<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Świętochowski
Tytuł Dachówka
Pochodzenie Pisma VI. Utwory dramatyczne
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1899
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa, Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


DACHÓWKA.
separator poziomy
OSOBY:
separator poziomy
URBAN LIMSKI.
JANINA, jego żona.
HELENA, jej siostra.
PAWEŁ ZDZITEK.
separator poziomy
SCENA I.
Urban i Paweł.

Urban. Mój Pawle, gdybym był kobietą, rozgniewałbym się na ciebie za tę nieśmiałość. Czaisz się do mnie, jak do dropia — ty, który zawsze byłeś dla nas w szkołach wzorem odwagi.
Paweł. Gdyby tobie życie przenicowało tyle nadziei, potargało tyle marzeń, gdyby cię tak nielitościwie przewlekło po cierniach, a nadewszystko tak osmagało pychą i wzgardą ludzi, którzy na huśtawce losu szli w górę, kiedy ty spadałeś na dół — zrozumiałbyś moją ostrożność nawet względem ciebie.
Urban. Na tej huśtawce podskoczyłem w górę, zostałem dyrektorem fabryki? Dobrze, ależ mój przyjacielu, to jeszcze nie powód, ażebyś zdołu nie mówił do swego kolegi śmiało i szczerze. Przestań więc obchodzić mnie zdaleka i powiedz otwarcie, czem ci służyć mogę.
Paweł. Obawiam się, ażeby to nie była zasługa za ciężka.
Urban. No, przecież nie będziesz żądał, ażebym rozwiódł się z moją Janinką i tobie ją oddał?
Paweł. Tyś śmiały, boś wesół, ja zaś...
Urban. Człowieku, nie marudź; muszę już iść do biura, a chciałbym ci dziś dopomódz. Milczysz? Czyś ty wyznawał kiedy miłość kobiecie?
Paweł. Aż dwu: matce i siostrze, które muszę utrzymywać, a nie mam z czego.
Urban. Ostatecznie więc?
Paweł. Już ci powiedziałem: nie mam z czego utrzymać matki, siostry, no — i siebie. Przedsiębiorstwo, przy którem dotąd pracowałem, będzie zwinięte.
Urban. Zatem poszukujesz innego miejsca?
Paweł. Właśnie przyszedłem cię o nie prosić.
Urban. Teraz rozumiem. Nie taję, że przedstawia to dla mnie pewną trudność...
Paweł. W takim razie zapomnij o mojej prośbie.
Urban. Ależ nie skacz przede mną w wodę, jak żaba przed zającem. Od trzech miesięcy dopiero jestem dyrektorem fabryki, a już umieściłem w niej wuja żony i jednego z przyjaciół, a nadto wstawiłem się do zarządu o zajęcie dla pewnego biedaka; gdybyś więc mógł poczekać...
Paweł. Nie, nie — zrzuć mnie sobie z głowy i przebacz, żem ją chciał nowym kłopotem obciążyć.
Urban. Ach, nie bądź dziwakiem. Kiedy kończysz dotychczasową robotę?
Paweł. Za miesiąc.
Urban. Za miesiąc tedy zgłoś się do mnie, wynajdę ci zajęcie tymczasowo w biurze technicznem, a później posadę stałą. Teraz idź do fabryki, tam sprawę rozpatrzymy bliżej. Ja tylko pożegnam się z żoną, która jest trochę niezdrowa. No, czy jeszcze nie?
Paweł. Owszem — dziękuję ci; ale gdyby to miało cię narazić wobec zarządu...
Urban. Dajże już do djabła pokój z tymi skrupułami i nie skazuj dla nich siostry i matki na biedę. Jesteś, równie jak ja, inżenierem, masz prawo i obowiązek pracować — to proste, towarzysz szkolny umożliwia ci tę pracę — to także proste.
Paweł. A ja, sponiewierany i pokaleczony przez życie, boję się być natrętnym — to, mój kochany, również proste.
Urban. Niechże tak będzie, ale nie zrzędź! Do widzenia, za chwilę. Tylko Janinkę ucałuję. (Janina wchodzi i cofa się).
Janina. Przepraszam.
Urban. Wstałaś? (Paweł podaje rękę Urbanowi, kłania się jego żonie i odchodzi).

