci kogoś z tych modlących się wziął za słowo i nagle stanął przed nim z wyciągniętym mieczem, żądając spełnienia ślubu, można sobie wyobrazić, jakby się zachował. Z pewnością byłby to przedwczesne przyrzeczenie cofnął i prosił o łaskę żywota przez te wszystkie lata, jakie mu były przeznaczone.
W owym czasie w jednym z ciemnych baraków nad brzegiem Tybru mieszkała stara kobieta. Należała ona do tych, którzy zwykli byli codziennie dziękować Bogu za życie. Przed południem sprzedawała na rynku jarzyny i to było zajęcie, które w wysokim stopniu odpowiadało jej usposobieniu. Uważała, że niema nic przyjemniejszego, jak targ ranny. Wszystkie języki były w ruchu przy wyliczaniu towaru, a kupujący cisnęli się do kramów, obierali towar i targowali się, a niejeden dobry żart padał podczas tego między nimi a sprzedającemi. Czasami robiła dobry interes, sprzedając wszystko, co miała; ale niekiedy nic prawie nie sprzedała, sprawiało jej to jednak przyjemność stać rankiem na świeżem powietrzu śród kwiatów i jarzyn.
Wieczorem znów miała inną i jeszcze większą przyjemność. Przychodził do niej w odwiedziny jej syn. Był on księdzem, ale w jednym z nieznacznych kościołów w dzielnicy ubogich. Biedni kapłani, którzy tam działali, nie wiele mieli do życia, a matka obawiała się, że jej syn głód cierpi. Ale stąd miała też wielką przyjemność, gdyż dało jej to powód do napychania łakociami, kiedy ją odwiedzać przychodził. Opierał się, miał bowiem skłonności do surowego życia, ale matka była tak zrozpaczona, gdy jej odmawiał, że zawsze musiał ustąpić. Podczas gdy jadł, chodziła po stancyi i opowiadała o wszystkiem, co na targu słyszała. Były to same świeckie sprawy i czasami przychodziło jej na myśl, że syn mógłby coś niepotrzebnego usłyszeć. Wtedy przerywała w środku zdania i zaczynała mówić o sprawach duchowych i poważnych, ale wtedy ksiądz poczynał się śmiać. — Nie, matko Konstancyo — powiadał — mów tylko dalej, jak jesteś przyzwyczajona. Święci znają cię już. Wiedzą, co masz w głowie.
Wtedy i ona się śmiała i mówiła: — Masz słuszność, nie opłaci się wcale Panu Bogu miłemu coś zmyślać.
Ale kiedy papież zachorował, wzięła i pani Konstancya swój udział w tem utrapieniu. Sama pewnie nie troszczyła się o jego zdrowie, ale kiedy syn przyszedł, nie mogła go namówić do żadnego kęska, ani nawet się nie uśmiechnął, chociaż pełno miała wesołych rzeczy do opowiedzenia. Wtedy przestraszyła się i zapytała, co się stało. — Ojciec święty zachorował — brzmiała odpowiedź.
Z początku trudno jej było uwierzyć, że to był jedyny powód jego zmartwienia. Naturalnie smutne to było, ale przecież wiedziała, że skoro umarł jeden papież, natychmiast obierano drugiego. Przypomniała synowi, że przecież i dobrego Pio Nono opłakiwali, a przecież ten, co po nim nastąpił, był jeszcze większym papieżem. Z pewnością powiedzie się kardynałom obrać równie świętego i mądrego papieża.
Wtedy syn począł z nią rozmawiać o papieżu. Nie wtajemniczał jej w jego sprawy rządowe, lecz opowiadał jej małe historye z jego dzieciństwa i młodości. Także z czasów, kiedy był prałatem, można było niejedno opowiedzieć, co potrafiła zrozumieć i ocenić, jak ongi w swoim czasie prześladował rozbójników w południowych Włoszech i jak drogim był wszystkim w czasie, kiedy w Perugii był biskupem.
