<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dajmon
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

DAJMON
FANTAZJA
PRZEZ
J. I. KRASZEWSKIEGO.
A gloria non si va per via fiorita.
Dani.




WARSZAWA.
NAKŁADEM MICHAŁA GLÜCKSBERGA.

1884.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 2 Августа 1884 года.

Warszawa. — W Drukarni S. Orgelbranda Synów, Bednarska Nr. 20.




....Adrjan miał, gdy z matką w podróż do Włoch się wybierał, lat trzydzieści, był więc, a raczej powinien był być w sile wieku. Umysłowo rósł jeszcze i potężniał z dniem każdym, ale to wzmaganie się na duchu odbywało się widocznie kosztem ciała i organizmu.
Wedle francuzkiego wyrażenia, miecz pochwę rozdzierał i zużywał.
Nie zawsze było to widoczne, i dusza miała w nim jeszcze siłę tak ogromną, że już zużyte i stargane przedwcześnie ciało — dźwigała na zawołanie, dawała mu utraconą potęgę młodości. Ale po każdym takim wysiłku i zwycięztwie nad wysłabłem ciałem, mściło się ono, oddziaływając na ducha i nawzajem czyniąc go, choć na krótko, niewolnikiem swoim. Naówczas Adrjan padał na łóżko, leżał dysząc, bezmyślny na pozór, znękany, mając już przeczucia śmierci, choć żaden widoczny symptom choroby już nie zwiastował.
Potrzebował spoczynku, ciszy, i w jakimś półśnie, dręczony marami gorączkowemi, wijącemi się po mózgu bezładnie, podobnemi do wibracyi strun, na których niedawno brzmiała muzyka, nie był już panem siebie.
Świat zewnętrzny stawał mu się tak obcym iż fenomena jego nie działały już na zmysły stępione.
Pomimo takiego zawczesnego zużycia wszystkich władz, jakiemi go obficie wyposażyła natura, — wyglądał jeszcze młodo, w twarzy miał odblask wiosenny, życiem duchowem wyszlachetnione oblicze jego dziwną pięknością jaśniało. Widać po niem było, że to wyczerpanie nie pochodziło z nadużycia cielesnych sił, ale z walk wewnętrznych i wysiłków umysłu...
Średniego wzrostu, pięknej postawy, kształtny i zręczny, we wszystkich ruchach, mimo wiedzy i woli pełen strojny arystokratycznym wdziękiem, zwracał uwagę obcych nawet i najobojętniejszych wyrazem twarzy rysów nadzwyczaj regularnych, czystych, posągowych, czarnemi oczyma pełnemi blasku, smutkiem ust jakby wieczną namaszczonych goryczą, czołem zaokrąglonem wspaniale, białem, zaledwie kilku fałdami przedwczesnemi rozciętem.
Twarz ta wprawdzie umiała się najniespodzianiej zmieniać i z łagodnej stawać groźną, ale rzadko obcy mógł go pochwycić w tej chwili walki, gdy się ona piętnowała we wszystkich rysach, psując uroczą harmonię jaką im nadawał olimpijski spokój dni powszednich.
Wielkie poczucie godności własnej czyniło go bacznym niezmiernie na sposób, w jaki się obcym ludziom przedstawiał. Od dziecięctwa czuł w sobie geniusz, i obchodził się z nim jak gospodarz, który najdostojniejszego gościa ma w domu.
Geniuszowi temu, z głęboką weń wiarą, poświęcił wszystko — szczęście, młodość, pokój, serce; nawet to czem rozporządzać nie miał prawa — serca tych, co go kochali.
Od pierwszego przebudzenia się tej myśli, miał tylko jedną troskę: to, co w sobie czuł w samym blasku i potędze, światu pokazać, i zmusić świat, by temu Dajmonowi jego bił czołem.
Adrjan czuł się poetą.
Oprócz kilku prób młodzieńczych, istotnie tak pięknych formą i tak wiele obiecujących, ich ogólny zachwyt obudziły, nie chciał Adrjan już później niczem się dać poznać, z żadną poezyą swoją wejść w szranki.
Pracował, wysilał się, miotał, aby stworzyć arcydzieło, od razu wystąpić mistrzem, dać choćby jednę tylko wielką pieśń, a po niej — bodaj zamilknąć i umrzeć. Szczęściem czy nieszczęściem los dał mu tylko matkę, opiekunkę jedyną, która go miała jednego; ubóstwiała go, wierzyła weń, poślubiła jego marzenia, jemu i im poświęcając wszystko.
Nic więc swobodnemu rozwijaniu się po myśli własnej nie stawało na drodze.
Bardzo prędko, pomimo przywiązania do matki, Adrjan zawojowawszy ją, uczuł się wyższym nad nią, żył z nią tylko w związku serca, ale nie myśli.
Z tych się przed nią nie spowiadał. Ona mu tego nie miała za złe, w pokorze ducha mówiąc sobie, że nie mogła sięgnąć myślami tam, gdzie geniusz synowski skrzydła jego unosiły.
Stosunek bardzo czuły był na pozór zimny; spotykali się z sobą, gdy on zstępował na poziom rzeczywistości, na którym ona w pokorze, zawsze mu służyć gotowa, cierpliwie nań oczekiwała.
Znaczniejszą część dnia Adrjan spędzał sam zamknięty, czytając, rojąc, tworząc — albo na rozmowach z bardzo szczupłą garstką tych, których do pewnej, różnie stopniowanej poufałości przypuszczał. Nie zwierzał się jednak z pracy swej nikomu, i nie dopuszczał spojrzeć w nią profanom.
Nie mówił, nie myślał, nie żył niczem, tylko tą jedną żądzą utworzenia arcydzieła; ale ją nosił zamkniętą, ledwie się wydając z ogólnemi zarysami czegoś olbrzymiego...
Życie musiało się zastosować do tego celu. Wszystko, co mogło wywołać natchnienie, spotęgować je, ubarwić, było dla niego pożądane, reszta obojętna. Podżegał się, smagał moralnie i materyalnie, zmuszając się do tworzenia...
Na samo jednak natchnienie wcześnie zaprzestał się spuszczać; przekonał się, odgadł raczej, iż obok niego stanąć musi rozwaga, nauka, rachuba pewna, sąd strażnik. Przychodziły też obawy, aby natchnienie nie zaślepiło w sądzie, by sąd nie złamał natchnienia, a trwogi te i miotania się czyniły go prawdziwym męczennikiem. Stan ten rozgorączkowania trwał już prawie bez przerwy od lat przeszło dziesięciu.
