Dajmon/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dajmon |
Wydawca | Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1884 |
Druk | Drukarnia S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
....Adrjan miał, gdy z matką w podróż do Włoch się wybierał, lat trzydzieści, był więc, a raczej powinien był być w sile wieku. Umysłowo rósł jeszcze i potężniał z dniem każdym, ale to wzmaganie się na duchu odbywało się widocznie kosztem ciała i organizmu.
Wedle francuzkiego wyrażenia, miecz pochwę rozdzierał i zużywał.
Nie zawsze było to widoczne, i dusza miała w nim jeszcze siłę tak ogromną, że już zużyte i stargane przedwcześnie ciało — dźwigała na zawołanie, dawała mu utraconą potęgę młodości. Ale po każdym takim wysiłku i zwycięztwie nad wysłabłem ciałem, mściło się ono, oddziaływając na ducha i nawzajem czyniąc go, choć na krótko, niewolnikiem swoim. Naówczas Adrjan padał na łóżko, leżał dysząc, bezmyślny na pozór, znękany, mając już przeczucia śmierci, choć żaden widoczny symptom choroby już nie zwiastował.
Potrzebował spoczynku, ciszy, i w jakimś półśnie, dręczony marami gorączkowemi, wijącemi się po mózgu bezładnie, podobnemi do wibracyi strun, na których niedawno brzmiała muzyka, nie był już panem siebie.
Świat zewnętrzny stawał mu się tak obcym iż fenomena jego nie działały już na zmysły stępione.
Pomimo takiego zawczesnego zużycia wszystkich władz, jakiemi go obficie wyposażyła natura, — wyglądał jeszcze młodo, w twarzy miał odblask wiosenny, życiem duchowem wyszlachetnione oblicze jego dziwną pięknością jaśniało. Widać po niem było, że to wyczerpanie nie pochodziło z nadużycia cielesnych sił, ale z walk wewnętrznych i wysiłków umysłu...
Średniego wzrostu, pięknej postawy, kształtny i zręczny, we wszystkich ruchach, mimo wiedzy i woli pełen strojny arystokratycznym wdziękiem, zwracał uwagę obcych nawet i najobojętniejszych wyrazem twarzy rysów nadzwyczaj regularnych, czystych, posągowych, czarnemi oczyma pełnemi blasku, smutkiem ust jakby wieczną namaszczonych goryczą, czołem zaokrąglonem wspaniale, białem, zaledwie kilku fałdami przedwczesnemi rozciętem.
Twarz ta wprawdzie umiała się najniespodzianiej zmieniać i z łagodnej stawać groźną, ale rzadko obcy mógł go pochwycić w tej chwili walki, gdy się ona piętnowała we wszystkich rysach, psując uroczą harmonię jaką im nadawał olimpijski spokój dni powszednich.
Wielkie poczucie godności własnej czyniło go bacznym niezmiernie na sposób, w jaki się obcym ludziom przedstawiał. Od dziecięctwa czuł w sobie geniusz, i obchodził się z nim jak gospodarz, który najdostojniejszego gościa ma w domu.
Geniuszowi temu, z głęboką weń wiarą, poświęcił wszystko — szczęście, młodość, pokój, serce; nawet to czem rozporządzać nie miał prawa — serca tych, co go kochali.
Od pierwszego przebudzenia się tej myśli, miał tylko jedną troskę: to, co w sobie czuł w samym blasku i potędze, światu pokazać, i zmusić świat, by temu Dajmonowi jego bił czołem.
Adrjan czuł się poetą.
Oprócz kilku prób młodzieńczych, istotnie tak pięknych formą i tak wiele obiecujących, ich ogólny zachwyt obudziły, nie chciał Adrjan już później niczem się dać poznać, z żadną poezyą swoją wejść w szranki.
Pracował, wysilał się, miotał, aby stworzyć arcydzieło, od razu wystąpić mistrzem, dać choćby jednę tylko wielką pieśń, a po niej — bodaj zamilknąć i umrzeć. Szczęściem czy nieszczęściem los dał mu tylko matkę, opiekunkę jedyną, która go miała jednego; ubóstwiała go, wierzyła weń, poślubiła jego marzenia, jemu i im poświęcając wszystko.
Nic więc swobodnemu rozwijaniu się po myśli własnej nie stawało na drodze.
Bardzo prędko, pomimo przywiązania do matki, Adrjan zawojowawszy ją, uczuł się wyższym nad nią, żył z nią tylko w związku serca, ale nie myśli.
Z tych się przed nią nie spowiadał. Ona mu tego nie miała za złe, w pokorze ducha mówiąc sobie, że nie mogła sięgnąć myślami tam, gdzie geniusz synowski skrzydła jego unosiły.
Stosunek bardzo czuły był na pozór zimny; spotykali się z sobą, gdy on zstępował na poziom rzeczywistości, na którym ona w pokorze, zawsze mu służyć gotowa, cierpliwie nań oczekiwała.
Znaczniejszą część dnia Adrjan spędzał sam zamknięty, czytając, rojąc, tworząc — albo na rozmowach z bardzo szczupłą garstką tych, których do pewnej, różnie stopniowanej poufałości przypuszczał. Nie zwierzał się jednak z pracy swej nikomu, i nie dopuszczał spojrzeć w nią profanom.
Nie mówił, nie myślał, nie żył niczem, tylko tą jedną żądzą utworzenia arcydzieła; ale ją nosił zamkniętą, ledwie się wydając z ogólnemi zarysami czegoś olbrzymiego...
Życie musiało się zastosować do tego celu. Wszystko, co mogło wywołać natchnienie, spotęgować je, ubarwić, było dla niego pożądane, reszta obojętna. Podżegał się, smagał moralnie i materyalnie, zmuszając się do tworzenia...
Na samo jednak natchnienie wcześnie zaprzestał się spuszczać; przekonał się, odgadł raczej, iż obok niego stanąć musi rozwaga, nauka, rachuba pewna, sąd strażnik. Przychodziły też obawy, aby natchnienie nie zaślepiło w sądzie, by sąd nie złamał natchnienia, a trwogi te i miotania się czyniły go prawdziwym męczennikiem. Stan ten rozgorączkowania trwał już prawie bez przerwy od lat przeszło dziesięciu.
W początkach ta walka wewnętrzna była jeszcze wahającą się, nieokreśloną, życie i młodość odzyskiwały swe prawa chwilowo; — później plan przyszłości stanął żelazny, nieporuszony, poddać mu się musiało wszystko.
W takiem pasowaniu się z myślami, z sobą, z tą żądzą niezaspokojoną nigdy, Adrjan doszedł do lat prawie trzydziestu, nie czując się złamanym ani zestarzałym...
Matka tylko z przerażeniem postrzegła, że w oczach jej więdnął. Twarz traciła świeżość młodzieńczą, oczy nabierały chorobliwego blasku, ręce wybielałe i schudłe miały drgania spazmatyczne.
Wezwany lekarz, przyjaciel domu, po ostrożnem zbadaniu go z daleka, podszepnął wyjazd za granicę, gdzieś ku południowi, ku górom, roztargnienie, zajęcie, któreby zmusiło oderwać się od samotnego zagryzania się myślami.
Spytany, nad spodziewanie wszelkie, Adrjan na podróż się zgodził. Chciał ją naprzód odbywać sam, ale matka błagająco mu się narzuciła. Pozwolić musiał, aby mu towarzyszyła.
Wyjazd na czas prawdopodobnie dłuższy z domu, na wędrówkę kosztowną, której trwania i fantazyi obliczyć nie było podobna, niemałem był zadaniem dla matki. Wszystko dotąd spoczywało w jej rękach, na jej głowie i sercu.
Musiała myśleć nietylko o teraźniejszości, ale i o przyszłości, o tem, ażeby, gdy się raz narodzi arcydzieło, twórca jego miał do czego powrócić na ziemię i być szczęśliwym jak prosty śmiertelnik.
Nie powątpiewała bynajmniej, że arcydzieło przyjdzie na świat, że Adrjan uspokojony potem, znajdzie towarzyszkę życia i zstąpi z tych wyżyn, na których teraz przebywał, aby spocząć na łonie rodziny.
Majątek, który pozostał po ojcu Adrjana, dosyć był znaczny, ale jak wszystkie u nas posiadłości ziemskie miał ciężary, wymagał troskliwego zarządzania, nie zawsze równe dawał dochody. Zdać go na ręce ludzi obojętnych, niezdolnych radzić sobie w każdym razie, nie było podobna. Wolałaby była może pozostać tu sama i pracować dla syna, gdyby geniusz jego nie potrzebował opieki i nieustannego niańczenia.