Oczy jej napełniły się łzami i zawołała:
— Och, gdyby nie był tak starym, żeby przecież jeszcze mógł żyć długie lata, kiedy jest tak wielkim i świętym mężem!
— Tak, gdyby nie był tak starym — odparł syn i westchnął.
Ale signora Konstancya otarła łzy z oczu i powiedziała:
— Powinieneś to znieść ze spokojem. Pomyśl tylko, że czas jego żywota z pewnością już upłynął. To niemożliwe przeszkodzić śmierci, zatrzymać ją.
Ale kapłan był marzycielem. Kochał kościół i marzył, że wielki papież poprowadzi go do wielkich, rozstrzygających zwycięstw.
— Chętnie oddałbym me życie, gdybym przez to jemu nowe życie mógł okupić! — powiedział.
— Co ty mówisz?! — zawołała matka. — Czy go naprawdę tak bardzo kochasz? Ale nie powinieneś w żadnym razie wypowiadać tak niebezpiecznych życzeń. Przeciwnie, powinieneś myśleć o tem, żeby żyć jak najdłużej. Kto wie, co się jeszcze stać może? Czemu nie miałbyś kiedyś zostać papieżem?
Dzień i noc przeminęły, a stan zdrowia się nie poprawił. Kiedy pani Konstancya następnego dnia syna spotkała, ujrzała go zupełnie zmienionym. Zrozumiała, że spędził cały dzień na modlitwach i poście, i zaczęła się złościć.
— Zdaje mi się naprawdę, że chcesz zginąć dla tego starego człowieka!
Syn zmartwił się, że matka znów nie ma z nim współczucia i starał się nakłonić ją do współczucia choć nieco z jego bólem.
— Powinnaś faktycznie więcej aniżeli ktokolwiek życzyć tego, aby papież wyzdrowiał — zaczął mówić. — Jeśli będzie dalej rządy sprawował, to nim minie rok, zamianuje mego proboszcza biskupem, a w tym wypadku i moja karyera gotowa. Da mi wówczas dobrą posadę przy jakimś katedralnym kościele. Wtedy już mnie nie ujrzysz w podartej sutannie. Będę miał dużo pieniędzy i będę mógł pomódz tobie i twoim biednym sąsiadom.
— A jak papież umrze? — zapytała signora Concenza z zapartym oddechem.
— Jeśli papież umrze, nikt nie może nic wiedzieć. Jeżeli mój proboszcz nie będzie w łaskach u jego następcy, musimy obaj jeszcze przez długie lata pozostać tam, gdzie jesteśmy.
Signora Concenza stanęła nawprost syna i spoglądała nań zmartwiona. Spojrzała na jego czoło, poorane zmarszczkami, i na włosy, poczynające siwieć. Był zmęczony i wychudły. Była to rzeczywiście pilna rzecz, żeby jaknajprędzej uzyskał miejsce przy katedrze.
— Dziś w nocy pójdę do kościoła i będę się modlić za papieża — pomyślała. — On nie powinien umrzeć.
Po kolacyi opanowała zmęczenie i wyszła na miasto. Tłumy ludzi przechodziły ulicami. Wielu było tylko ciekawych, którzy wyszli, aby usłyszeć wieść o śmierci papieża, ale wielu też było zmartwionych, którzy szli od kościoła do kościoła, aby się modlić.
Zaledwie jednak signora Concenza wyszła na ulicę, spotkała jedną ze swych córek, której mąż był litografem.
— Och, matko, jakże dobrze czynisz, modląc się za niego — rzekła córka. — Nie możesz sobie wyobrazić, jakieby to było nieszczęście, gdyby on umarł. Mój Fabian był blizki samobójstwa, kiedy się dowiedział, że papież zachorował.
Opowiadała, że jej mąż, litograf, właśnie teraz kazał odbić sto tysięcy portretów papieża. Jeżeliby papież teraz umarł, ani połowy nie sprzeda, ba, nawet czwartej części. Będzie zrujnowany. Cały majątek postawiony na kartę.