W początkach ta walka wewnętrzna była jeszcze wahającą się, nieokreśloną, życie i młodość odzyskiwały swe prawa chwilowo; — później plan przyszłości stanął żelazny, nieporuszony, poddać mu się musiało wszystko.
W takiem pasowaniu się z myślami, z sobą, z tą żądzą niezaspokojoną nigdy, Adrjan doszedł do lat prawie trzydziestu, nie czując się złamanym ani zestarzałym...
Matka tylko z przerażeniem postrzegła, że w oczach jej więdnął. Twarz traciła świeżość młodzieńczą, oczy nabierały chorobliwego blasku, ręce wybielałe i schudłe miały drgania spazmatyczne.
Wezwany lekarz, przyjaciel domu, po ostrożnem zbadaniu go z daleka, podszepnął wyjazd za granicę, gdzieś ku południowi, ku górom, roztargnienie, zajęcie, któreby zmusiło oderwać się od samotnego zagryzania się myślami.
Spytany, nad spodziewanie wszelkie, Adrjan na podróż się zgodził. Chciał ją naprzód odbywać sam, ale matka błagająco mu się narzuciła. Pozwolić musiał, aby mu towarzyszyła.
Wyjazd na czas prawdopodobnie dłuższy z domu, na wędrówkę kosztowną, której trwania i fantazyi obliczyć nie było podobna, niemałem był zadaniem dla matki. Wszystko dotąd spoczywało w jej rękach, na jej głowie i sercu.
Musiała myśleć nietylko o teraźniejszości, ale i o przyszłości, o tem, ażeby, gdy się raz narodzi arcydzieło, twórca jego miał do czego powrócić na ziemię i być szczęśliwym jak prosty śmiertelnik.
Nie powątpiewała bynajmniej, że arcydzieło przyjdzie na świat, że Adrjan uspokojony potem, znajdzie towarzyszkę życia i zstąpi z tych wyżyn, na których teraz przebywał, aby spocząć na łonie rodziny.
Majątek, który pozostał po ojcu Adrjana, dosyć był znaczny, ale jak wszystkie u nas posiadłości ziemskie miał ciężary, wymagał troskliwego zarządzania, nie zawsze równe dawał dochody. Zdać go na ręce ludzi obojętnych, niezdolnych radzić sobie w każdym razie, nie było podobna. Wolałaby była może pozostać tu sama i pracować dla syna, gdyby geniusz jego nie potrzebował opieki i nieustannego niańczenia.
Szczęściem dla utrapionej matki miała ona pod ręką przyjaciela, na którym mogła polegać.
Był nim niejaki pan kapitan Bylecki, niegdyś żołnierz, teraz hreczkosiej, który się w pani Klarze niegdyś kochał na zabój, nie żenił się czekając na nią, po owdowieniu modlił się o jej rękę, a nie otrzymawszy nic, oprócz zapewnienia przyjaźni, pozostał jej wiernym sługą.
Bylecki trzymał znaczną w sąsiedztwie dzierżawę. Był to doradca, opiekun, pełnomocnik, powiernik zaprzedany jej ciałem i duszą. Uśmiech wdowy, wejrzenie, podanie ręki, dobre słowo wynagradzało mu jego trudy. Człowiek był w sobie zamknięty, nie wydający się z tem co nosił we środku, pojmujący wszystko łatwo i jasno, a łagodny jak dziecię.
Przy charakterze bardzo dzielnym zdawać się mógł często człowiekiem słabym, tak dla drugich wyrozumiałym był i pobłażającym, choć dla siebie był nieubłagany.
Mówił mało, zagadnięty zaczynał od otwartego wypowiedzenia prawdy, ale gdy mu zaprzeczano, walki o utrzymanie się przy swem zdaniu nie toczył; milczał wprędce, choć stał przy swojem.
Niemłody już, miał powierzchowność ludzi, co tylko do pewnego kresu zestarzeć mogą. Znano go od lat więcej dziesięciu takim samym zawsze, jakby już zawiędłym na wieki. Ubierał się niezmiennie jednakowo na świątki i piątki, nie chorował nigdy, fantazyj nie miał żadnych. W domu gospodarzył pilno, a całą pociechą jego było pojechać do sędziny, tam kilka godzin przesiedzieć, i pokarmiwszy się jej wejrzeniem, wrócić pod swą samotną strzechę.
Adrjana trochę niecierpliwił ten przyjaciel domu tak bardzo skromny, nie odrosły od ziemi — ale kochał go, bo niepodobna było nie kochać takiego serdecznego człowieka. Jemu tylko wydawał się on pospolitym, prozaicznym, i do geniuszu podnieść się niemającym siły.
Ile razy przyjeżdżał kapitan, Adrjan był zmuszony dla niego zamknąć się w sobie, zniżać i chodzić z nim po ziemi; do niebios, w obłoki podnieść go nie było podobna.
Sędzina, która go lepiej znała; bo był wszystkich jej myśli powiernikiem, starała się nieraz przekonać syna, że za mało go ceni, że sądzi za surowo.
Adrjan się uśmiechał, zostając przy swojem.
Gdy doktor zawyrokował, że podróż za granicę była potrzebna, biednej matce przyjaciel na myśl przyszedł, jako jedyny człowiek mogący ją wybawić od troski, zabezpieczyć od strat, dać spokój na tę podróż, o którą z przerażeniem kłopotała się. Posłano po kapitana, który przybył niezwłocznie. W dwóch słowach sędzina, patrząc mu w oczy błagająco, opowiedziała drżącym głosem w jakiem była położeniu, i nie dając mu się odezwać, chwyciła go za ręce, wołając:
— Przyjacielu, na ciebie rachuję! ty nas nie opuścisz! nie odmówisz mi!
Kapitan milczał spuściwszy głowę.
— Oddam ci wszystko, rób co chcesz z majątkiem. Adrjana nie mogę wyprawić samego, muszę z nim jechać.
Łzy zakręciły się jej w oczach. Kapitan stał zafrasowany, nie śmiejąc się odezwać. Po namyśle rzekł w końcu słabym głosem:
— Radbym z duszy służyć, pani wiesz dobrze, iż to największe szczęście dla mnie być jej użytecznym; ale jakże ja temu podołam? czy potrafię?
— A! masz rozum, masz serce złote, doświadczenie, i kochasz nas trochę, dodała wdowa, — czegóż więcej potrzeba?