Szczęściem dla utrapionej matki miała ona pod ręką przyjaciela, na którym mogła polegać.
Był nim niejaki pan kapitan Bylecki, niegdyś żołnierz, teraz hreczkosiej, który się w pani Klarze niegdyś kochał na zabój, nie żenił się czekając na nią, po owdowieniu modlił się o jej rękę, a nie otrzymawszy nic, oprócz zapewnienia przyjaźni, pozostał jej wiernym sługą.
Bylecki trzymał znaczną w sąsiedztwie dzierżawę. Był to doradca, opiekun, pełnomocnik, powiernik zaprzedany jej ciałem i duszą. Uśmiech wdowy, wejrzenie, podanie ręki, dobre słowo wynagradzało mu jego trudy. Człowiek był w sobie zamknięty, nie wydający się z tem co nosił we środku, pojmujący wszystko łatwo i jasno, a łagodny jak dziecię.
Przy charakterze bardzo dzielnym zdawać się mógł często człowiekiem słabym, tak dla drugich wyrozumiałym był i pobłażającym, choć dla siebie był nieubłagany.
Mówił mało, zagadnięty zaczynał od otwartego wypowiedzenia prawdy, ale gdy mu zaprzeczano, walki o utrzymanie się przy swem zdaniu nie toczył; milczał wprędce, choć stał przy swojem.
Niemłody już, miał powierzchowność ludzi, co tylko do pewnego kresu zestarzeć mogą. Znano go od lat więcej dziesięciu takim samym zawsze, jakby już zawiędłym na wieki. Ubierał się niezmiennie jednakowo na świątki i piątki, nie chorował nigdy, fantazyj nie miał żadnych. W domu gospodarzył pilno, a całą pociechą jego było pojechać do sędziny, tam kilka godzin przesiedzieć, i pokarmiwszy się jej wejrzeniem, wrócić pod swą samotną strzechę.
Adrjana trochę niecierpliwił ten przyjaciel domu tak bardzo skromny, nie odrosły od ziemi — ale kochał go, bo niepodobna było nie kochać takiego serdecznego człowieka. Jemu tylko wydawał się on pospolitym, prozaicznym, i do geniuszu podnieść się niemającym siły.
Ile razy przyjeżdżał kapitan, Adrjan był zmuszony dla niego zamknąć się w sobie, zniżać i chodzić z nim po ziemi; do niebios, w obłoki podnieść go nie było podobna.
Sędzina, która go lepiej znała; bo był wszystkich jej myśli powiernikiem, starała się nieraz przekonać syna, że za mało go ceni, że sądzi za surowo.
Adrjan się uśmiechał, zostając przy swojem.
Gdy doktor zawyrokował, że podróż za granicę była potrzebna, biednej matce przyjaciel na myśl przyszedł, jako jedyny człowiek mogący ją wybawić od troski, zabezpieczyć od strat, dać spokój na tę podróż, o którą z przerażeniem kłopotała się. Posłano po kapitana, który przybył niezwłocznie. W dwóch słowach sędzina, patrząc mu w oczy błagająco, opowiedziała drżącym głosem w jakiem była położeniu, i nie dając mu się odezwać, chwyciła go za ręce, wołając:
— Przyjacielu, na ciebie rachuję! ty nas nie opuścisz! nie odmówisz mi!
Kapitan milczał spuściwszy głowę.
— Oddam ci wszystko, rób co chcesz z majątkiem. Adrjana nie mogę wyprawić samego, muszę z nim jechać.
Łzy zakręciły się jej w oczach. Kapitan stał zafrasowany, nie śmiejąc się odezwać. Po namyśle rzekł w końcu słabym głosem:
— Radbym z duszy służyć, pani wiesz dobrze, iż to największe szczęście dla mnie być jej użytecznym; ale jakże ja temu podołam? czy potrafię?
— A! masz rozum, masz serce złote, doświadczenie, i kochasz nas trochę, dodała wdowa, — czegóż więcej potrzeba?
Miłe to pochlebstwo nie rozbroiło kapitana, który, pocałowawszy za nie w rękę sędzinę, westchnął głęboko, i usadowiwszy się obok kanapy przy niej, począł cicho:
— Moja dobrodziejko... dawno mi już to na sercu ciężyło, pragnąłem a nie śmiałem mówić z nią w tak delikatnym przedmiocie. Chodzi o tego kochanego Adrjana. Ja z dala nań patrzę, źle może widzę, ale mi się zdaje — zdaje mi się, proszę mi darować — pan Adrjan na tej drodze się zmarnuje. Jedną poezyą żyć niepodobna.
Tu mu słów jakoś zabrakło, sędzina zatrwożyła go surowem wejrzeniem. Zmięszał się, otarł pot z czoła.
— Gdy się już raz poczęło, dodał z wysiłkiem — dokończyć potrzeba wyspowiadać się jasno. Wierzę mocno, że Adrjan ma niepospolity talent.
— Geniusz! geniusz! poprawiła matka z wyrzutem.
— Ma geniusz, poprawił się kapitan posłusznie, — ma zdolności, ma naukę i będzie, jak chce, poetą wielkim; ależ poeta musi żyć! Ten geniusz jego samego i panią zabija, nim nas do nowego życia zbudzi.
— A! mój przyjacielu! przerwała gorąco Klara — godziż się ofiarę moją, tak drobną, nic nie znaczącą, kłaść na szalę z objawieniem się geniuszu? Adrjan nie ma litości, nie oszczędza samego siebie, pracuje, walczy, zabija się, a ja, matka, nie miałabym mu przyjść w pomoc ofiarą — ach! choćby i życia?...
Wstrzymać go niepodobna, czuje się przeznaczonym.. nic go nie wyrwie z tej drogi... Niech się więc spełni, co mu dano jako posłannictwo!...
Aby go oszczędzić, jest jeden sposób: dopomódz, by prędzej doszedł do celu...
Załamała ręce, oczy miała we łzach. Kapitan popatrzywszy na nią, zamilkł...
— Ty, kochany przyjacielu — dodała wdowa — nie znasz go jak ja, i nie uwierzysz w niego!
Kapitan się zmieszał.
— Jak to? owszem! wierzę! wierzę! — zawołał — ale mi żal jego i pani.
Sędzina łzy ocierała.
— Nie, nie — rzekła — ty go nie znasz, ty nie wiesz jak wielka przyszłość go czeka. Gdybym ja śmiesznem skąpstwem, niedowiarstwem, wahaniem się mojem stanęła mu na drodze, miałabym to sobie do wyrzucenia jak zbrodnię. Zabić człowieka jest zbrodnią, cóż dopiero geniusz, co ludzkości ma przyświecać?
Kapitan widząc, że przekonać nie potrafi sędziny, poprzestał na tem, i począł dopytywać o szczegóły tych usług, jakich od niego wymagała.
Wdowa, jak sama cała się poświęcała synowi, tak od przyjaciela żądała śmiało najzupełniejszej ofiary czasu i pracy. Mówiła o tem z naiwnością dziecięcą, jakby prawo do nich miała. Bylecki przyjął to jako naturalne następstwo przyjaźni.
Nazajutrz zaraz zasiąść musiał do papierów, obejrzeć gospodarstwo, przyjmować wszystko co mu zdawano, rozpytywać, notować, gotować się do wzięcia na barki ciężaru, który nań spadał...
Nie opierał się już wcale, a drożyć się wstyd mu było.
Adrjan, który znaczniejszą część dnia spędzał ze swemi książkami, nad stolikiem lub chodząc po okolicy albo leżąc w swoim pokoju na sofie — dokąd nikt bez pozwolenia wchodzić nie miał prawa — przywitał Byleckiego chłodno, wyszeptał coś nakształt podziękowania, i roztargniony jak zawsze, już wcale na gościa nie zważał.
Geniusz czynił go rzeczywiście tyranem czasem dla siebie, zawsze dla otaczających, nie wyjmując matki. Powiadał sobie z Emersonem, że kto potężnego ducha czuje, a ma wielkie w życiu zadanie, ten nabywa prawa odpychania bezwzględnego wszystkich i wszystkiego, co mu na drodze staje.
W domu też co żyło stosować się do jego woli musiało, nakazywał milczenie, wyznaczał godziny obiadu i wieczerzy, czuwać dlań musiano i chodzić na palcach. Jemu zdawało się to zupełnie naturalnem, bo się to działo dla geniuszu nie dla niego.
Matka drżała nad tem teraz, że co możliwe było na wsi, w domu u siebie, za granicą stać się musiało nietylko trudnem, ale niewykonalnem. Sama ta myśl ją trwożyła. Przewidywała, że w warunkach, jakich Adrjan wymagał, podróż stanie się kosztowniejszą i nieskończenie kłopotliwą. Ale od czegóż są matki i macierzyńskie serca?
