Marsz weselny (Lagerlöf, 1928)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Marsz weselny
Pochodzenie Opowiadania
Wydawca Wilhelm Zukerkandl
Data wyd. 1928
Druk Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Miejsce wyd. Lwów, Złoczów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Bröllopsmarschen
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
MARSZ WESELNY.



Opowiem wam piękną historyę.
Przed wielu laty miało się odbyć wspaniałe wesele w parafii Svartjso, w Warmlandzie, najpierw ślub kościelny, a potem przez trzy dni uczta weselna, a codziennie przez te trzy dni miały trwać tańce od wczesnego wieczora do późna w noc.
Ponieważ tyle miało być tańców, więc oczywiście było rzeczą bardzo ważną wystarać się o dobrego muzykanta. Gospodarz wesela, kmieć Nils Olofson, miał z tego powodu więcej troski, niżeli z czegokolwiek innego, muzykanta miejscowego bowiem nie chciał zaprosić. Nazywał się on Jan Oester, a kmieć wiedział doskonale o jego sławie, ale muzykant ten był tak biedny że nieraz w podartej kapocie i boso przychodził na wesela. A takiego oberwańca nie chciał kmieć mieć na czele orszaku weselnego.
Zdecydował się więc wysłać posłańca do muzykanta Marcina w Jossesprengel z zapytaniem, czy przyjdzie do niego grać na weselu.
Muzykant Marcin nie namyślał się ani chwili, lecz odpowiedział natychmiast, że nie przyjdzie grać do Svartsjo, ponieważ tam mieszka muzykant, który jest nierównie zdolniejszy od wszystkich innych muzykantów w całym Warmlandzie. Póki tego mają, nie potrzebują zapraszać innego.
Kiedy Nils Olofson taką odpowiedź otrzymał, namyślał się znów przez dni kilka. Następnie posłał posłańca do miejscowości Storakilskirchspiel do muzykanta Olle Säby z zapytaniem, czy zechce grać na weselu jego córki. Ale i ten odpowiedział podobnie jak muzyk Marcin i prosił aby powiedzieć Nilsowi Olofsonowi, że jak długo w Svartsjo mają tak świetnego muzykanta, jak Jan Oester, on tam grać nie będzie.
Nie wypadało Nilsowi Olofsonowi pozwolić sobie na dyktowanie brania muzykanta, którego on mieć nie chce. Uważał, że właśnie teraz jest dla niego kwestyą honoru dostać innego muzykanta, aniżeli Jana Oestera.
W parę dni po otrzymaniu odmownej odpowiedzi od Olle Säby posłał parobka do muzykanta Larsa Larsona, który mieszkał na polanie w parafii Ullerud. Był to człowiek zamożny, posiadający własny dwór. Był mądry i roztropny, nie tak narwany, jak inni muzykanci. Ale i jemu, tak jak i tamtym, przyszedł na myśl Jan Oester i zapytał, dlaczego on nie będzie grał na weselu. Parobek Nilsa Olofsona uważał za najstosowniejsze odpowiedzieć, że Jan Oester w Svartsjo jest swój i że go codziennie można słyszeć. A skoro Nils Olofson sprawia takie sute wesele, to chce ludziom zaprezentować coś lepszego i rzadszego.
— Wątpię, czy może znaleść coś lepszego — rzekł Lars Larson.
— O, pewnie chcecie mi taksamo odpowiedzieć, jak muzykant Marcin i Olle Säby — rzekł parobek i opowiedział, co go u nich spotkało.
Lars Larson wysłuchał opowiadania uważnie; potem długo siedział milczący i myślał. W końcu dał odpowiedź przychylną.
— Powiedz twojemu panu, że dziękuję za zaproszenie i że przyjadę.
W następną niedzielę pojechał Lars Larson do kościoła w Svartsjo. Właśnie dojeżdżał do wzgórka kościelnego, kiedy orszak weselny począł się szykować. Przyjechał własnym wózkiem zaprzężonym w dobrego konia i miał na sobie ubranie z sukna, a skrzypce wyjął z ładnego, politurowanego futerału. Nils Olofson przywitał go uprzejmie i pomyślał, że to jest muzykant, którego się nie powstydzi.
Zaraz po Lars Larsonie przyszedł ku kościołowi także Jan Oester, niosąc skrzypce pod pachą. Szedł prosto ku tłumowi, który otaczał pannę młodą, zupełnie tak, jakby był proszony zagrać na weselu.
Jan Oester przyszedł w starej, szarej kapocie, którą od wielu lat na nim znano; że to jednak było takie wielkie wesele, usiłowała jego żona załatać dziury na łokciach i dała łaty z zielonej materyi. Jan Oester był to człowiek wysoki i piękny i byłby pokaźnie wyglądał na czele orszaku weselnego, gdyby nie jego nędzna odzież a na twarzy nie tyle bruzd wskutek trosk i walki z nieszczęściem.
Kiedy Lars Larson spostrzegł Jana Oestera, zdawał się być nieco zakłopotany.
— Tak, więc zaprosiliście także Jana Oestera — rzekł do Nilsa Olofsona. — No, szkodzić nie będzie, jeśli nas będzie dwóch muzykantów. Na takiem weselu!
— Nie wzywałem go — tłómaczył się Nils Olofson. — Nie rozumiem, dlaczego przyszedł; zaraz mu dam znać, że tu nie jest potrzebny.