Miłe to pochlebstwo nie rozbroiło kapitana, który, pocałowawszy za nie w rękę sędzinę, westchnął głęboko, i usadowiwszy się obok kanapy przy niej, począł cicho:
— Moja dobrodziejko... dawno mi już to na sercu ciężyło, pragnąłem a nie śmiałem mówić z nią w tak delikatnym przedmiocie. Chodzi o tego kochanego Adrjana. Ja z dala nań patrzę, źle może widzę, ale mi się zdaje — zdaje mi się, proszę mi darować — pan Adrjan na tej drodze się zmarnuje. Jedną poezyą żyć niepodobna.
Tu mu słów jakoś zabrakło, sędzina zatrwożyła go surowem wejrzeniem. Zmięszał się, otarł pot z czoła.
— Gdy się już raz poczęło, dodał z wysiłkiem — dokończyć potrzeba wyspowiadać się jasno. Wierzę mocno, że Adrjan ma niepospolity talent.
— Geniusz! geniusz! poprawiła matka z wyrzutem.
— Ma geniusz, poprawił się kapitan posłusznie, — ma zdolności, ma naukę i będzie, jak chce, poetą wielkim; ależ poeta musi żyć! Ten geniusz jego samego i panią zabija, nim nas do nowego życia zbudzi.
— A! mój przyjacielu! przerwała gorąco Klara — godziż się ofiarę moją, tak drobną, nic nie znaczącą, kłaść na szalę z objawieniem się geniuszu? Adrjan nie ma litości, nie oszczędza samego siebie, pracuje, walczy, zabija się, a ja, matka, nie miałabym mu przyjść w pomoc ofiarą — ach! choćby i życia?...
Wstrzymać go niepodobna, czuje się przeznaczonym.. nic go nie wyrwie z tej drogi... Niech się więc spełni, co mu dano jako posłannictwo!...
Aby go oszczędzić, jest jeden sposób: dopomódz, by prędzej doszedł do celu...
Załamała ręce, oczy miała we łzach. Kapitan popatrzywszy na nią, zamilkł...
— Ty, kochany przyjacielu — dodała wdowa — nie znasz go jak ja, i nie uwierzysz w niego!
Kapitan się zmieszał.
— Jak to? owszem! wierzę! wierzę! — zawołał — ale mi żal jego i pani.
Sędzina łzy ocierała.
— Nie, nie — rzekła — ty go nie znasz, ty nie wiesz jak wielka przyszłość go czeka. Gdybym ja śmiesznem skąpstwem, niedowiarstwem, wahaniem się mojem stanęła mu na drodze, miałabym to sobie do wyrzucenia jak zbrodnię. Zabić człowieka jest zbrodnią, cóż dopiero geniusz, co ludzkości ma przyświecać?
Kapitan widząc, że przekonać nie potrafi sędziny, poprzestał na tem, i począł dopytywać o szczegóły tych usług, jakich od niego wymagała.
Wdowa, jak sama cała się poświęcała synowi, tak od przyjaciela żądała śmiało najzupełniejszej ofiary czasu i pracy. Mówiła o tem z naiwnością dziecięcą, jakby prawo do nich miała. Bylecki przyjął to jako naturalne następstwo przyjaźni.
Nazajutrz zaraz zasiąść musiał do papierów, obejrzeć gospodarstwo, przyjmować wszystko co mu zdawano, rozpytywać, notować, gotować się do wzięcia na barki ciężaru, który nań spadał...
Nie opierał się już wcale, a drożyć się wstyd mu było.
Adrjan, który znaczniejszą część dnia spędzał ze swemi książkami, nad stolikiem lub chodząc po okolicy albo leżąc w swoim pokoju na sofie — dokąd nikt bez pozwolenia wchodzić nie miał prawa — przywitał Byleckiego chłodno, wyszeptał coś nakształt podziękowania, i roztargniony jak zawsze, już wcale na gościa nie zważał.
Geniusz czynił go rzeczywiście tyranem czasem dla siebie, zawsze dla otaczających, nie wyjmując matki. Powiadał sobie z Emersonem, że kto potężnego ducha czuje, a ma wielkie w życiu zadanie, ten nabywa prawa odpychania bezwzględnego wszystkich i wszystkiego, co mu na drodze staje.
W domu też co żyło stosować się do jego woli musiało, nakazywał milczenie, wyznaczał godziny obiadu i wieczerzy, czuwać dlań musiano i chodzić na palcach. Jemu zdawało się to zupełnie naturalnem, bo się to działo dla geniuszu nie dla niego.
Matka drżała nad tem teraz, że co możliwe było na wsi, w domu u siebie, za granicą stać się musiało nietylko trudnem, ale niewykonalnem. Sama ta myśl ją trwożyła. Przewidywała, że w warunkach, jakich Adrjan wymagał, podróż stanie się kosztowniejszą i nieskończenie kłopotliwą. Ale od czegóż są matki i macierzyńskie serca?
Poeta w początkach, może przez gnuśność, nie bardzo pragnący podróży, po kilku dniach zaczynał gorzeć coraz większą żądzą widzenia świata. Spodziewał się wrażeń i natchnień nowych, chciał odżyć i odmłodnieć niemi, przypisywał matce cudowne jasnowidzenie, odgadnięcie wieszcze tego, co dlań było niezbędnie konieczne — dla ducha, bo ciało w żaden nie wchodziło rachunek.
Nie wspominaliśmy, iż w liczbie ofiar, które na ołtarzu geniuszu spłonąć miały, była jedna jeszcze przez poetę z zimnem niemal okrucieństwem poświęcona Dajmonowi.
Cioteczna siostra pani Klary, towarzyszka jej młodości i najlepsza przyjaciółka, pani Drwęcka, mieszkająca o mil parę, miała córkę o lat kilka młodszą od Adrjana. Lenia była ślicznem dziewczęciem. Dzieci widywały się często, rosły razem, bawiły z sobą. Adrjan nim został geniuszem zakochał się w Leni, ona go pokochała jak braciszka naprzód, potem jako ideał marzeń swych dziewiczych.
Pierwsze wierszyki, pierwsze przebudzenie się geniuszu tchnęły niebieskie oczy kuzynki.
Gwałtowna miłość wzmagała się aż do tej chwili, gdy Adrjan uczuł się poetą i postanowił być wielkim. Marzenia wielkości oderwały go od ślicznej Leni. Powiedział sobie, że będąc szczęśliwym, stałby się pospolitym człowiekiem, że szczęścieby go wyczerpało, że geniusz na objawienie się potrzebuje sił wszystkich, od których nic oderwać niema prawa...