Poeta w początkach, może przez gnuśność, nie bardzo pragnący podróży, po kilku dniach zaczynał gorzeć coraz większą żądzą widzenia świata. Spodziewał się wrażeń i natchnień nowych, chciał odżyć i odmłodnieć niemi, przypisywał matce cudowne jasnowidzenie, odgadnięcie wieszcze tego, co dlań było niezbędnie konieczne — dla ducha, bo ciało w żaden nie wchodziło rachunek.
Nie wspominaliśmy, iż w liczbie ofiar, które na ołtarzu geniuszu spłonąć miały, była jedna jeszcze przez poetę z zimnem niemal okrucieństwem poświęcona Dajmonowi.
Cioteczna siostra pani Klary, towarzyszka jej młodości i najlepsza przyjaciółka, pani Drwęcka, mieszkająca o mil parę, miała córkę o lat kilka młodszą od Adrjana. Lenia była ślicznem dziewczęciem. Dzieci widywały się często, rosły razem, bawiły z sobą. Adrjan nim został geniuszem zakochał się w Leni, ona go pokochała jak braciszka naprzód, potem jako ideał marzeń swych dziewiczych.
Pierwsze wierszyki, pierwsze przebudzenie się geniuszu tchnęły niebieskie oczy kuzynki.
Gwałtowna miłość wzmagała się aż do tej chwili, gdy Adrjan uczuł się poetą i postanowił być wielkim. Marzenia wielkości oderwały go od ślicznej Leni. Powiedział sobie, że będąc szczęśliwym, stałby się pospolitym człowiekiem, że szczęścieby go wyczerpało, że geniusz na objawienie się potrzebuje sił wszystkich, od których nic oderwać niema prawa...
Nie tłumaczył się z tego przed Lenią, ale ostygał powoli i unikać od niej zaczął. Przekonawszy się, że ilekroć zbliżył się do niej, miękł i słabnął — począł usuwać się ostrożnie.
Matka, która tego związku dosyć sobie życzyła, ale ani namawiać, ani nawet otwarcie się o tem z synem rozmówić nie śmiała, z daleka patrzała trwożna.
Lenia z pewną dumą milczącą, widząc się zaniedbaną, zniosła to, nie chcąc dać po sobie poznać, że cierpi. Miłość jej była tak silna, że czekać mogła i cierpieć uczyła. Powiedziała sobie spokojnie: On lub nikt.
Posmutniała, spoważniała, ani się nastręczając Adrjanowi, ani unikając od niego. Spotykali się rzadziej, naówczas poeta doznawał jakby zgryzoty sumienia, stawał się czułym, pokornym, oblekał się tragicznym smutkiem swojego przeznaczenia, mówił z nią o rzeczach obojętnych, o poezyi czasem, o sercu nigdy. Obie matki patrząc zdaleka, wzdychały.
Gdy projekt podróży już był postanowiony, sędzina do siostry o nim napisała. W kilka dni potem przyjechała pani Drwęcka.
Adrjan przeczuwając, że z nią Lenia przybędzie, wybiegł na ganek, i z podziwieniem przekonał się, że ciocia była sama.
Pod pozorem zdrowia Lenia przyjechać nie chciała. Więcej to obeszło Adrjana, niż się spodziewać było można; chmurny, przemówiwszy zaledwie słów kilka, poszedł zamknąć się w swoim pokoju i nie pokazał się już więcej.
Dwie siostry przyjaciółki, cicho szepcząc z sobą kilka godzin, spłakały się mocno, i późnym wieczorem dopiero pani Drwęcka powróciła do domu.
Zaraz po jej wyjeździe Adrjan wyszedł ze swej kryjówki do matki, posępny, milczący, skarżąc się na ból głowy.
W rozmowie przerywanej napomknął, że należało z pożegnaniem pojechać do ciotki. Jak zawsze, wola geniuszu była dla matki rozkazem. O Leni nie wspominał wcale; można było go jednak posądzić, że nie chcąc sam kochać, nie mógł pozwolić na to, aby go kochać przestano.
Trzeciego dnia przypomniał odwiedziny ciotki, matka zawsze była gotowa, i mimo dnia słotnego ruszyli natychmiast. Przez całą drogę Adrjan siedział zadumany, dwa tylko czy trzy razy chwyciwszy ołówek, który zawsze nosił przy sobie, aby cóś zapisać. Tworzył bowiem tak ciągle, i niekiedy wśród najprozaiczniejszych warunków, miewał chwile natchnienia, przychodzącego i znikającego jak błyskawica.
Gdy przybyli do Zalesia i weszli do dworu, Leni nie było w pokoju, nierychło się nawet ukazała, co widocznie kuzynkowi humor popsuło. Na zapytanie o nią, odpowiedziała ciotka, że wkrótce zapewne nadejdzie.
Jakoż za chwilę, biedne dziewcze, które potrzebowało zebrać siły, obudzić w sobie męztwo, ochłonąć ze wzruszenia — weszło z twarzą spokojną, prawie wesołą, niezmieszane wcale i przywitało Adrjana z dawną poufałością, jakby mu nic do wyrzucenia nie miało.
W tej chwili ona była wyższą panowaniem nad sobą niż geniusz, który zdradził wzruszenie wielkie, chociaż natychmiast się go zawstydził i poskromił je.
Dzień po deszczu nad wieczór zrobił się bardzo piękny. Słońce w tysiącach kropel zwieszonych na drzew liściach, na trawach i kwiatach, świeciło brylantami. Coś młodzieńczo wesołego było w naturze odżywionej rosą niebieską. Wyszli na ganek otwarty świeżem oddychać powietrzem.
Lenia uśmiechała się zmuszając się okazać obojętną.
— A zatem — mówiła do niego — postanowiono to, uciekacie od nas, osierocacie nas? Na długo?
— Któż wiedzieć może? — odparł Adrjan melancholicznie, jak gdyby despotyzmowi konieczności jakiejś musiał ulegać. — Podróż tę postanowiliśmy nagle, nie miałem do niej z początku ochoty. Teraz wyobraźnia puściła sobie cugle, już nie wiem gdzie się oprę... Włochy! Włoch mi za mało, pragnę widzieć Wschód — kolebkę, a Wschód to cały świat ogromny w gruzach lat tysiąców. Prawdziwie matka moja to anioł, który zawsze sercem przeczuwa czego mi potrzeba. Ona pierwsza to zrozumiała, że nie godzi mi się zamykać tak, rdzewieć, zjadając się myślami własnemi...
Jedziemy więc.
Lenia słuchała na pozór obojętnie.
— To całe lata potrwać może? — dodała z rezygnacyą chłodną.
— Lata! Nie wiem! — rzekł zajęty już sobą poeta. Być może. — Być może. Szwajcarya naprzód! W Szwajcaryi góry i jeziora poezyę z siebie wyziewają, powietrze jest pełne, łąki nią wonieją. Potem Włochy! całe wieki wspomnień, gruzów, kości umarłych, żywszych dziś jeszcze niż ci, co je depczą. Naostatek Wschód, Jeruzalem, Niniwa, Babilon, Palmira... nie zliczę!
Potarł czoło, patrząc w niebieskie oczy Leni. Ona nie mówiła nic — ciągnął dalej:
— Podróż ta była tajemną potrzebą duszy mojej, o której nigdy nie mówiłem, choć chorowałem na nią, nie zdając sobie sprawy z gryzącej serce tęsknoty.
— Któż wie? — odezwało się dziewczę — na ruinach Palmiry przyjść może potem tęsknota do spokojnej wsi naszej.
Adrjan spojrzał w dal zadumany.
— A! i to być może — odparł ciszej — bo tęsknota jest nieuleczoną chorobą ludzkości, która zawsze pragnąć musi i mieć coś przed sobą niedoścignionego. Spokój — to śmierć.
— Możnaby z tego wnieść — szepnęła Lenia — że i szczęście — to śmierć!
Zamilkli oboje, dziewczę stojąc przy wazonie mirtu, obrywało bezmyślnie gorzkie listki jego, i gryzło je białemi ząbkami.
— Tak — dodał zamyślony Adrjan — pewnie tęsknić będę do domu gdy go porzucę, ale nie prędzej aż się nasycę i przesycę temi widokami majestatycznemi Oceanu, gór, przepaści, pustyń, których dusza łaknie głodna...
Wszystko to znam ze sławy i słowa, widziałem już oczyma duszy, znam z obrazów, z opisów, intuicyą ducha mojego; więc co za rozkosz porównywać widziadła z rzeczywistością, mierzyć siły wyobraźni z potęgą natury!...