Pospieszyła dalej zbierać nowiny, aby módz pocieszyć męża, który nawet nie miał odwagi wyjść na ulicę, siedząc w domu pełen rozpaczy nad swem nieszczęściem. Matka jej jednak stała wciąż jeszcze na ulicy i mruczała do siebie: To nie może być, żeby on umarł. To naprawdę nie może być, żeby on umarł.
Wstąpiła do najbliższego kościoła, uklękła i modliła się o życie papieża.
Kiedy znów powstała aby pójść dalej, wzrok jej padł na mały obraz wotywny, wiszący tuż nad jej głową. Przedstawiał on śmierć, wyciągającą straszliwy miecz obosieczny, aby zabić niem młodą dziewczynę, podczas gdy jej matka stanęła między nimi, daremnie starając się za córkę cios odebrać.
Długo stała tak zamyślona przed obrazem: — Śmierć jest bardzo dokładnym rachmistrzem — rzekła — nigdy nie słyszano, żeby odstąpiła młode życie za stare. Może byłaby mniej nieubłaganą, gdyby jej ofiarowano młode za stare.
Przypomniała sobie słowa syna i dreszcz nią wstrząsnął. Pomyśleć, że śmierć mogłaby go wziąć za słowo!
— Nie, nie, mistrzyni śmierci — szeptała. — Nie wierz mu. Rozumiesz chyba, że tak nie myślał, jak mówił. On chce żyć. On nie chce odejść od swej starej matki, która go kocha.
Po raz pierwszy przemknęła jej myśl, że gdyby ktoś miał się poświęcić za papieża, byłoby przecież lepiej, gdyby to ona uczyniła, ona, która już jest stara i czas swój przeżyła.
Gdy opuściła kościół, spotkała się z kilku świątobliwie wyglądającemi zakonnicami, które pochodziły z północnej części kraju. Rzekły one do Konstancyi:
— My rzeczywiście ogromnie potrzebujemy pomocy; nasz klasztor był tak stary i zrujnowany, że zeszłej zimy złośliwy wicher go przewrócił. Cóż to za nieszczęście, że papież jest chory. Nie możemy mu teraz przedstawić naszych trosk. Gdyby umarł, musiałybyśmy z niczem powrócić do domu. Jego następca przez długie lata będzie miał inne sprawy na głowie, aniżeli myśleć o pomocy dla biednych zakonnic.
Wszyscy ludzie, chodzący po ulicach, przejęci byli temi samemi myślami. Łatwo było zacząć rozmowę, z kimkolwiekby się chciało. Każdy był rad módz troski swe w słowa przyoblec. A wszyscy, do kogo matka Concenza się zbliżała, mówili o tem, że śmierć papieża byłaby dla nich okropnem nieszczęściem.
A stara kobieta powtarzała sobie raz po raz:
— To prawda, mój syn ma racyę. To rzeczywiście nie może być, żeby papież umarł.
Jakaś posługaczka szpitalna stała w środku gromady ludzi i mówiła bardzo głośno. Była tak wzruszona, że łzy spływały jej po policzkach. Opowiadała, że przed pięciu laty otrzymała rozkaz wyjazdu do szpitala trędowatych, daleko na wyspie, położonej na drugiej półkuli. Naturalnie musiała rozkazu posłuchać, ale uczyniła to bardzo niechętnie. Bała się okrutnie tego nakazu. Ale nim wyjechała, była na audyencyi u papieża, a papież udzielił jej szczególnego błogosławieństwa i przyrzekł że znów ją przyjmie, gdy powróci. I żyła przez całe te pięć lat na obczyźnie tylko tą nadzieją, że go jeszcze raz zobaczy. To jej dało siły by przemódz wszystkie okropności. A teraz, kiedy wkońcu mogła wrócić, usłyszała wieść, że on leży na łożu śmiertelnem. Więc go nawet już nie zobaczy.
Była ogromnie zrozpaczona, a i stara Concenza była bardzo wzruszona. To rzeczywiście będzie za wielki ból dla tych wszystkich ludzi, gdy papież umrze, pomyślała, idąc dalej.