Nie tłumaczył się z tego przed Lenią, ale ostygał powoli i unikać od niej zaczął. Przekonawszy się, że ilekroć zbliżył się do niej, miękł i słabnął — począł usuwać się ostrożnie.
Matka, która tego związku dosyć sobie życzyła, ale ani namawiać, ani nawet otwarcie się o tem z synem rozmówić nie śmiała, z daleka patrzała trwożna.
Lenia z pewną dumą milczącą, widząc się zaniedbaną, zniosła to, nie chcąc dać po sobie poznać, że cierpi. Miłość jej była tak silna, że czekać mogła i cierpieć uczyła. Powiedziała sobie spokojnie: On lub nikt.
Posmutniała, spoważniała, ani się nastręczając Adrjanowi, ani unikając od niego. Spotykali się rzadziej, naówczas poeta doznawał jakby zgryzoty sumienia, stawał się czułym, pokornym, oblekał się tragicznym smutkiem swojego przeznaczenia, mówił z nią o rzeczach obojętnych, o poezyi czasem, o sercu nigdy. Obie matki patrząc zdaleka, wzdychały.
Gdy projekt podróży już był postanowiony, sędzina do siostry o nim napisała. W kilka dni potem przyjechała pani Drwęcka.
Adrjan przeczuwając, że z nią Lenia przybędzie, wybiegł na ganek, i z podziwieniem przekonał się, że ciocia była sama.
Pod pozorem zdrowia Lenia przyjechać nie chciała. Więcej to obeszło Adrjana, niż się spodziewać było można; chmurny, przemówiwszy zaledwie słów kilka, poszedł zamknąć się w swoim pokoju i nie pokazał się już więcej.
Dwie siostry przyjaciółki, cicho szepcząc z sobą kilka godzin, spłakały się mocno, i późnym wieczorem dopiero pani Drwęcka powróciła do domu.
Zaraz po jej wyjeździe Adrjan wyszedł ze swej kryjówki do matki, posępny, milczący, skarżąc się na ból głowy.
W rozmowie przerywanej napomknął, że należało z pożegnaniem pojechać do ciotki. Jak zawsze, wola geniuszu była dla matki rozkazem. O Leni nie wspominał wcale; można było go jednak posądzić, że nie chcąc sam kochać, nie mógł pozwolić na to, aby go kochać przestano.
Trzeciego dnia przypomniał odwiedziny ciotki, matka zawsze była gotowa, i mimo dnia słotnego ruszyli natychmiast. Przez całą drogę Adrjan siedział zadumany, dwa tylko czy trzy razy chwyciwszy ołówek, który zawsze nosił przy sobie, aby cóś zapisać. Tworzył bowiem tak ciągle, i niekiedy wśród najprozaiczniejszych warunków, miewał chwile natchnienia, przychodzącego i znikającego jak błyskawica.
Gdy przybyli do Zalesia i weszli do dworu, Leni nie było w pokoju, nierychło się nawet ukazała, co widocznie kuzynkowi humor popsuło. Na zapytanie o nią, odpowiedziała ciotka, że wkrótce zapewne nadejdzie.
Jakoż za chwilę, biedne dziewcze, które potrzebowało zebrać siły, obudzić w sobie męztwo, ochłonąć ze wzruszenia — weszło z twarzą spokojną, prawie wesołą, niezmieszane wcale i przywitało Adrjana z dawną poufałością, jakby mu nic do wyrzucenia nie miało.
W tej chwili ona była wyższą panowaniem nad sobą niż geniusz, który zdradził wzruszenie wielkie, chociaż natychmiast się go zawstydził i poskromił je.
Dzień po deszczu nad wieczór zrobił się bardzo piękny. Słońce w tysiącach kropel zwieszonych na drzew liściach, na trawach i kwiatach, świeciło brylantami. Coś młodzieńczo wesołego było w naturze odżywionej rosą niebieską. Wyszli na ganek otwarty świeżem oddychać powietrzem.
Lenia uśmiechała się zmuszając się okazać obojętną.
— A zatem — mówiła do niego — postanowiono to, uciekacie od nas, osierocacie nas? Na długo?
— Któż wiedzieć może? — odparł Adrjan melancholicznie, jak gdyby despotyzmowi konieczności jakiejś musiał ulegać. — Podróż tę postanowiliśmy nagle, nie miałem do niej z początku ochoty. Teraz wyobraźnia puściła sobie cugle, już nie wiem gdzie się oprę... Włochy! Włoch mi za mało, pragnę widzieć Wschód — kolebkę, a Wschód to cały świat ogromny w gruzach lat tysiąców. Prawdziwie matka moja to anioł, który zawsze sercem przeczuwa czego mi potrzeba. Ona pierwsza to zrozumiała, że nie godzi mi się zamykać tak, rdzewieć, zjadając się myślami własnemi...
Jedziemy więc.
Lenia słuchała na pozór obojętnie.
— To całe lata potrwać może? — dodała z rezygnacyą chłodną.
— Lata! Nie wiem! — rzekł zajęty już sobą poeta. Być może. — Być może. Szwajcarya naprzód! W Szwajcaryi góry i jeziora poezyę z siebie wyziewają, powietrze jest pełne, łąki nią wonieją. Potem Włochy! całe wieki wspomnień, gruzów, kości umarłych, żywszych dziś jeszcze niż ci, co je depczą. Naostatek Wschód, Jeruzalem, Niniwa, Babilon, Palmira... nie zliczę!
Potarł czoło, patrząc w niebieskie oczy Leni. Ona nie mówiła nic — ciągnął dalej:
— Podróż ta była tajemną potrzebą duszy mojej, o której nigdy nie mówiłem, choć chorowałem na nią, nie zdając sobie sprawy z gryzącej serce tęsknoty.
— Któż wie? — odezwało się dziewczę — na ruinach Palmiry przyjść może potem tęsknota do spokojnej wsi naszej.
Adrjan spojrzał w dal zadumany.
— A! i to być może — odparł ciszej — bo tęsknota jest nieuleczoną chorobą ludzkości, która zawsze pragnąć musi i mieć coś przed sobą niedoścignionego. Spokój — to śmierć.
— Możnaby z tego wnieść — szepnęła Lenia — że i szczęście — to śmierć!
Zamilkli oboje, dziewczę stojąc przy wazonie mirtu, obrywało bezmyślnie gorzkie listki jego, i gryzło je białemi ząbkami.