Lenia słuchała pilno, rączki jej nieznacznie drżały, choć twarz ciągle się niby uśmiechała.
— Wy mi nie zazdrościcie tej podróży? — odezwał się Adrjan.
— Ja? A! nie! — odparła oczy spuszczając. — Różne są potrzeby i usposobienia ludzi. Orły latają wysoko, wróble siedzą na gniazdkach pod strychem. Ja się czuję wróblem i — dobrze mi pod moją strzechą!
Adrjan spojrzał na nią z rodzajem politowania.
— Zresztą — dodało prędko dziewczę — da Bóg doczekać waszego powrotu — bo juściż kiedyś powrócić musicie? — wiem pewnie, iż tak żywo odmalujecie nam co tam będziecie widzieli, iż ja potrafię słuchając was, wyobrazić sobie, żem tam była.
Adrjanowi może to pochlebiło, wzrok jego zamglił się jakoś.
— Jednakże — odezwał się czulej — mimo całej ochoty do podróży, nigdym sobie nie wyobrażał, aby rozstanie z naszym cichym kątkiem tyle mnie kosztować miało.
Oczy Leni jaśniejsze się stały.
— Doprawdy? — spytała żywo. — To ledwie do wiary — bo wy, kuzynie, żyjecie tu czy tam, tak w sobie samym, iż dla was otaczający świat prawie być musi obojętnym.
— Wcale nie — zaprotestował również się ożywiając poeta. — Są nieszczęśliwsze charaktery, natury, temperamenta, nazwijcie to jak chcecie — a moja do nich należy, które potędze jakiejś wyższej w nich zamkniętej mimowoli posłuszne być muszą. Co pomoże więźniowi zakutemu w kajdany, że się w nich napróżno szarpać będzie.
Ja tym więźniem jestem.
W krótkim przestanku milczenia, Lenia się namyślać zdawała.
— Są złote kajdany, z których się nie rozkuwa — rzekła — żelazne, kto chce, kto ma silną wolę potargać może.
Adrjan patrzał w ogród długo, próżno Lenia na odpowiedź czekała, zwróciła rozmowę.
— O! dla was kuzynku, podróż ta będzie poematem, to pewna, ale dla biednej cioci Klary, która tak wieś lubi, spokoju potrzebuje, a was kocha!..
Zarumienił się Adrjan, czując się obwinionym.
— Matka moja sama pierwsza życzyła tej podróży, odparł sucho i opryskliwie. — Ofiarowała się, żądała jechać ze mną, mogłem przecie wybrać się bez niej, nie jestem dzieckiem. Mama także ciekawa, i dla niej, wiem pewnie, podróż ta będzie przyjemnością nie ofiarą. Ja ofiar nie żądam i nie przyjmuję od nikogo.
Uczuwszy wymówkę w poruszonym głosie, Lenia nie odpowiedziała nic na nią.
— I kiedyż w tę podróż? — spytała z prostotą.
— Bardzo wkrótce — odparł Adrjan ochłonąwszy prędko — przybyliśmy z pożegnaniem. Proszę mocno kochanej kuzynki, aby o biednym wygnańcu nie zapomniała.
— A! rozśmiała się smutnie Lenia, oddając mu ukłon — to bardzo grzecznie! Ale wygnaniec nie jest biedny, wygnanie dobrowolne, los jego nie obudza litości. My to możemy prosić, aby wśród wspaniałych krajobrazów Włoch i Wschodu nie zapominano o nas, dla kontrastu!
Adrjan nie wiedzieć dla czego, chciał ją w rękę pocałować, i ujął ją już, gdy Lenia rumieniąc się wyrwała mu ją śpiesznie.
Wołano ich właśnie z salonu na herbatę, i ona pierwsza zwróciła się śpiesząc do stolika. Poeta ścigając ją wzrokiem, powlókł się zwolna, nie rad z siebie, z twarzą smutną. Matka, która w niej czytać była nawykła, w duchu o zły humor obwiniła siostrzenicę.
W salonie, co mu się niekiedy trafiało, Adrjan zapragnął być na swój sposób, fantastycznie, po byronowsku wesołym, dowcipnym, złośliwym. Dnia tego jakoś mu się to nie udawało.
Drwęcka, która nie miała dla niego tak nadzwyczajnego uwielbienia jak matka, a nawet żalu trochę — kilka razy ruszyła niecierpliwie ramionami.
Żarty były ostre a niesmaczne. Chmurą okryło się czoło Adrjana, przywykłego do oklasków. Lenia, jakby na przekór, zaczęła udawać nadto wesołą. Mówiono ciągle o podróży.
— Dajcie bo już temu pokój — odezwała się gospodyni — chcecie nas chyba do łez przywieść strasząc tą rozłąką. Dla was to wycieczka wesoła, ale my przecie i obawiać się i tęsknić musimy; nie każcież nam tak zawczasu oblekać się smutkiem, dość go potem będziemy mieli.
Klara więc zmieniając trochę przedmiot, zaczęła się unosić nad dobrocią Byleckiego i ofiarą jaką dla nich uczynił. Adrjan nie mógł znieść, aby mówiono o ofiarach.
— Niech mi mama wierzy — przerwał — że dla niego to największe szczęście mieć więcej jednym spichrzem i stodołą do oglądania. Człowiek ten był stworzony na ekonoma.
— Cóż ty to mówisz? — przerwała matka zgorszona.
— To mu bynajmniej nie ujmuje — poprawił się Adrjan — jest ekonomem idealnym, plenipotentem, którego nam prawdziwie Bóg zesłał.
Zmierzchało już dobrze, gdy się żegnać poczęto. Adrjan rozweselił się znowu. Drwęcka nie chciała przypuścić, aby już siostry przed odjazdem widzieć nie miała — przyrzekła swoje przybycie.
Poeta idąc za niemi z Lenią, zamienił z nią kilka słów i wejrzeń, jakby za dawnych dobrych czasów. Choć dotąd dosyć zimno z sobą byli, przy rozstaniu pochwycił ją za rękę i do ust ją przyłożył, ona ścisnęła dłoń jego, spojrzeli sobie w oczy, poruszeni mocno. Serca uderzyły.
Czy trwało to uczucie? Któż wie? Adrjan przez całą drogę milczał i wzdychał. Sędzina myślała już o tysiącu szczegółów, tyczących się podróży. W ganku powitał ich milczący kapitan, podając rękę wdowie i oznajmując, że pieniądze potrzebne ma już gotowe, listy rekomendacyjne pościągał i — wszystkie polecenia niestety! były już spełnione. Nic już nie stało na przeszkodzie do wyjazdu. Matka rada go teraz była odłożyć, bo gdy się chwila rozstania z domem zbliżała, trwoga i smutne jakieś przeczucie serce jej uciskało. Adrjan naglił o pośpiech.
W parę dni potem nadjechała Drwęcka, ale bez Leni. Adrjan lżej odetchnął teraz zobaczywszy, że jej nie ma, — lękał się widocznie wrażenia, jakie na nim czyniła. Powiedziano, że jest trochę chora, w istocie nie miała siły do pożegnania i wolała popłakać sam na sam. Jeszcze dni kilka, a wyjazd stał się nieodzownym, bo poeta już wysiedzieć nie mógł. Wyjechali więc, on milczący i blady, matka zapłakana, nie śmiejąc na swój domek się obejrzeć.
Kilka lat w podróży upłynęło. Adrjan bawił najprzód z matką czas jakiś w Szwajcaryi. Kraj wzbudził w nim zachwyt wielki, ludzie rozczarowywali. Pomiędzy tym światem cudnej piękności, a mieszkańcami najprozaiczniejszej w świecie natury, nie było związku. Adrjan się tem niecierpliwił, ludzie mu psuli krajobrazy. Wyjechali więc do Włoch, które w nowe wprawiły go uniesienie. Tu prozę teraźniejszości aureolą otaczały wspomnienia dawne. Adrjan uczuł się tak orzeźwionym, odmłodniałym, widoki czarowne tego kraju barw i linij uroczych tak nań podziałały, iż o wszystkiem zapomniawszy, chciał siedzieć to w Rzymie, to we Florencyi, to gdzieś w górach, a wreszcie w Neapolu; Adrjan się czuł natchnionym, stąpając w ślady poetów swych poprzedników, których wspomnienia znajdował wszędzie — zapał poetyczny w nim rósł i potężniał; mówił ciągle jeszcze o wędrówce na Wschód, ale od samych Włoch oderwać się nie mógł.
Poemat, co najważniejsza, owo wielkie marzone arcydzieło urosło ogromnie, nabrało barw nowych, sam poeta unosił się nad niem, był niem coraz dumniejszym — pragnął go tylko dokończyć. W ciągu podróży, traf, a może wola własna zbliżyły go do kilku duchów pokrewnych; dzielił się z niemi myślami o sztuce, poddawał im pod sąd pojęcia swoje, zyskiwał współczucie i oklaski wielu — urosła w nim pewność siebie.