Kiedy widziała, że wielu ludzi chodzi zapłakanych, pomyślała z uczuciem dobroci, jakiemby to było szczęściem widzieć radość wszystkich, gdyby papież wyzdrowiał. A ponieważ ona, jak wielu ludzi pogodnego umysłu, właściwie nie obawiała się więcej śmierci, jak życia, powiedziała do siebie samej:
— Gdybym wiedziała, jak to będzie, tobym chętnie Ojcu świętemu podarowała te lata, które ja mam jeszcze żyć, bo prawdopodobnie jego lata już się skończyły.
Powiedziała to na pół żartem, ale i powaga była w tych słowach. Pragnęła naprawdę czegoś takiego dokonać. Stara kobieta nie może sobie życzyć piękniejszej śmierci, pomyślała. Pomogę zarówno memu synowi, jak i mej córce, a poza tem uszczęśliwię ogromną masę ludzi.
Podczas gdy właśnie takie myśli w jej głowie powstawały, podniosła ciężką zasłonę u wejścia małego, ciemnego kościółka. Była to jedna z tych prastarych świątyń, które pomału zdawały się zapadać w ziemię, bo z biegiem czasu wznosił się dokoła poziom miasta. Kościół ten zachował w swem wnętrzu coś że starożytnej ponurości, co pochodziło zapewne z owych posępnych, odległych czasów, kiedy ten kościółek powstał. Mimowolnie wstrząsał człowiekiem dreszcz, kiedy wchodził pod to nizkie sklepienie, spoczywające na niezmiernie grubych filarach i kiedy widziało się te obrazy świętych, malowane po barbarzyńsku, które widniały na ścianach i ołtarzach.
Skoro signora Concenza weszła do tego starego kościółka, przepełnionego modlącymi się, opanował ją strach mistyczny i bojaźń boża. Czuła, że w tym przybytku mieszka bóstwo. — Pod ciężkiem sklepieniem snuło się coś nieskończenie możnego i tajemniczego, coś, co przejmowało dziwnie druzgocącem uczuciem przemocy, tak, że obawiała się tu pozostać.
— Ach, to nie jest kościół, do którego idzie się na mszę św., lub do spowiedzi — pomyślała signora Conzenza. — Tu idzie się, gdy się jest w wielkiem nieszczęściu, gdy już niema innej pomocy, prócz cudu.
Namyślając się, zatrzymała się u drzwi i wdechała to szczególne powietrze, pełne tajemniczości i grozy.
— Nawet nie wiem, komu ten kościół poświęcony — mruczała pod nosem — ale czuję, że tu rzeczywiście ktoś jest, kto nasze myśli słyszy.
Uklękła obok drugich, a taka była moc klęczących, że zajęli kościół od ołtarza aż do drzwi wchodowych. Podczas gdy się modliła, słyszała koło siebie płacz i westchnienia. Te żale i troski napełniały jej serce coraz większem współczuciem.
— Ach mój Boże, pozwól mi uczynić coś, aby tego starca uratować — modliła się. — Pomogłabym przez to najpierw moim dzieciom a następnie wszystkim innym ludziom.
Od czasu do czasu chodził między modlącymi się mały, chudy zakonnik, nachylał się nad tym i owym i szeptał coś do ucha. A ten, do którego mówił, powstawał z klęczek i szedł za nim do zakrystyi.
Signora Concenza domyśliła się odrazu, o co chodzi.
— To są ci, którzy składają ofiary na wyzdrowienie papieża — pomyślała.
Kiedy zakonnik znów się zjawił, powstała i poszła za nim.
Uczyniła to zupełnie bezwiednie. Zdawało jej się, że zmusiła ją do tego owa potęga panująca w tym starym kościele.
Kiedy przyszła do zakrystyi, która miała wygląd jeszcze bardziej starożytny i tajemniczy aniżeli kościół, opanował ją odrazu żal. — Mój Boże, cóż ja tu robię? — pytała sama siebie. — Cóż ja tu ofiaruję? Nie posiadam przecież nic więcej, tylko kilka wozów jarzyn. Przecież nie mogę dać Ojcu świętemu kilka koszów karczochu.