— Tak — dodał zamyślony Adrjan — pewnie tęsknić będę do domu gdy go porzucę, ale nie prędzej aż się nasycę i przesycę temi widokami majestatycznemi Oceanu, gór, przepaści, pustyń, których dusza łaknie głodna...
Wszystko to znam ze sławy i słowa, widziałem już oczyma duszy, znam z obrazów, z opisów, intuicyą ducha mojego; więc co za rozkosz porównywać widziadła z rzeczywistością, mierzyć siły wyobraźni z potęgą natury!...
Lenia słuchała pilno, rączki jej nieznacznie drżały, choć twarz ciągle się niby uśmiechała.
— Wy mi nie zazdrościcie tej podróży? — odezwał się Adrjan.
— Ja? A! nie! — odparła oczy spuszczając. — Różne są potrzeby i usposobienia ludzi. Orły latają wysoko, wróble siedzą na gniazdkach pod strychem. Ja się czuję wróblem i — dobrze mi pod moją strzechą!
Adrjan spojrzał na nią z rodzajem politowania.
— Zresztą — dodało prędko dziewczę — da Bóg doczekać waszego powrotu — bo juściż kiedyś powrócić musicie? — wiem pewnie, iż tak żywo odmalujecie nam co tam będziecie widzieli, iż ja potrafię słuchając was, wyobrazić sobie, żem tam była.
Adrjanowi może to pochlebiło, wzrok jego zamglił się jakoś.
— Jednakże — odezwał się czulej — mimo całej ochoty do podróży, nigdym sobie nie wyobrażał, aby rozstanie z naszym cichym kątkiem tyle mnie kosztować miało.
Oczy Leni jaśniejsze się stały.
— Doprawdy? — spytała żywo. — To ledwie do wiary — bo wy, kuzynie, żyjecie tu czy tam, tak w sobie samym, iż dla was otaczający świat prawie być musi obojętnym.
— Wcale nie — zaprotestował również się ożywiając poeta. — Są nieszczęśliwsze charaktery, natury, temperamenta, nazwijcie to jak chcecie — a moja do nich należy, które potędze jakiejś wyższej w nich zamkniętej mimowoli posłuszne być muszą. Co pomoże więźniowi zakutemu w kajdany, że się w nich napróżno szarpać będzie.
Ja tym więźniem jestem.
W krótkim przestanku milczenia, Lenia się namyślać zdawała.
— Są złote kajdany, z których się nie rozkuwa — rzekła — żelazne, kto chce, kto ma silną wolę potargać może.
Adrjan patrzał w ogród długo, próżno Lenia na odpowiedź czekała, zwróciła rozmowę.
— O! dla was kuzynku, podróż ta będzie poematem, to pewna, ale dla biednej cioci Klary, która tak wieś lubi, spokoju potrzebuje, a was kocha!..
Zarumienił się Adrjan, czując się obwinionym.
— Matka moja sama pierwsza życzyła tej podróży, odparł sucho i opryskliwie. — Ofiarowała się, żądała jechać ze mną, mogłem przecie wybrać się bez niej, nie jestem dzieckiem. Mama także ciekawa, i dla niej, wiem pewnie, podróż ta będzie przyjemnością nie ofiarą. Ja ofiar nie żądam i nie przyjmuję od nikogo.
Uczuwszy wymówkę w poruszonym głosie, Lenia nie odpowiedziała nic na nią.
— I kiedyż w tę podróż? — spytała z prostotą.
— Bardzo wkrótce — odparł Adrjan ochłonąwszy prędko — przybyliśmy z pożegnaniem. Proszę mocno kochanej kuzynki, aby o biednym wygnańcu nie zapomniała.
— A! rozśmiała się smutnie Lenia, oddając mu ukłon — to bardzo grzecznie! Ale wygnaniec nie jest biedny, wygnanie dobrowolne, los jego nie obudza litości. My to możemy prosić, aby wśród wspaniałych krajobrazów Włoch i Wschodu nie zapominano o nas, dla kontrastu!
Adrjan nie wiedzieć dla czego, chciał ją w rękę pocałować, i ujął ją już, gdy Lenia rumieniąc się wyrwała mu ją śpiesznie.
Wołano ich właśnie z salonu na herbatę, i ona pierwsza zwróciła się śpiesząc do stolika. Poeta ścigając ją wzrokiem, powlókł się zwolna, nie rad z siebie, z twarzą smutną. Matka, która w niej czytać była nawykła, w duchu o zły humor obwiniła siostrzenicę.
W salonie, co mu się niekiedy trafiało, Adrjan zapragnął być na swój sposób, fantastycznie, po byronowsku wesołym, dowcipnym, złośliwym. Dnia tego jakoś mu się to nie udawało.
Drwęcka, która nie miała dla niego tak nadzwyczajnego uwielbienia jak matka, a nawet żalu trochę — kilka razy ruszyła niecierpliwie ramionami.
Żarty były ostre a niesmaczne. Chmurą okryło się czoło Adrjana, przywykłego do oklasków. Lenia, jakby na przekór, zaczęła udawać nadto wesołą. Mówiono ciągle o podróży.
— Dajcie bo już temu pokój — odezwała się gospodyni — chcecie nas chyba do łez przywieść strasząc tą rozłąką. Dla was to wycieczka wesoła, ale my przecie i obawiać się i tęsknić musimy; nie każcież nam tak zawczasu oblekać się smutkiem, dość go potem będziemy mieli.
Klara więc zmieniając trochę przedmiot, zaczęła się unosić nad dobrocią Byleckiego i ofiarą jaką dla nich uczynił. Adrjan nie mógł znieść, aby mówiono o ofiarach.
— Niech mi mama wierzy — przerwał — że dla niego to największe szczęście mieć więcej jednym spichrzem i stodołą do oglądania. Człowiek ten był stworzony na ekonoma.
— Cóż ty to mówisz? — przerwała matka zgorszona.
— To mu bynajmniej nie ujmuje — poprawił się Adrjan — jest ekonomem idealnym, plenipotentem, którego nam prawdziwie Bóg zesłał.
Zmierzchało już dobrze, gdy się żegnać poczęto. Adrjan rozweselił się znowu. Drwęcka nie chciała przypuścić, aby już siostry przed odjazdem widzieć nie miała — przyrzekła swoje przybycie.