Gorączka twórcza wzmagała się coraz, lecz siły wyczerpywały.
Bladł, mizerniał, pokaszliwał, wmawiając w siebie lepsze, niż kiedykolwiek zdrowie.
Matka niewolnica, znużona, trwożna, szła osłaniając biedną istotę, która rozbijała się co chwila o rzeczywistość, potrzebując nieustannej opieki. Tymczasem to czuwanie macierzyńskie stawać się zaczynało coraz większym ciężarem dla geniusza. Klara smutniała i tęskniła do domu; z listów kapitana widziała, jak ciężko było fantazyom syna dogodzić, w których nie znał miary, nie domyślał się ich ceny.
Towarzystwo jej zwiększało jeszcze wydatki choć dla siebie jak najmniej potrzebowała. Płakała biedna, kryjąc się ze łzami, modląc, nie wiedząc co począć z sobą i z nim. Adrjan bujając w obłokach, ani chciał słuchać o powrocie: jego poemat na Wschodzie pod namiotami Beduinów mógł być tylko skończony.
Gdy się to działo, przyszła jak piorun wiadomość o nagłym zgonie poczciwego kapitana; powrót matki do domu stał się koniecznością. Adrjan dla samego zdrowia nawet powracać nie mógł. Doktorowie, których tajemnie radziła się matka, nie trwożąc jej, dawali jednak do zrozumienia, że dla poety dłuższy pobyt na Południu był więcej niż pożądany — stał się niemal koniecznym.
On sam wcale nie czuł się chorym, znużonym zaledwie pracą. Przypisywał osłabienie swe tworzeniu i wyczerpaniu ducha.
Podróż na Wschód, utrzymywał stanowczo, miała go wyleczyć i dać mu siły nowe. Z natarczywością niemal począł naglić, aby matka wracała odpocząć do kraju, a obmyśleć dlań środki do dalszej podróży.
W ciągu jej, jak się spodziewał, wprędce miał swój poemat dokończyć, do którego wypełnienia ciągle mu nowe myśli przybywały; miał się zająć wydaniem tego arcydzieła, i dopiero rzuciwszy je zdumionemu światu, powrócić także spocząć u kolan matki.
Ze smutną rezygnacyą słuchała tego wdowa, napawając się marzeniami syna, czując konieczność opuszczenia go i połykając łzy skrywane.
Chwila rozstania była dla niej straszną jak śmierć. Złamała ona i Adrjana, który przeprowadziwszy matkę do Neapolu, wrócił do domku swego w Sorrencie, aby się do łóżka położyć.
Lecz boleść ta, acz wielka w początku, w przeciągu dni kilku ostygła pod wrażeniem daleko silniejszem, jakiego doznał Adrjan spotkawszy się z jednym z dawnych swych towarzyszów i przyjaciół młodości.
Był nim hrabia Maryan, młodzieniec tego wieku co on, ale bardzo różnego charakteru i usposobień — sceptyk, szyderca, który chwilami zrywał się do największego entuzyazmu, aby natychmiast prawie wrócić do ironii, chłodu i niewiary we wszystko, nawet w samego siebie. Na dwóch przeciwnych krańcach schodziło mu życie w uwielbieniu tego, na co plwał wczora, w szyderstwach z tego, co wielbił przed chwilą. Sceptycyzm przemagał w nim, lecz jak z zimnej łaźni, Maryan się z niego czasem rozpaczliwie wydzierał. Wrażliwy był do zbytku, a wychowanie od razu przechyliło go na stronę ironii życia. Miał we krwi, w rodzie coś, co mu nie dozwalało kochać, nie śmiejąc się z tego uczucia, wierzyć w co bądź, nie szydząc z własnej wiary.
W towarzystwie jednak, jakby się wstydził tego usposobienia, hrabia chciał uchodzić raczej za entuzyastę i dziwaka, niż za niedowiarka bez czucia.
Na świecie nudziło mu się.
Miał po za sobą już burzliwą przeszłość, dosyć po niej pozostałych niesmaków, szukał ludzi, aby żyć ich kosztem, gdyż w sobie samym nie miał już materyału do życia.
Natura dała mu niesłychaną bystrość pojęcia i pamięć cudowną, która własną myśl starczyła. Hrabia choć w istocie nic dobrze nie umiał, rozumiał wszystko, odgadnąć mógł co chciał, a zajmował się krótko, lecz żywo bardzo czemkolwiekbądź, byle ono było nowem i próżnię jego duszy zapełniało chwilowo.
Zapewniano, choć temu wierzyć było trudno, że raz miał już hrabia fantazyę spróbować nowicjatów u Trapistów, a prawie bezpośrednio potem zaciągnął się na czas jakiś do bandy opryszków w górach. Wszystko to dla tych, co go bliżej znali, wydawało się możliwem, bo hrabia, gdy go trawiły nudy chroniczne, miewał fantazye najdziksze.
Mówiono o romansach jego wzbudzających obrzydliwość i o poświęceniach, które mogły uwielbienia być godne, gdyby z serca szły nie z szalonego humoru.
Wszystko to mieszało się razem, a wśród tych paroksyzmów niejeden już raz hrabia Marjan zasiadał i do książek; bladł nad studyami nauk zapomnianych, zwietrzałych, dziwacznych, pociągających tajemniczością swoją. Potem jednego dnia książki wyrzucał za okno, i zaciągnąwszy się jako majtek, miesiące na nędznej barce robił wiosłem i walczył z burzą.
Z fantastycznych wycieczek na pole nauk, pozostały mu wiadomości najrozmaitsze, bezładne, lecz obfite; jakiś bric a brac literacki, którym łatwo mógł przy pierwszem poznaniu olśnić łatwowiernego słuchacza.
Czytał wiele, całe poemata umiał na pamięć, a że raz sam chorował nawet na poetę i wyobraził sobie, że poezyę można się nauczyć robić tak jak buty, wszystkie teorye tworzenia były mu znane. Nie było nadeń trafniejszego, przenikliwszego krytyka, bo to co było chorobą jego ducha, usposabiało go do bystrego chwytania stron ujemnych, równie w życiu jak w piśmie.
Z prawdziwą przyjemnością hrabia Marjan sprawiał sobie igraszki z ludzi, którzy się wobec niego nad czemkolwiek unosili. Natychmiast brał się do ostudzania, przeczenia i zohydzania tego, co im się wydawało cudownem. Ktoś o nim mówił trafnie, że miał przyjemność, gdy drudzy jedli, pluć im do półmiska.
Czynił to z takim zapałem, przejęciem, gorącowością, iż przysiądz było można, że myślał co mówi, gdy często, tego samego dnia potem, wyśmiewał się i z siebie, i z tych, których oburzył lub nawrócił.
Dodać każe sprawiedliwość, że spotkawszy się z krytyką, choćby najmocniej usprawiedliwioną, i przeciw niej na harc wychodził w obronie tego, co mu się naprawdę najlichszem wydawało.
W istocie, kwestye, które podnosił, rozpłomieniając się do nich, były mu zupełnie obojętne; w głębi ducha powiadał sobie: Chi lo sa?
Włoskie chi lo sa? było mu ostatniem słowem mądrości. Nie przeszkadzało mu to jednak, dla przerwania nudów, walczyć a choćby się bić za to w co nie wierzył.
Zawiązywał znajomości i najserdeczniejsze przyjaźni bardzo łatwo, w początku wpijając się w ludzi z natarczywością, zwłaszcza jeżeli się oni sami do niego nie garnęli — a potem jednego dnia, gdy ich miał dosyć, rzucając w pośród gościńca... nie powiedziawszy nawet: — bądźcie zdrowi. Gdy go kto znudził, gdy kogo do dna wyczerpał, jak łupinę wyciśnionego owocu odpychał i deptał nogą.
Z przyjaźni do nienawiści przejście dlań było niezmiernie łatwe; lada słowo, lada spór błahy starczył do zerwania.
Z wyjątkiem tych godzin niewielu niecierpliwości i szału, przypominających słonie w niewoli, nagle rwące więzy i tratujące nogami co napadną — hrabia Marjan był najmilszym w świecie człowiekiem. Powierzchowność miał ujmującą, dystyngowaną, nie sztywną, ruchy nieco rubaszne i swobodne, ale formy salonowe, a choć niekiedy, zapomniawszy się stawał gburem, spotykało go to tylko w owych paroksyzmach, o których wspominaliśmy.