Po jednej stronie zakrystyi stał długi stół, a za nim stał ksiądz i zapisywał w księgę wszystko, co przyrzekano świętym. Concenza słyszała, jak kilku przyrzekało darować kościołowi pewną sumę pieniędzy, podczas gdy inny oddawał swój złoty zegarek, lub trzecia swe kolczyki z pereł ofiarowała.
Concenza wciąż jeszcze milcząco stała przy drzwiach. Ostatnie parę groszy wydała, aby dla syna kupić trochę łakoci. Słyszała, jak niektórzy, nie bogatsi od niej, kupowali świece woskowe i serduszka srebrne. Stała i wywracała kieszeń daremnie. Nawet tyle nie mogła uczynić.
Długo tak stała i czekała, aż wkońcu sama jedna została w zakrystyi. Księża spoglądali na nią nieco zdziwieni. Wtedy podeszła kilka kroków, z początku niepewnie i nieśmiele, ale po pierwszych krokach szła lekko i szybko ku stołowi.
— Wielebny ojcze — rzekła do księdza — proszę pisać, że Concenza Zamponi, która zeszłego roku w dniu św. Jana Chrzciciela skończyła lat 60, daruje resztę swych lat papieżowi, aby nić jego żywota była przedłużona.
Ksiądz zaczął pisać. Był pewnie bardzo zmęczony prowadzeniem ksiąg przez całą noc i nie myślał dłużej nad tem, co to były za przedmioty, które zapisywał.
Ale tu urwał w połowie zdania i spojrzał pytająco na signorę Concenzę. Przyjęła jego spojrzenie bardzo spokojnie.
— Jestem silna i zdrowa, Przewielebny Ojcze — rzekła. — Mogłabym pewnie żyć ze siedemdziesiąt lat. Więc conajmniej dziesięć lat daruję Ojcu świętemu.
Ksiądz widział jej chęci i bogobojności i nie sprzeciwiał jej się wcale.
— To pewnie jakaś biedna — pomyślał — nie ma nic innego do ofiarowania.
— Zapisano, moja córko, — rzekł.
Kiedy stara Concenza znów znalazła się na ulicy, była już pora tak późna, że wszelki ruch ustał i ulica zupełnie opustoszała. Znajdowała się w odległej części miasta, gdzie latarnie gazowe oświetlały ulicę zbyt skąpo, tak, że było niemal ciemno. Szła jednak dzielnie naprzód. Czuła w sobie wielkie wyświęcenie i była też przekonaną, że uczyniła coś, co wielu ludzi uszczęśliwi.
Kiedy tak szła ulicą, opanowało ją naraz wrażenie, że nad jej głową krąży jakaś istota żyjąca.
Przystanęła i spojrzała w górę. W ciemności między wysokimi domami zdawało się jej, że spostrzega parę ogromnych skrzydeł i że nawet słyszy ich szum.
— Co to jest — powiedziała. — Przecież to nie może być ptak żaden, to za wielkie.
Następnie zdawało jej się, że spostrzega twarz, tak białą, że przeświecała w ciemnościach. Opanowała ją niewymowna trwoga.
— To jest anioł śmierci, który nademną się unosi, — pomyślała. — Och, cóż uczyniłam! Oddałam się władzy straszliwego!
Poczęła biedz, ale wciąż jeszcze słyszała szum potężnych skrzydeł i była przekonaną, że śmierć dąży za nią.
Trwało to przez kilka ulic. Zdawało się jej, że śmierć jest coraz bliżej. Już czuła jej skrzydła na ramionach.
Nagle uczuła, jak coś ciężkiego i ostrego uderzyło ją w głowę. Obosieczny miecz anioła śmierci dosięgnął ją nareszcie. Opadła na kolana. Czuła, że ją życie opuścić musi.