Poeta idąc za niemi z Lenią, zamienił z nią kilka słów i wejrzeń, jakby za dawnych dobrych czasów. Choć dotąd dosyć zimno z sobą byli, przy rozstaniu pochwycił ją za rękę i do ust ją przyłożył, ona ścisnęła dłoń jego, spojrzeli sobie w oczy, poruszeni mocno. Serca uderzyły.
Czy trwało to uczucie? Któż wie? Adrjan przez całą drogę milczał i wzdychał. Sędzina myślała już o tysiącu szczegółów, tyczących się podróży. W ganku powitał ich milczący kapitan, podając rękę wdowie i oznajmując, że pieniądze potrzebne ma już gotowe, listy rekomendacyjne pościągał i — wszystkie polecenia niestety! były już spełnione. Nic już nie stało na przeszkodzie do wyjazdu. Matka rada go teraz była odłożyć, bo gdy się chwila rozstania z domem zbliżała, trwoga i smutne jakieś przeczucie serce jej uciskało. Adrjan naglił o pośpiech.
W parę dni potem nadjechała Drwęcka, ale bez Leni. Adrjan lżej odetchnął teraz zobaczywszy, że jej nie ma, — lękał się widocznie wrażenia, jakie na nim czyniła. Powiedziano, że jest trochę chora, w istocie nie miała siły do pożegnania i wolała popłakać sam na sam. Jeszcze dni kilka, a wyjazd stał się nieodzownym, bo poeta już wysiedzieć nie mógł. Wyjechali więc, on milczący i blady, matka zapłakana, nie śmiejąc na swój domek się obejrzeć.
Kilka lat w podróży upłynęło. Adrjan bawił najprzód z matką czas jakiś w Szwajcaryi. Kraj wzbudził w nim zachwyt wielki, ludzie rozczarowywali. Pomiędzy tym światem cudnej piękności, a mieszkańcami najprozaiczniejszej w świecie natury, nie było związku. Adrjan się tem niecierpliwił, ludzie mu psuli krajobrazy. Wyjechali więc do Włoch, które w nowe wprawiły go uniesienie. Tu prozę teraźniejszości aureolą otaczały wspomnienia dawne. Adrjan uczuł się tak orzeźwionym, odmłodniałym, widoki czarowne tego kraju barw i linij uroczych tak nań podziałały, iż o wszystkiem zapomniawszy, chciał siedzieć to w Rzymie, to we Florencyi, to gdzieś w górach, a wreszcie w Neapolu; Adrjan się czuł natchnionym, stąpając w ślady poetów swych poprzedników, których wspomnienia znajdował wszędzie — zapał poetyczny w nim rósł i potężniał; mówił ciągle jeszcze o wędrówce na Wschód, ale od samych Włoch oderwać się nie mógł.
Poemat, co najważniejsza, owo wielkie marzone arcydzieło urosło ogromnie, nabrało barw nowych, sam poeta unosił się nad niem, był niem coraz dumniejszym — pragnął go tylko dokończyć. W ciągu podróży, traf, a może wola własna zbliżyły go do kilku duchów pokrewnych; dzielił się z niemi myślami o sztuce, poddawał im pod sąd pojęcia swoje, zyskiwał współczucie i oklaski wielu — urosła w nim pewność siebie.
Gorączka twórcza wzmagała się coraz, lecz siły wyczerpywały.
Bladł, mizerniał, pokaszliwał, wmawiając w siebie lepsze, niż kiedykolwiek zdrowie.
Matka niewolnica, znużona, trwożna, szła osłaniając biedną istotę, która rozbijała się co chwila o rzeczywistość, potrzebując nieustannej opieki. Tymczasem to czuwanie macierzyńskie stawać się zaczynało coraz większym ciężarem dla geniusza. Klara smutniała i tęskniła do domu; z listów kapitana widziała, jak ciężko było fantazyom syna dogodzić, w których nie znał miary, nie domyślał się ich ceny.
Towarzystwo jej zwiększało jeszcze wydatki choć dla siebie jak najmniej potrzebowała. Płakała biedna, kryjąc się ze łzami, modląc, nie wiedząc co począć z sobą i z nim. Adrjan bujając w obłokach, ani chciał słuchać o powrocie: jego poemat na Wschodzie pod namiotami Beduinów mógł być tylko skończony.
Gdy się to działo, przyszła jak piorun wiadomość o nagłym zgonie poczciwego kapitana; powrót matki do domu stał się koniecznością. Adrjan dla samego zdrowia nawet powracać nie mógł. Doktorowie, których tajemnie radziła się matka, nie trwożąc jej, dawali jednak do zrozumienia, że dla poety dłuższy pobyt na Południu był więcej niż pożądany — stał się niemal koniecznym.
On sam wcale nie czuł się chorym, znużonym zaledwie pracą. Przypisywał osłabienie swe tworzeniu i wyczerpaniu ducha.
Podróż na Wschód, utrzymywał stanowczo, miała go wyleczyć i dać mu siły nowe. Z natarczywością niemal począł naglić, aby matka wracała odpocząć do kraju, a obmyśleć dlań środki do dalszej podróży.
W ciągu jej, jak się spodziewał, wprędce miał swój poemat dokończyć, do którego wypełnienia ciągle mu nowe myśli przybywały; miał się zająć wydaniem tego arcydzieła, i dopiero rzuciwszy je zdumionemu światu, powrócić także spocząć u kolan matki.
Ze smutną rezygnacyą słuchała tego wdowa, napawając się marzeniami syna, czując konieczność opuszczenia go i połykając łzy skrywane.
Chwila rozstania była dla niej straszną jak śmierć. Złamała ona i Adrjana, który przeprowadziwszy matkę do Neapolu, wrócił do domku swego w Sorrencie, aby się do łóżka położyć.
Lecz boleść ta, acz wielka w początku, w przeciągu dni kilku ostygła pod wrażeniem daleko silniejszem, jakiego doznał Adrjan spotkawszy się z jednym z dawnych swych towarzyszów i przyjaciół młodości.
Był nim hrabia Maryan, młodzieniec tego wieku co on, ale bardzo różnego charakteru i usposobień — sceptyk, szyderca, który chwilami zrywał się do największego entuzyazmu, aby natychmiast prawie wrócić do ironii, chłodu i niewiary we wszystko, nawet w samego siebie. Na dwóch przeciwnych krańcach schodziło mu życie w uwielbieniu tego, na co plwał wczora, w szyderstwach z tego, co wielbił przed chwilą. Sceptycyzm przemagał w nim, lecz jak z zimnej łaźni, Maryan się z niego czasem rozpaczliwie wydzierał. Wrażliwy był do zbytku, a wychowanie od razu przechyliło go na stronę ironii życia. Miał we krwi, w rodzie coś, co mu nie dozwalało kochać, nie śmiejąc się z tego uczucia, wierzyć w co bądź, nie szydząc z własnej wiary.