Adrjan znał go dawniej, byli z sobą na stopie przyjacielskiej, ale niezbyt poufałej, tak, że po upływie lat wielu dwaj towarzysze młodości mogli dla siebie być zagadką.
Marjan który znowu się nudził, a dla klimatu i dla swobody chciał siedzieć jeszcze we Włoszech, bo tu go żadne względy towarzyskie nie krępowały, był już z rozpaczy gotów brać lekcye rzeźby albo malarstwa, gdy dowiedział się o Adrjanie i podskoczył z radości.
Słyszał o nim bardzo wiele, gdy naówczas już, choć poeta nic jeszcze nie ogłosił, nie wystąpił z niczem, mówiono o nim głośno jako o geniuszu mającym zaćmić wszystko co dotychczas najjaśniejszem było. Od poematu Adrjana rozpocząć się miała, jak opowiadano, nowa epoka w literaturze. Ci, co zasłyszeli coś o nim, na rachunek tych, co im gdzieś podchwycone opowiadali szczegóły, tworzyli baśnie, komponowali rzeczy nadzwyczajne.
Chociaż Adrjan nie czytywał ustępów nikomu i rzadko kto mógł od niego kilka wierszy wydobyć, podchwycić, cytowano z poematu ustępy, przy których deklamowaniu ludzie mdleli, niewiasty w konwulsye wpadały, rozumni i chłodni mężowie odchodzili od zmysłów, przechodzili w ekstazy.
Im mniej znano owo nienarodzone arcydzieło, tem wieści o niem bardziej przesadzone rozsiewać było wolno — nikt ich sprostować nie mógł.
Osoba autora przyczyniała się wielce do nadania dziełu fizyognomii tajemniczej i cudownej. Adrjan był dzikim, mało do siebie dopuszczającym samotnikiem, przytem chorym, na pół jakby jasnowidzącym, wieszczem wszędzie i zawsze chodzącym w aureoli. Kobiety, którym szeptano, że to był wielki poeta, patrząc nań rozczulały się, sympatycznie ku niemu biły serca, szukano go, on zdawał się odpychać hołdy i współczucia, gardzić oklaskami — stał na niedostępnych wyżynach.
Rozmaitych dziwactw pełnych oryginalności opowiadano o nim mnóstwo, na rachunek jego puszczone w obieg chodziły sarkazmy, wykrzykniki ostre jak pociski, sądy nielitościwe, przepowiednie, wieszcze!!
Z takich żywiołów siedmiobarwnych składają się zwykle aureole — skroń przyszłego wieszcza już jedna z nich otaczała.
Nie przeszkadzało mu i to, że był piękny, młody, że był chory i że był dziki.
Hrabiemu Marjanowi było bardzo na rękę zbliżyć się do człowieka już mającego rozgłośną sławę, i tą przyjaźnią wkupić się w przyszłą jego nieśmiertelność. Przypuszczał nawet, że Adrjan uzdrowić go może z niewiary, zarazić go geniuszem. Sam nie był zdolny do niczego, ale pobudzony, rozdrażniony, popchnięty mógł iść daleko i wysoko.
Dowiedziawszy się o dawnym przyjacielu, hrabia Marjan począł od tego, iż zebrał sobie przygotowawczy materyał, rozpytał o niego, pochwytał wiadomostki i wskazówki, zdawało mu się, że miał pewne pojęcie o charakterze tego, któremu za towarzysza, za Pylada chciał się narzucić.
Adrjan jeszcze po wyjeździe matki leżał odpoczywając i rozmyślając o poemacie i o podróży na Wschód, gdy Marjan do drzwi jego zapukał. Gospodyni, kobieta średniego wieku, niespokojna i podejrzliwa, a zapłacona i nauczona przez matkę Adrjana, aby była ostrożną i czujną — obejrzawszy przybysza wciskającego się dosyć zuchwale, z razu odmówiła mu wręcz wstępu...
— Che! che! che! — zawołała drzwi zamykając. — Signore Polacco mocno chory, gości mu żadnych nie potrzeba, zakazał ich doktór przyjmować!
Im bardziej napierał się hrabia, tem gniewliwa signora Costa zapalczywiej wnijścia broniła i drogę zapierała.
Musiał, uciekając się do ostatniego środka, zagrozić jej interesem wielkiej wagi, mającym za sobą straty pociągnąć, i zmusić do oddania swojego biletu, na którym na prędce dopisał ołówkiem kilka słów niezmiernie dla Adrjana pochlebnych, i jakby serdeczną dla niego miłością natchnionych.
Poeta był sam właśnie, smutny, znękany; brakło mu, nawykłemu do opieki czyjejś, kogoś, na kimby się jak na ramieniu matki mógł wesprzeć.
Kartka hrabiego zdała mu się darem niebios. Anioł stróż czuwający nad geniuszem zsyłał przyjaciela, duszę bratnią, czciciela; widział w tem Adrjan rękę Niebios, łaskę przeznaczenia, ratunek...
Z wielkiem więc zdziwieniem mruczącej signory Costy, zobaczywszy bilet, z okrzykiem radosnym porwał się z łóżka na wpół ubrany, i wybiegł naprzeciw hrabiego.
Gospodyni, która go nigdy jeszcze tak ożywionym nie widziała, patrząc na powitanie mogła mniemać, iż najczulsza, braterska przyjaźń albo krew ich łączy, tak wzruszeni padli sobie w objęcia.
Usposobienie obu w tej chwili, djapazon dawnej przyjaźni, dosyć nizki, o kilka tonów podniosło.
Obaj uwierzyli w to, że byli z sobą niegdyś jak bracia, i że dalszym ciągiem dni zapomnianych musi być związek nowy — jakby jednej duszy w dwóch ciałach. Sceptyk nawet uniósł się i poruszył.
Byli sobie wzajem potrzebni. Hrabia zjednał Adrjana zaraz admiracyą i poszanowaniem, z jakiem przybywał; a na nim blada, piękna, istotnie natchnieniem namaszczona twarz poety, mowa jego pełna powagi, uśmiech trochę goryczą zaprawny, jakieś oblicze i postawa uroczysta, niby kapłańska — uczyniły wrażenie silne. Nim się z tego wszystkiego miał zacząć wyśmiewać, przypatrywał się z ciekawością ogromną, nadzwyczajną, przybierającą pozór głębokiej czci i uwielbienia.
Adrjan mieszkał w willi nad samą drogą wiodącą do Castellamare, prawie poza Sorrentem, choć tuż blisko najpierwszej gospody pana Tramontany. Domek dosyć był opuszczony, górne piętro zajmowała angielska jakaś rodzina. On z matką mieli kilka pokojów na parterze i balkon z widokiem na morze, zawieszony tuż nad przepaścią najeżoną skałami. Z okien w dali widać było zatokę turkusową, chmurką okryty Wezuwiusz i białawe budowy Neapolu, a na wielkiej przestrzeni koloru nieba czarne łódki rybaków pływające jakby w powietrzu.
Po wyjeździe wdowy, Adrjan w tem nazbyt dlań obszernem mieszkaniu, pozostał sam do czasu, nie chcąc go zmieniać, bo na myśli miał podróż wschodnią. Wiosna już była skwarna, dywany podarte pozdejmowano z podłóg mozaikowych, żaluzye stały cały dzień pospuszczane dla chłodu. W tym pół mroku przypatrując się sobie dawni towarzysze, po wielu latach na obczyznie zmienieni w najserdeczniejszych przyjaciół, jakimi nigdy nie byli — stali obaj z siebie szczęśliwi.
— Ale jakimże sposobem mogłeś się o mnie dowiedzieć hrabio kochany? — zawołał Adrjan po pierwszych powitaniach. Nie pojmuję! Tu mnie nikt nie zna, nikt nie wie i nie umie wymówić mojego nazwiska. Unikam wszelkiego stosunku z ludźmi i światem.
— A! rozśmiał się Marjan — wyobrażasz sobie fałszywie, że możesz gdziekolwiekbądź zachować incognito! Poeta, którego sława brzmi już w ustach wszystkich — nigdzie się ukryć nie może. Wy jesteście jak ubłogosławieni, których obcy po aureoli poznają. Serca i oczy gonią za tobą.
Adrjan, którego to dosyć przyjemnie łechtało, ruszył ramionami.
— Poeta! zawołał — ale ja jeszcze prawa nie mam do tego imienia, wielce spospolitowanego, a w istocie znaczącego tak wiele jak kapłaństwo. Ani trzech moich wierszy nikt nie czytał, ani trzech myśli moich nikt nie odgadnął — nikt mnie nie zna! Co się w mojej duszy rodzi, o tem wie tylko Bóg jeden i — ja.
Marjan słuchał z wielkiem wytężeniem, ze czcią, z uwagą.