SCENA II.
Urban i Janina.

Urban. I czemu nie zostałaś w łóżku?... Prosiłem cię o to.
Janina. Sądziłam, żeś wyszedł bez pożegnania się ze mną; chciałam zobaczyć.
Urban. Zdaje mi się, że dotąd ani razu tego miłego obowiązku nie ominąłem.
Janina. Kto to był u ciebie? Taką miał twarz bolesną.
Urban. Mój kolega uniwersytecki, Paweł Zdzitek.
Janina. Ach, to on! Inaczej go sobie wyobrażałam...
Urban. Sterał się w niedoli, zgorzkniał. Dzielny to był umysł, dzielny charakter, ale poszarpał się, poranił. Zaledwie go poznałem i zaledwie do ładu z nim doszedłem.
Janina. Czegóż chciał?
Urban. Jak prawie wszyscy, którzy mnie odwiedzają — pracy, miejsca w fabryce.
Janina. Ach, drogi, czy ty podołasz tylu żądaniom! Zarząd może ci wziąć za złe, że w krótkim czasie umieściłeś już paru protegowanych, a nadto ciężary domowe wzrastają...
Urban. Tak cię przeraża ten trzeci synek, który nam świeżo przybył?
Janina. A czwarty, mój brat, którego ci wniosłam w posagu...
Urban. Chodzi sobie spokojnie do szkoły, bawi się z naszymi malcami, a nikomu nie przeszkadza. Nie kwil, moja ziębo, jeszcze w naszem gnieździe pomieściłby się niejeden ptak.
Janina. Wabisz, więc zlatują. Znowu...
Urban. Kto taki?
Janina. Poczciwy jesteś, dla mnie najlepszy, a mimo to lękam się ci powiedzieć.
Urban. Janinko, nie bądź dziecinną. Cóż tam ukrywasz?
Janina. Jak wiesz, stryjowi majątek sprzedano, otóż Helenka przyjechała i prosi, ażeby mogła u nas żamieszkać, dopóki jej narzeczony uniwersytetu nie skończy.
Urban. Siostra twoja?
Janina. Tak.
Urban. Gdzież ona jest?
Janina. W moim pokoju.
Urban. I owszem, najchętniej ją przyjmę. Miałaś też co taić! Ach, ty kotko płochliwa! Ale wróć jeszcze do łóżka, boś bardzo osłabiona.
Janina. Nie, tylko zaniepokoiłam się tem nowem dla ciebie brzemieniem. Nie uwierzysz, Urbanie, jak mnie to dręczy, że za mną wchodzi do tego domu szereg krewnych biedaków...
Urban. Ależ, na litość, zaprzestań tej skargi, do której ci nie daję żadnego powodu. Szczególna z ciebie istota! Jeśli nie ma przykrości, to ją sobie stworzy, wydłubie smutek nawet ze szczęścia i niemal pragnie, ażeby zgryzłszy orzech, pieprzowe ziarno w nim znalazła.
Janina. Żartuj, a ja mam wyrzuty sumienia.
Urban. To bardzo źle. Skoro cię kocham — a chyba o tem nie wątpisz — wszelka pomoc dla twojej rodziny jest przyjemnością dla mnie, bo jest dowodem miłości dla ciebie. Naprzód pocałuj mnie, a potem osądź sprawiedliwie, czy nie mówię rozumnie. Zresztą, taka już moja natura. O ile posiadam środki, lubię dzielić się nimi z każdym poczciwym a nadewszystko z bliskimi sercu mojemu. Gdyby mi kazano być egoistą, usechłbym ze złości. Wolałbym wędzić się w dymniku jak śledź, niż skąpić ludziom usług. Nie umiem — przysięgam — nie umiem! Chociażbyś nawet tego potrzebowała, nie przerobisz mnie. Może to głupie, niepraktyczne, nieopatrzne, ale i podeszwa buta więcej by zyskała, gdyby była przyszwą, pozostaje jednak tem, czem być zdolna. Wytłómaczyłem się mojej pani?
Janina. Nie dziw się wszakże, zacny gołębiu, że ludziom czasem przykro korzystać z twojej dobroci.
Urban. Bo nie znają rozkoszy czynienia innym dobrze. Zważ tylko, Janinko, jak to przyjemnie pomyśleć, że ktoś nam zawdzięcza swój los. Ja np. utrzymuję ciebie, twojego brata, troje naszych dzieci, do nich teraz przybywa Helenka, po części na mnie opierają się rozmaici biedacy, którym dałem podstawę do życia; nie przeczę, że wszystko to wymaga pracy, zabiegów, starań; ale czy ich nie wynagradza miłe przekonanie, że ową gromadkę ja sam dźwignąłem i niosę, że na mnie ona spoczywa, że gdybym ja runął...
Janina. Och, Urbanie drogi, nie dopuszczaj takiego wypadku... nie wymawiaj takiego słowa...
Urban. Ot, wyskoczył strach! Żoneczko, jesteś nieuleczalna w swych zgryzotach. Już dosyć lamentów... Stawiam kropkę drażliwej gadaninie na twoich ustach (całuje ją — Helena wchodzi) i uciekam do fabryki.