W towarzystwie jednak, jakby się wstydził tego usposobienia, hrabia chciał uchodzić raczej za entuzyastę i dziwaka, niż za niedowiarka bez czucia.
Na świecie nudziło mu się.
Miał po za sobą już burzliwą przeszłość, dosyć po niej pozostałych niesmaków, szukał ludzi, aby żyć ich kosztem, gdyż w sobie samym nie miał już materyału do życia.
Natura dała mu niesłychaną bystrość pojęcia i pamięć cudowną, która własną myśl starczyła. Hrabia choć w istocie nic dobrze nie umiał, rozumiał wszystko, odgadnąć mógł co chciał, a zajmował się krótko, lecz żywo bardzo czemkolwiekbądź, byle ono było nowem i próżnię jego duszy zapełniało chwilowo.
Zapewniano, choć temu wierzyć było trudno, że raz miał już hrabia fantazyę spróbować nowicjatów u Trapistów, a prawie bezpośrednio potem zaciągnął się na czas jakiś do bandy opryszków w górach. Wszystko to dla tych, co go bliżej znali, wydawało się możliwem, bo hrabia, gdy go trawiły nudy chroniczne, miewał fantazye najdziksze.
Mówiono o romansach jego wzbudzających obrzydliwość i o poświęceniach, które mogły uwielbienia być godne, gdyby z serca szły nie z szalonego humoru.
Wszystko to mieszało się razem, a wśród tych paroksyzmów niejeden już raz hrabia Marjan zasiadał i do książek; bladł nad studyami nauk zapomnianych, zwietrzałych, dziwacznych, pociągających tajemniczością swoją. Potem jednego dnia książki wyrzucał za okno, i zaciągnąwszy się jako majtek, miesiące na nędznej barce robił wiosłem i walczył z burzą.
Z fantastycznych wycieczek na pole nauk, pozostały mu wiadomości najrozmaitsze, bezładne, lecz obfite; jakiś bric a brac literacki, którym łatwo mógł przy pierwszem poznaniu olśnić łatwowiernego słuchacza.
Czytał wiele, całe poemata umiał na pamięć, a że raz sam chorował nawet na poetę i wyobraził sobie, że poezyę można się nauczyć robić tak jak buty, wszystkie teorye tworzenia były mu znane. Nie było nadeń trafniejszego, przenikliwszego krytyka, bo to co było chorobą jego ducha, usposabiało go do bystrego chwytania stron ujemnych, równie w życiu jak w piśmie.
Z prawdziwą przyjemnością hrabia Marjan sprawiał sobie igraszki z ludzi, którzy się wobec niego nad czemkolwiek unosili. Natychmiast brał się do ostudzania, przeczenia i zohydzania tego, co im się wydawało cudownem. Ktoś o nim mówił trafnie, że miał przyjemność, gdy drudzy jedli, pluć im do półmiska.
Czynił to z takim zapałem, przejęciem, gorącowością, iż przysiądz było można, że myślał co mówi, gdy często, tego samego dnia potem, wyśmiewał się i z siebie, i z tych, których oburzył lub nawrócił.
Dodać każe sprawiedliwość, że spotkawszy się z krytyką, choćby najmocniej usprawiedliwioną, i przeciw niej na harc wychodził w obronie tego, co mu się naprawdę najlichszem wydawało.
W istocie, kwestye, które podnosił, rozpłomieniając się do nich, były mu zupełnie obojętne; w głębi ducha powiadał sobie: Chi lo sa?
Włoskie chi lo sa? było mu ostatniem słowem mądrości. Nie przeszkadzało mu to jednak, dla przerwania nudów, walczyć a choćby się bić za to w co nie wierzył.
Zawiązywał znajomości i najserdeczniejsze przyjaźni bardzo łatwo, w początku wpijając się w ludzi z natarczywością, zwłaszcza jeżeli się oni sami do niego nie garnęli — a potem jednego dnia, gdy ich miał dosyć, rzucając w pośród gościńca... nie powiedziawszy nawet: — bądźcie zdrowi. Gdy go kto znudził, gdy kogo do dna wyczerpał, jak łupinę wyciśnionego owocu odpychał i deptał nogą.
Z przyjaźni do nienawiści przejście dlań było niezmiernie łatwe; lada słowo, lada spór błahy starczył do zerwania.
Z wyjątkiem tych godzin niewielu niecierpliwości i szału, przypominających słonie w niewoli, nagle rwące więzy i tratujące nogami co napadną — hrabia Marjan był najmilszym w świecie człowiekiem. Powierzchowność miał ujmującą, dystyngowaną, nie sztywną, ruchy nieco rubaszne i swobodne, ale formy salonowe, a choć niekiedy, zapomniawszy się stawał gburem, spotykało go to tylko w owych paroksyzmach, o których wspominaliśmy.
Adrjan znał go dawniej, byli z sobą na stopie przyjacielskiej, ale niezbyt poufałej, tak, że po upływie lat wielu dwaj towarzysze młodości mogli dla siebie być zagadką.
Marjan który znowu się nudził, a dla klimatu i dla swobody chciał siedzieć jeszcze we Włoszech, bo tu go żadne względy towarzyskie nie krępowały, był już z rozpaczy gotów brać lekcye rzeźby albo malarstwa, gdy dowiedział się o Adrjanie i podskoczył z radości.
Słyszał o nim bardzo wiele, gdy naówczas już, choć poeta nic jeszcze nie ogłosił, nie wystąpił z niczem, mówiono o nim głośno jako o geniuszu mającym zaćmić wszystko co dotychczas najjaśniejszem było. Od poematu Adrjana rozpocząć się miała, jak opowiadano, nowa epoka w literaturze. Ci, co zasłyszeli coś o nim, na rachunek tych, co im gdzieś podchwycone opowiadali szczegóły, tworzyli baśnie, komponowali rzeczy nadzwyczajne.
Chociaż Adrjan nie czytywał ustępów nikomu i rzadko kto mógł od niego kilka wierszy wydobyć, podchwycić, cytowano z poematu ustępy, przy których deklamowaniu ludzie mdleli, niewiasty w konwulsye wpadały, rozumni i chłodni mężowie odchodzili od zmysłów, przechodzili w ekstazy.