Parę godzin później robotnicy znaleźli starą Concenzę na ulicy. Leżała bez przytomności, rażona atakiem sercowym. Natychmiast przewieziono ją do szpitala i udało się przywołać do przytomności, ale było widocznem, że nie wiele już jej życia pozostaje.
Zdążyli jeszcze sprowadzić jej dzieci. Kiedy one pełne troski i smutku stanęły u jej łoża, zastali chorą zupełnie spokojną i szczęśliwą. Nie mogła wiele mówić, ale głaskała ich ręce.
— Powinniście się cieszyć — mówiła — cieszyć się, cieszyć.
Najwidoczniej nie podobało jej się to wcale, że płakali. Prosiła też posługaczki, żeby się śmiali i okazywali swą radość.
— Radzi i szczęśliwi — mówiła — radzi i szczęśliwi musicie być.
Leżała z oczyma zgłodniałemi, by zobaczyć choć trochę radości.
Po chwili zniecierpliwiły ją łzy dzieci i poważny wyraz posługaczek. Poczęła mówić rzeczy, których nikt nie rozumiał. Powiedziała, że gdy nie będą się cieszyć, mogłaby przecież równie dobrze żyć dalej. Ci, którzy ją słyszeli, myśleli, że majaczy.
Nagle otworzyły się drzwi i na salę wszedł młody doktor. Trzymał w ręku gazetę i głośno powiedział: — Papieżowi lepiej. Będzie żył. Dziś w nocy choroba się przesiliła.
Posługaczki dawały mu znaki, by milczał, żeby nie przeszkadzał umierającej, ale ona już go słyszała.
Widziała też, jak błysk radości i szczęścia, nie dający się ukryć, przeleciał po twarzach obecnych, otaczających jej łoże.
Wtedy znikło zniecierpliwienie z jej twarzy. Uśmiechnęła się zadowolona. Dała znak, żeby ją posadzono na łóżku; usiadła i powiodła dokoła wzrokiem daleko patrzącym. Zdało się, jakby spoglądała na Rzym i patrzała na przechodniów na ulicach, witających się wzajemnie radosną wieścią o papieżu.
Podniosła głowę, jak mogła najwyżej.
— To ja zrobiłam — rzekła. — Jestem bardzo szczęśliwa. Bóg pozwolił mi umrzeć, aby on mógł żyć. Nie zależy mi nic na tem, żeby żyć — ponieważ uszczęśliwiłam wszystkich ludzi.
Położyła się znów na łożu i w kilka chwil już nie żyła.

W Rzymie opowiadają, że Ojciec święty po wyzdrowieniu pewnego dnia zabawiał się odczytywaniem zapisywanych w kościołach pobożnych wotów, przyrzekanych za jego wyzdrowienie.
Z uśmiechem czytał długie kolumny małych darów, aż doszedł do zapisku, że Concenza Zamponi darowała resztę swego życia. Spoważniał w jednej chwili i zamyślił się.
Kazał się poinformować o Concenzie Zamponi i dowiedział się, że tej samej nocy umarła, kiedy on wyzdrowiał. Polecił wezwać do siebie jej syna Dominika i wypytywał go o ostatnie chwile matki.
— Mój synu — rzekł do niego papież, dowiedziawszy się wszystkiego — twoja matka nie uratowała mi życia, jak wierzyła w ostatniej swej godzinie, ale jestem bardzo wzruszony jej miłością i ofiarnością.
Dał Dominikowi swą rękę do pocałowania i pożegnał go.
Ale Rzymianie zapewniają, że choć papież nie chciał przyznać, iż jego żywot przedłużył dar biednej kobiety, to jednak był o tem przekonany.
— Dlaczegożby inaczej ojciec Zamponi tak prędko zrobił karyerę? — mówili. — Jest już biskupem, a szeptają, że niedługo zostanie kardynałem.
A w Rzymie i później jeszcze trudno było ludziom wierzyć, że papież umrze, nawet gdy był bardzo chory. Nikt nie mógł obliczyć, kiedy dopełni się jego żywot. Zależało przecież wszystko od tego, ile lat darowała mu biedna Concenza.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: anonimowy.