— W takim razie sprowadził go tu ktoś na przekór — rzekł Lars Larson. — Ale jeśli chcecie posłuchać mej rady, nie uczynicie tego, lecz podejdźcie do niego i przywitajcie go. Słyszałem, że to człowiek prędko się gniewem unoszący i nie można wiedzieć, czy nie wywoła kłótni i bójki, jeśli mu powiecie, że nie jest zaproszony.
Kmieć uznał słuszność tej uwagi. Teraz, kiedy orszak szykował się właśnie na wzgórku kościelnym, nie powinno być sprzeczki. Nils podszedł więc do Jana Oestera i pozdrowił go. Państwo młodzi stanęli pod baldachimem, dziewice honorowe i drużbowie panny młodej za nimi, para za parą, potem szli rodzice i krewni. Długi, pokaźny korowód. Kiedy wszystko było gotowe, podszedł drużba do muzykantów i prosił, by zagrali marsza weselnego. Obaj muzykanci ujęli skrzypce pod brody, ale na tem się skończyło. Był bowiem stary zwyczaj w Svartsjo, że najprzedniejszy muzykant rozpoczynał marsz weselny.
Drużba spojrzał na Larsa Larsona, jakby oczekiwał, żeby zaczął. Ale Lars Larson spojrzał na Jana Oestera i rzekł:
— Jan Oester musi zacząć.
Jan Oester nie mógł jednak pojąć, żeby ten drugi, który był tak świetnie ubrany, jak jaki znakomity pan, nie był niczem więcej od niego, ubranego w wyszarzały kabat, od niego, który przybył z nędznej chaty, z biedy i nędzy.
— Nie! Na miłość boską! — rzekł tylko. — Nie! Na miłość boską!
Widział, jak pan młody wyciągnął ramię, szturchnął Larsa Larsona i zawołał:
— Lars Larson niech zaczyna.
Kiedy Jan Oester to usłyszał, opuścił skrzypce i cofnął się krok w tył, Lars Larson nie ruszył się z miejsca, lecz spokojnie i kontent z siebie stał na swojem miejscu. Ale smyczka nie podniósł w górę.
— Jan Oester niech zaczyna — powtórzył.
Słowa te wypowiedział uparcie i twardo, jak ktoś, kto przywykł swoją wolę przeprowadzać.
W orszaku weselnym powstał niepokój przez tę zwłokę. Ojciec panny młodej podszedł i prosił Larsa Larsona, by rozpoczął, kościelny bowiem wszedł już do kościoła i dał znak, żeby się spieszyć. Ksiądz stoi już przed ołtarzem i czeka.
— W takim razie musisz prosić Jana Oestera, żeby zaczął grać; — rzekł Lars Larson — my muzykanci uważamy go za najzdolniejszego pośród nas.
— Być może — rzekł kmieć — ale my chłopi ciebie uważamy za najlepszego.
Tymczasem i inni chłopi gromadzili się koło nich.
— Zaczynajcie — mówili — ksiądz już czeka. Wieś cała się z nas śmieje.
Lars Larson trwał jednak w uporze.
— Nie rozumiem — rzekł — czemu mieszkańcy tej wsi tak stanowczo nie chcą, żeby ich własny muzykant był wyróżniony nad wszystkich innych.
Nils Olofson szalał ze złości, że wszyscy się zmówili, by zmusić go do przyjęcia Jana Oestera. Stanął tuż przy Larsenie i szepnął mu:
— Teraz rozumiem, że to ty przywołałeś tu Jana Oestera i żeś ty to wszystko ukartował, żeby go uczcić. Ale pospiesz się i zacznij grać, bo inaczej wypędzę precz stąd tego gałgana.
Lars Larson spojrzał mu prosto w twarz i skinął głową, nie okazując najmniejszego gniewu.
— Tak, macie racyę — rzekł — to musi się skończyć.
Skinął na Jana Oestera, by zajął swe poprzednie miejsce. Potem sam poszedł parę kroków naprzód i odwrócił się tak, aby go wszyscy mogli widzieć. Następnie rzucił smyczek daleko precz od siebie, wyciągnął nóż z kieszeni i przeciął wszystkie cztery struny swoich skrzypiec, tak, że pękły z brzękiem.
— Niech o mnie nie mówią, że siebie cenię więcej, aniżeli Jana Oestera! — zawołał.
Z Janem Oesterem miała się znów rzecz tak: od trzech lat chodził i myślał nad pieśnią, o której miał przeczucie, że ona w nim żyje, ale której wygrać nie mógł, bo w domu był zawsze pełen troski i nigdy nic takiego się nie zdarzyło, coby go wyrwało z codziennego utrapienia. Kiedy teraz usłyszał brzęk pękających strun, podniósł głowę w górę i głęboko począł wdechać powietrze. Rysy twarzy przybrały wyraz taki, jakby słuchał tonów, które zdala, ogromnie zdala do niego płynęły. Pieśń, nad którą przemyśliwał przez trzy lata, ujawniła mu się teraz. Podczas gdy ją wydobywał w tonach swych skrzypiec, szedł dumnymi krokami ku kościołowi. Nigdy przedtem orszak weselny takiej pieśni nie słyszał. Tak niepowstrzymanie prowadziła ta pieśń wszystkich, że nikt ustać nie mógł.
A wszyscy byli tacy radzi z Jana Oestera i Larsa Larsona, że cały orszak ze łzami w oczach wchodził do kościoła.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: anonimowy.