— Poezya — kochany Adrjanie, odezwał się poważnie — ma woń przenikającą, która ją zdradza. Mogę ci zaręczyć, bez pochlebstwa, że vox populi już ci zawczasu, przeczuciem niemylnem, pierwsze miejsce naznacza na naszym i europejskim Parnasie, obok Goethego i Byrona. Objawienie się twoje zwiastują już proroczo...
Adrjan przyjął to kadzidło z obojętnością pozorną bóstwa kamiennego, które dymem otaczają czciciele...
— Mnie to trwogą napełnia — odpowiedział. Tak, prawdą jest, że od lat przeszło dziesięciu pracuję w krwawym czoła pocie nad olbrzymim poematem, że czuję w sobie ogień święty, natchnienie, ten głos, który woła i każe otworzyć serce i usta, choćby za to ukamienować miano. Wszystko to prawda, lecz wielkie oczekiwania, które mogą przygotować tryumf, zarazem przerażają — tyle nadziei może zrodzić rozczarowanie. Wyobraźnia ludzi leci niepohamowana wyżej, niż największy geniusz sięgnąć może. Spaść z tych wyżyn Ikarem, to więcej niż śmierć, to hańba!
Marjan przerwał, sadowiąc się na kanapie:
— Dość! dość! nie potrącajmy teraz o ten przedmiot, nie wyczerpujmy go tak lekko i pobieżnie... Profanacyą by to było. Spodziewam się dłuższy czas spędzić z tobą, będziemy wielkie zadania sztuki roztrząsać swobodnie — powoli, à tête reposée. Teraz, ty mi mów o sobie...
— Jak się czujesz? Dlaczego siedzisz we Włoszech? Jesteś cierpiący?
Adrjan zapatrzył się w ziemię.
— Cierpiącym, odparł, tak bardzo nie jestem. Trudno zresztą, aby w stanie anormalnym, w jaki musi wprawiać natchnienie i tworzenie, być cieleśnie zdrowym. Kto się codzień upijać musi, ten cierpi z konieczności; ja więcej niż pół życia mego chodzę pijany, jeśli nie winem to poezyą, która pali mocniej niż Lacrima Christi i stare Falerny. Cierpię jednak więcej na duchu, niż na ciele. Rozumiesz mnie. Cierpienie to jest zarazem rozkoszą i męczarnią.
Marjan pomyślał w duchu: — „Frazes zużyty!“ a głośno dodał:
— Z tego co słyszałem, wnoszę, że praca przecie musi się zbliżać ku końcowi! Tyle lat!
— Całe życie może nie starczyć na stworzenie tego co ja chcę — arcydzieła — odparł Adrjan naiwnie. Mówię to cynicznie tobie, co mnie zrozumiesz, nie lękając się, byś mnie wyśmiał. Ale stworzę to, co noszę w duszy, lub padnę ofiarą Dajmona, który mnie opanował.
— Przepraszam cię, zawołał hrabia żywo bardzo, jakby serdeczny brał udział w sprawie — kogóż uczynisz sędzią twojego poematu?
— Siebie! rzekł z wielką powagą Adrjan — najprzód nikogo tylko siebie. Tak. Prawdziwy poeta z natury swej powinien być istotą wielostronną, powiedziałbym przemienną, mogącą się zmetamorfozować co godzina. Prawdziwy poeta musi w sobie nosić świat cały, całą rozmaitość istot i stworzeń, całego człowieka ze wszystkiemi odmianami. Poeta musi być razem krytykiem, niedowiarkiem, zapaleńcem, twórcą oszalałym w natchnieniu, a nieubłaganym sędzią w chwilach rozwagi, musi czuć za wszystkich i najróżniej — musi, jednem słowem, w ducha swego głębiach piastować świat cały.
Marjan jakby ugodzony tym aforyzmem, który mu obuchem spadał na głowę — pochylił ją w pokorze.
— Masz słuszność, rzekł. Jednakże i głosów z zewnątrz słuchać potrzeba, choćby dla tego, ażeby wiedzieć nastrój godziny.
— Godziny? podchwycił Adrjan — godziny? Poeta wielki powinien być wieszczem nie dni, ale wieków, głosem nieśmiertelnej prawdy i piękna. Cóż mu godzina, choćby los najgorszą przeznaczył?
Mówiąc to ruszył ramionami, i przybierając twarz weselszą, zbliżył się do siedzącego.
— Miałeś słuszność — rzekł zmienionym głosem — teraz nie pora mówić o tem. Ale ty — zkąd się tu wziąłeś? dokąd dążysz? co robisz? Sam jesteś? z kim? na długo? Chcę od razu wiedzieć wszystko.
— A ja na wiele z tych pytań nie potrafię ci dać odpowiedzi — odezwał się Marjan z wahaniem. Prowadziłem dotąd życie nieco awanturnicze, rozpasane. Nie mając poematu w duszy, biegałem za tem co ludzie dziecinnie szczęściem nazywają. Pogoń ta, naturalnie, skończyła się, albo raczej przeplotła (bo ja jej za skończoną nie mam), zawodami, rozczarowaniem, nudą, dobrze, że nie rozpaczą.
Jeżdżę, bo w domu usiedzieć jest dla mnie niepodobieństwem...
We Włoszech bawię już dość długo; zostanę? nie wiem, może lata całe, może dni kilka. Nie zwykłem się wiązać niczem, nawet projektami własnemi. Miałem już myśl powrotu ku państwu Boreaszów i Austrów, ale ciebie tu znajduję — no, i nic już nie wiem, oprócz, że chcę być z tobą, dopóki mnie nie odpędzisz.
Adrjan go uścisnął, przyjaźń stawała się primo impetu nadzwyczaj gorącą i wielką.
— Ale ty dla mnie, zawołał, jesteś deską zbawienia — ja konałem ze znużenia i samotności. Miałem z sobą matkę, która mnie opuścić musiała; zostałem sam, jestem jak dziecko nieopatrzny, roztargniony, bezsilny. Ale — gdzież mieszkasz? dodał Adrjan — jesteś tu w odwiedzinach, czy?...
— Stanąłem tymczasowo ztąd o trzy kroki u Tramontany, zawołał hrabia, gdzie ty jadasz. Przybyłem z Neapolu, z razu ze śmieszną myślą dostania się na Capri.
Na wspomnienie wyspy Tyberyuszowej, Adrjan potrząsł głową.
— Capri bo wcale śmiesznem nie jest — odparł; — to olbrzymi stos gruzów rzucony wśród morza — ludność wygląda jak widma greckich posągów. Na Capri umieściłem jeden z epizodów mojego poematu.
— A! zdradziłeś się — z uśmiechem rzekł hrabia — poemat więc jest z dziejów starożytnych Romy!
— Mylisz się — odparł z uśmiechem także poeta, — poemat jest z dziejów ludzkości całej, z nad brzegów Gangesu przesuwa się mieniając barwy aż nad Wisłę, olbrzymim wężem o łuskach tęczowych pełznąc przez Niniwę, Jeruzalem, Nil, Tybr, Rodan...
Rzucił ręką gwałtownie.
— Poemat mój w objęciach swych trzyma świat cały, i śpiewa dzieje ludzkiego ducha aż do chwili obecnej.
— Olbrzymich sił potrzeba było, aby się o coś takiego pokusić! szepnął Marjan.
— Olbrzymiej odwagi, tak — kończył Adrjan; olbrzymich studyów i olbrzymio spotęgowanej intuicyi.
Nabycie władzy, by módz na zawołanie coraz nowym wcielić się Owatarem, było najstraszliwszą pracą ducha. Wszystko ginie i maleje obok walki, jaką z naturą własną staczać było potrzeba zmuszając ją do wyrzeczenia się samej siebie, nie wyrzekając się życia — do zapierania się własnej myśli, do przywdziewania szaty coraz nowej, często krępującej, ciasnej, w żelazne kleszcze zamykającej szersze nad nią ramiona.
Wystaw to sobie, mózg olbrzyma wcisnąć w główkę muchy? Aby ta mucha mogła w poemacie brzęczeć jak należy, mózg i życie własne w nią wdusić było potrzeba!...
Gdy to mówił, oczy mu pałały, a przekonanie głębokie, z jakiem swe teorye głosił, podziałało nawet na sceptycyzm hrabiego. Usposobienie ironiczne, które przyniósł z sobą, topiło się jak lód — od gorących słów Adrjana. Słuchał zdumiony.
— Jeżeli nie waryat! — powiedział w duchu.
Adrjan się zapalał.