SCENA III.
Ciż i Helena.

Helena. Bez widzenia się ze mną.
Urban (podając jej rękę). Daliśmy pani poglądową lekcyę czułości małżeńskiej. A może pani już to zna?
Helena. Naprzód witam pana, a potem żałuję, że pytania nie rozumiem.
Urban. Postawię je jaśniej: czy Karol już panią pocałował?
Helena. Długo jeszcze na to poczeka.
Urban. Musiał usta pani swojemi zapieczętować, kiedy tak dochowujesz tajemnicy.
Helena. On jest grzeczny.
Urban. On jest gawron — jeśli to prawda, która mi się wydaje bardzo podejrzaną, bo naprzód niecałowana nie wyglądałabyś pani tak ładnie, a powtóre iskrę, która w serce wpada, trzeba skrzesać ustami. Przynajmniej ja oświadczyłem się Janince w całusach.
Janina. Urbanie, co ty wygadujesz...
Urban. To, że nie byłem żydem i w książce miłości nie zacząłem wpisywać uczuć na wspak do ostatniej karty, na której inni kończą. Całowanie — to przedmowa, to jeszcze nie powieść. A zdaje mi się, że panna Helena już przeszła rozdział pierwszy.
Helena. Na szczęście Karol — to nie pan.
Urban. Z miny natarczywszy. Ale ja tu wykładam to, co pani znasz doskonale, a robota czeka. Wpół do dziesiątej! Gwałtu! Jeszcze raz (całuje Janinę — do Heleny). Zanim Karol przyjdzie, niech się pani uraczy echem tej przyjemności. Do widzenia... o czwartej przyjdę na obiad (wychodzi).

SCENA IV.
Helena i Janina.