— Pojmujesz ty człowieka — począł mówić z ogniem coraz większym — człowieka, który zaledwie ubogą minutę ma prawo być sobą? Musi trupią skórę największych zbrodniarzy wdziewać na swe żywe ciało, musi oddychać zatrutą atmosferą nikczemności, szału, głupoty, a potem stać się czystym aniołem lub dziecięciem w kolebce, musi zarówno zrozumieć, wcielić się w zwierzę, bóstwo, kamień, błoto... Inaczej nie byłby poetą!
Nieraz słyszałem utyskiwania nad losem tych nieszczęśliwych kuglarzy, co łamane wyprawiając sztuki, ciało swe poddają najstraszniejszym nienaturalnym wykręcaniom. Cóż powiedzieć o poecie, którego dusza musi stokroć boleściwsze zwichnięcia dobrowolnie znosić?
Marjan milczał jakby przestraszony. Adrjan wypowiedziawszy to z boleścią, zwrócił się ku oknu. Rozmowa z tego tematu dalej już iść nie mogła, znużyła obu do niej nieprzygotowanych.
— Możesz się zabić tym poematem — odezwał się po namyśle Marjan. — W interesie nawet dzieła twojego jest, aby sił oszczędzać i myśli dawać wytchnienie; czasami zapomnieć o tem, że się jest wieszczem natchnionym.
To mówiąc wstał uśmiechnięty.
— Trzeba czasem zdziecinnieć i nie być tak do zbytku poważnym a rozumnym. Powinieneś się pobałamucić, rozerwać. Chcesz? Ja ci choć do tego dopomagać jestem gotów, bo się na nic innego nie zdam.
Adrjan chwilę wahać się zdawał.
— Nie wiem — rzekł — czy to możliwe, choćby było zdrowem i orzeźwiającem.
— Dlaczego? powinieneś spróbować!
Poeta ruszył z lekka ramionami.
— Zobaczymy — odparł cicho — ja już jestem, oprócz tego, żem okaleczał na duchu od tej pracy — istotą obrzydliwie znałogowaną. Jak pijak, choć go napój zabija, ciągnę do tej trucizny, potrzebnej mi już, stanowiącej pokarm, będącej we krwi, w ciele, we wszystkich tkaninach istoty mojej. Wiesz, że gdy więźniów, co w mefitycznem długo zamknięci byli w powietrzu, na świeże wywiodą — umierają.
Gospodyni usłyszawszy nazbyt ożywioną rozmowę, a pamiętając o powierzonym sobie nad chorym dozorze, niespokojnie parę razy przeze drzwi zajrzała. Adrjan uśmiechnął się do niej, odprawiając ją ręki skinieniem.
— No — a gdzież jemy śniadanie? u Tramontany? nie prawda? zapytał hrabia.
Adrjan zawahał się, jakby się namyślał czy ma odpowiedzieć otwarcie; — zaczynał mówić i milczał — wreszcie rzekł porywczo, nagle się decydując:
— Weszliśmy od razu po tylu latach niewidzenia, kochany hrabio, na ton tak poufałych zwierzeń, że dla ciebie żadnych tajemnic mieć nie chcę. Zrozumiesz mnie... Do Tramontany nie pójdę.
Hrabia wyczekując tłumaczenia, w milczeniu ścisnął go za rękę. Dziękował za zaufanie.
— Ja temu poematowi, mówił Adrjan powoli, poświęciłem wszystko, aż do najdroższych marzeń życia. Serce moje potrzebowało i potrzebuje serca, wyrywało mi się i wyrywa z piersi. Jak krwawe jelita ranny na placu boju, tak ja nazad je wpycham do piersi. Kochałem się, byłem kochany — zerwałem raz związek serdeczny, który mi mógł dać szczęście, aby nie przestać być poetą. Miłość i poezya są obie zazdrosne, dwom im służyć nie można, choć są jak siostry podobne i często jednę za drugą wziąć można. Ale to o czem mówię, są już stare dzieje. Odbolałem je...
Młodość znowu upomina się o zaparte prawa swoje...
U Tramontany spotykam się — z pewną Angielką... miss Rosą... Czuję, że pokochałbym się w niej, bo mnie siłą nie wiem anielską czy szatańską ciągnie ku sobie. Muszę jej unikać, bobym się stał krzywoprzysięzcą przeciw sobie. W chwili gdy moje usta spotkałyby się z jej ustami — umarłbym jako poeta...
Marjan dosłuchawszy do końca, rozśmiał się głośno.
— A! zawołał: najfałszywsza teorya w świecie. Mylisz się! Miłość? to kastalskie źródło, ona daje natchnienie.
— Tak! ale miłość nieszczęśliwa, miłość bez nadziei — eteryczna, platoniczna! przerwał Adrjan.
— Ale cóż znowu! miałażby Angielka być tak niebezpieczną, by cię aż z platońskich sfer wyciągnąć chciała. Rozśmiał się Marjan.
— Nie rozumiesz mnie — podchwycił marszcząc się Adrjan... Miss Rosa jest aniołem przeczystym, ale ma dla mnie urok szatański. Czuję, że poddawszy się uczuciu, które mnie ciągnie ku niej, popadłbym w szał, w namiętność.
Pojęta strzepnął rękami, i jakby uciec chciał od ostateczności, którą przewidywał — poskoczył ku oknu.
Marjan stał, przypatrując mu się z pewnem zdumieniem.
— Przyznam ci się — zakończył — że dla mnie najpiękniejszy w świecie poemat, życia wart nie jest. Gdybym się dla przeistoczenia w nieśmiertelnego wieszcza wyrzec miał człowieczeństwa, miłości, kobiet, nadziei jedynej na ziemi chwili jaśniejszej, choćby tylko szału namiętności — zdeptałbym aureolę nogami, a wolałbym być prostym parobkiem i na zabój kochać się w Kaśce.
Z politowaniem uśmiechnął się słuchając Adrjan.
— Mój drogi, rzekł zimno: zdaje mi się, że to co my śmiertelni prawimy o naszej wolnej woli i wyborze losu, jest czystem rojeniem miłości własnej. Nikt się nie czyni tem, czem jest, ulegamy prawu niezbłaganemu, przynosimy z sobą na świat losy nasze...
Ty jesteś takim jakim być musisz — ja także. Choćbym chciał nie być sobą, nie mogę...
Hrabia popatrzał nań, jakby już dłużej badać go nie potrzebował.
— Wiesz co? rzekł po chwilce: jeżeli ci ta niebezpieczna miss Rosa niedopuszcza iść do Tramontany, u którego przynajmniej je się nie zbyt po włosku, ale po ludzku, i z tarasu jego widok nieporównany — weźmy osiołki i puśćmy się — ot tak, na los szczęścia, gdzieś w góry, w wąwozy — gdzie ci się podoba... Ja głosuję za Castellamare. W razie konieczności, ponieważ gościńce po nocy nie są bardzo bezpieczne, czemubyśmy nie zanocowali pod kasztanami w gospodzie?
Adrjan nim się zebrał na odpowiedź, otworzył drzwi na balkon i popatrzał po okolicy. Dzień był pogodny, białe, bawełniane chmurki pływały po niebie.
— Dobrze — odezwał się — jedźmy. Pozwolisz mi tylko zabrać z sobą arkusz papieru. Któż wie! czasem w drodze najdziwaczniej, najniespodzianiej, z pośrodka dwóch uśmiechów łzawy wiersz wytryska...
— Nic nie mam nawet przeciw całej librze papieru — odparł hrabia — choćbym ją miał sam nosić za tobą. Za to, spodziewam się, że jeśli mnie los przy narodzinach jakiego epizodu u jego kołyski postawi, pozwolisz zajrzeć w oczy nowonarodzonemu.
Adrjan potrząsnął głową.
— Tego nie żądaj odemnie, proszę, odezwał się cicho i żałośnie. Może przyjść chwila, gdy mi się coś z piersi mimowolnie wyleje, ale tak na zimno, recytować, czytać — a! nie mogę! nie mogę!
Nie nastawał hrabia, był niesłychanie powolnym. Adrjan zwrócił się ku drzwiom powołując signorę Coste, aby posłała po osiołki, o które nigdy nie trudno w Sorrencie. Na szczęście właśnie z Castellamare wracali przewodnicy weseli, którzy rodzinie jakiejś towarzyszyli do Sorrenta; signora Costa z okna tylko zawołała na znanego sobie, z jednem okiem przymrużonem, z piersią na bronz opaloną Toniego; i natychmiast długouche stworzeńka przyparły się już do zamkniętej bramy, którą chłopak bosy pobiegł im na oścież otworzyć.
Osłów było aż za wiele, do wyboru, a oprócz Toniego, kawałek lazarona oszarpanego, w czapce czerwonej na głowie rozczochranéj, z potężnym kijem do poganiania...