Helena. Ależ ten twój Urban to kawał łobuza.
Janina. Przy tobie nagle się zbisurmanił — aż mnie zadziwił.
Helena. Naturalnie, taka biblijna, jak ty niewiasta, nie ma oczu na wady męża. Zaiste mężczyźni są istotami nadzwyczajnej wstrzemięźliwości, jeżeli krępują się jeszcze wobec tego rodzaju żon.
Janina. Helenko, jesteś młodą kokoszką, która rada dziobać się z każdym kogutkiem. Gdy zostaniesz kurą...
Helena. Nigdy nie zostanę.
Janina. A Karol?
Helena. Cóż Karol? Będzie znał musztrę i słuchał komendy. Czy myślisz, że ja mu kiedykolwiek pozwolę rozebrać się z form dotychczasowej przyzwoitości, że będę mu ulegała jak branka, że z ust moich wzbijać się będą ciągłe nad nim zachwyty, że mu i z woli mojej ofiarę zrobię, że...
Janina. To go nie kochasz.
Helena. A bo wy czułe kochacie, jak masło rozsmarowane na chlebie. Niech Karol zechce grać rolę Urbana... ja mu pokażę, którędy się z mojego pokoju wychodzi.
Janina. Co ty za dzikie wyobrażenie masz o Urbanie!
Helena. Bardzo wierne: widziałam, słyszałam i czytałam... twoje listy do mnie.
Janina. Z tych listów mogłaś tylko wywnioskować, że jest bardzo dobrym człowiekiem.
Helena. A ty zasmuconą tem jedynie, że tak mało masz sposobności do przebaczania mu grzechów.
Janina. Dotąd nie miałam żadnej.
Helena. A owa hulanka, z której wrócił tak rozbawiony, że kazał ci koniecznie wyliczać wszystkich sułtanów tureckich.
Janina. No cóż w tem zdrożnego? Koledzy wyprawili mu ucztę z powodu nominacyi na dyrektora i trochę przebrał miarkę. To przypadłość niewinna, zwłaszcza że i do wyliczania sułtanów niedługo mnie zmuszał. Zresztą moja Helenko, chociażby on nawet posiadał jakąś przywarę w swym charakterze, wynagradza ją takiem mnóstwem przymiotów, że trudno ją liczyć. Zważ tylko, co on dla mnie, co dla nas wszystkich zrobił.
Helena. Zważyłam.
Janina. Za lekko. Nie zapominaj, że ożenił się ze mną, kiedy po stracie majątku i śmierci rodziców, pozostałam prawie bez możności istnienia; wziął małego brata; dał w fabryce miejsce wujowi; pracuje jak niewolnik, jest najtroskliwszym ojcem i mężem. Wszystkim nam koło niego dobrze. A czy na tem koniec? Gdybyś ty wiedziała, ilu on biedaków na sobie dźwiga! Niczego nie pragnę bardziej, niż odbicia się charakteru Urbana w synach naszych. Wyznam ci otwarcie, że nie przypuszczałam, ażebyś go tak mało ceniła. Przecież także korzystać będziesz z jego dobroci. Przed chwilą, gdy mu powtórzyłam twoją prośbę, zgodził się uradowany.
Helena. Ach, co za łaska!
Janina. Helenko, drwisz z usługi, za którą winnaś wdzięczność.
Helena. Nie rozumiemy się, bo widzę, że nie znasz jednej sprawki twojego męża, która ci go osłoni należycie.
Janina. Co takiego?
Helena. To, że sam napisał do mnie, ażebym przyjechała, i zamieszkała tu u was.
Janina. On? I ty go jeszcze oskarżasz?
Helena. Ja go bardzo szanuję i lubię, a ciebie chorą niepotrzebnie drażnię (całuje Janinę).
Janina. Trzpiocie niepoprawny! Patrz, jaki on poczciwy! Przede mną ani słowa o tem nie wspomniał.
Helena. Ale co ważniejsza, doniósł mi, że dla Karola zaraz po skończeniu uniwersytetu ma zapewnioną posadę chemika przy cukrowni.
Janina. Urbanku mój, jakiś ty dobry! Gdyby tu był ucałowałabym go jeszcze serdeczniej, niż zwykle. Żeby już wrócił! O, nie daruję ci chłopcze kochany, tego figla! (Wchodzi Paweł).

SCENA V.
Też i Paweł.

Janina. Mąż wyszedł.
Paweł (zmieszany). Tak... wiem... Ja przychodzę do pani.
Janina. Proszę, usiądź pan. Czem służyć mogę?
Paweł (nie siadając). Przykro mi bardzo, że muszę panią...
Janina. Owszem najchętniej ofiaruję moją pomoc, jeśli ona na coś się przyda.
Paweł. Nie o mnie tu chodzi... (w uniesieniu). Wolałbym do wroga wyciągnąć rękę po jałmużnę, niż przynieść taki dar losu. Jedna drobna przyczyna, jeden jej skutek, jedno o nim słowo — i cały gmach szczęścia wielu istot się wali, otwierając przed niemi wrota rozpaczy i ubóstwa.
Janina. Nie poddawaj się pan tak boleści.
Paweł. Czemuż ten grom mnie w usta włożono? (do Heleny) Odgaduję, że pani jesteś siostrą...
Helena. Tak.
Paweł. Muszę pomówić z panią na osobności. Jestem Paweł Zdzitek, szkolny towarzysz Urbana.
Janina. Ja przeszkadzam?
Paweł. Bynajmniej. Pragnę tylko uszanować pani niezdrowie, słabe siły... Chciałbym... błagam... okaż pani męztwo matki, której życia dzieci teraz jeszcze bardziej potrzebują.
Janina. Co panu jest? Wyglądasz blady, rozdrażniony.
Paweł. Nie czuję największej boleści własnej wobec widoku śmiertelnej rany w sercu cudzem.
Helena. Mnie pan byłeś łaskaw wybrać za powiernicę swego smutku, więc usuńmy się i powiedz mi pan, jakiej ulgi od nas żądasz.
Paweł. Przebaczcie mi panie — cios mnie ogłuszył, nie mogę, nie mam odwagi mówić jasno. (do Janiny) Gdybym umiał panią zakląć na coś, na kogoś najdroższego z żyjących, ażebyś bohatersko zniosła.
Janina. Przez litość, panie Zdzitek, dosyć tego. Dręczysz jakąś złowrogą zagadką kobietę, która ledwie powstała z ciężkiej niemocy. Odwiedź nas, gdy Urban będzie w domu.
Paweł. Będzie niedługo.
Janina. Aż o czwartej.
Paweł. Zaraz...
Janina. Skąd pan wiesz? Przyrzekł?
Paweł. Nie, ale... zachorował.
Janina. Urban? Zachorował?
Helena. Przed chwilą zupełnie zdrów wyszedł.
Paweł. Gdy przechodził koło fabryki, dachówka spadła i...
Janina. Zraniła go? Może niebezpiecznie? Mów-że pan!
Paweł. Spadła i...
Janina. Człowieku, miłosierdzia! I — co?
Paweł. Rozcięła mu głowę.
Janina. Czemu pan sączysz mi tę wiadomość po kropli, kiedy on potrzebuje opieki. Helenko biegnijmy co prędzej!
Paweł. Zostań pani, tu go przyniosą.
Janina. Oszalałeś pan! Mam czekać!
Paweł. Pani nieszczęśliwa, Urban... nie żyje!
Janina. Pan kłamiesz!... Pan bluźnisz!... Pan... tylko przypuszczasz — prawda? Co usłyszałam? Urban — nie żyje? Pomocy! Urbanie, ratuj! Szatany rozdzierają mi piersi... wyszarpują mózg! Gdzie ty jesteś? Mężu mój! Dzieci, wołajcie ojca! Ucieka... w widmo się rozpływa... krew twarz mu oblewa... Światło moje gaśnie... ciemność całun rozpościera... Urbanie!...
Helena. Janinko, uspokój się...
Janina. Idzie? Dachówkę ma w ręku... Skarci mnie, że się tak przeraziłam... Słyszę kroki na schodach... stąpania ciężkie, ale nie jego... Niosą... Urbanie! (biegnie do drzwi i pada).
Helena. Zemdlała... Daj pan wody (Paweł nalewa wody w szklankę i podaje). Janinko, siostro biedna... (do Pawła) Czy rzeczywiście go niosą?
Paweł (otwiera drzwi i patrzy) Tak.
Helena. Więc nie żyje?
Paweł. Wierz mi pani, że wskrzesiłbym go, gdybym mógł.
Helena. Niech go przynajmniej złożą w innym pokoju, nie tu. (Paweł wychodzi) Janinko, stało się, zapanuj nad rozpaczą. (Paweł wraca) Co ja pocznę? Widzę tylko jakąś nagle rozwartą czarną otchłań, w którą los okrutny rzuca garść nieznanych istot ludzkich. Za co i na co ta ofiara? Więc żonę, dzieci, wszystkich, których on swoją siłą podtrzymywał, dachówka ze szczęścia strąci w niedolę? Panie czy ja dobrze tę grozę rozumiem?
Paweł. Niestety, pani, tak urządziliśmy sobie istnienie społeczne, że gdy przypadek zabije jednego człowieka, wielu, których on podpierał, pada za nim. Tak jest, nieraz dachówka wyrokuje o życiu naszem.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Świętochowski.