Im mniej znano owo nienarodzone arcydzieło, tem wieści o niem bardziej przesadzone rozsiewać było wolno — nikt ich sprostować nie mógł.
Osoba autora przyczyniała się wielce do nadania dziełu fizyognomii tajemniczej i cudownej. Adrjan był dzikim, mało do siebie dopuszczającym samotnikiem, przytem chorym, na pół jakby jasnowidzącym, wieszczem wszędzie i zawsze chodzącym w aureoli. Kobiety, którym szeptano, że to był wielki poeta, patrząc nań rozczulały się, sympatycznie ku niemu biły serca, szukano go, on zdawał się odpychać hołdy i współczucia, gardzić oklaskami — stał na niedostępnych wyżynach.
Rozmaitych dziwactw pełnych oryginalności opowiadano o nim mnóstwo, na rachunek jego puszczone w obieg chodziły sarkazmy, wykrzykniki ostre jak pociski, sądy nielitościwe, przepowiednie, wieszcze!!
Z takich żywiołów siedmiobarwnych składają się zwykle aureole — skroń przyszłego wieszcza już jedna z nich otaczała.
Nie przeszkadzało mu i to, że był piękny, młody, że był chory i że był dziki.
Hrabiemu Marjanowi było bardzo na rękę zbliżyć się do człowieka już mającego rozgłośną sławę, i tą przyjaźnią wkupić się w przyszłą jego nieśmiertelność. Przypuszczał nawet, że Adrjan uzdrowić go może z niewiary, zarazić go geniuszem. Sam nie był zdolny do niczego, ale pobudzony, rozdrażniony, popchnięty mógł iść daleko i wysoko.
Dowiedziawszy się o dawnym przyjacielu, hrabia Marjan począł od tego, iż zebrał sobie przygotowawczy materyał, rozpytał o niego, pochwytał wiadomostki i wskazówki, zdawało mu się, że miał pewne pojęcie o charakterze tego, któremu za towarzysza, za Pylada chciał się narzucić.
Adrjan jeszcze po wyjeździe matki leżał odpoczywając i rozmyślając o poemacie i o podróży na Wschód, gdy Marjan do drzwi jego zapukał. Gospodyni, kobieta średniego wieku, niespokojna i podejrzliwa, a zapłacona i nauczona przez matkę Adrjana, aby była ostrożną i czujną — obejrzawszy przybysza wciskającego się dosyć zuchwale, z razu odmówiła mu wręcz wstępu...
Che! che! che! — zawołała drzwi zamykając. — Signore Polacco mocno chory, gości mu żadnych nie potrzeba, zakazał ich doktór przyjmować!
Im bardziej napierał się hrabia, tem gniewliwa signora Costa zapalczywiej wnijścia broniła i drogę zapierała.
Musiał, uciekając się do ostatniego środka, zagrozić jej interesem wielkiej wagi, mającym za sobą straty pociągnąć, i zmusić do oddania swojego biletu, na którym na prędce dopisał ołówkiem kilka słów niezmiernie dla Adrjana pochlebnych, i jakby serdeczną dla niego miłością natchnionych.
Poeta był sam właśnie, smutny, znękany; brakło mu, nawykłemu do opieki czyjejś, kogoś, na kimby się jak na ramieniu matki mógł wesprzeć.
Kartka hrabiego zdała mu się darem niebios. Anioł stróż czuwający nad geniuszem zsyłał przyjaciela, duszę bratnią, czciciela; widział w tem Adrjan rękę Niebios, łaskę przeznaczenia, ratunek...
Z wielkiem więc zdziwieniem mruczącej signory Costy, zobaczywszy bilet, z okrzykiem radosnym porwał się z łóżka na wpół ubrany, i wybiegł naprzeciw hrabiego.
Gospodyni, która go nigdy jeszcze tak ożywionym nie widziała, patrząc na powitanie mogła mniemać, iż najczulsza, braterska przyjaźń albo krew ich łączy, tak wzruszeni padli sobie w objęcia.
Usposobienie obu w tej chwili, djapazon dawnej przyjaźni, dosyć nizki, o kilka tonów podniosło.
Obaj uwierzyli w to, że byli z sobą niegdyś jak bracia, i że dalszym ciągiem dni zapomnianych musi być związek nowy — jakby jednej duszy w dwóch ciałach. Sceptyk nawet uniósł się i poruszył.
Byli sobie wzajem potrzebni. Hrabia zjednał Adrjana zaraz admiracyą i poszanowaniem, z jakiem przybywał; a na nim blada, piękna, istotnie natchnieniem namaszczona twarz poety, mowa jego pełna powagi, uśmiech trochę goryczą zaprawny, jakieś oblicze i postawa uroczysta, niby kapłańska — uczyniły wrażenie silne. Nim się z tego wszystkiego miał zacząć wyśmiewać, przypatrywał się z ciekawością ogromną, nadzwyczajną, przybierającą pozór głębokiej czci i uwielbienia.
Adrjan mieszkał w willi nad samą drogą wiodącą do Castellamare, prawie poza Sorrentem, choć tuż blisko najpierwszej gospody pana Tramontany. Domek dosyć był opuszczony, górne piętro zajmowała angielska jakaś rodzina. On z matką mieli kilka pokojów na parterze i balkon z widokiem na morze, zawieszony tuż nad przepaścią najeżoną skałami. Z okien w dali widać było zatokę turkusową, chmurką okryty Wezuwiusz i białawe budowy Neapolu, a na wielkiej przestrzeni koloru nieba czarne łódki rybaków pływające jakby w powietrzu.
Po wyjeździe wdowy, Adrjan w tem nazbyt dlań obszernem mieszkaniu, pozostał sam do czasu, nie chcąc go zmieniać, bo na myśli miał podróż wschodnią. Wiosna już była skwarna, dywany podarte pozdejmowano z podłóg mozaikowych, żaluzye stały cały dzień pospuszczane dla chłodu. W tym pół mroku przypatrując się sobie dawni towarzysze, po wielu latach na obczyznie zmienieni w najserdeczniejszych przyjaciół, jakimi nigdy nie byli — stali obaj z siebie szczęśliwi.
— Ale jakimże sposobem mogłeś się o mnie dowiedzieć hrabio kochany? — zawołał Adrjan po pierwszych powitaniach. Nie pojmuję! Tu mnie nikt nie zna, nikt nie wie i nie umie wymówić mojego nazwiska. Unikam wszelkiego stosunku z ludźmi i światem.
— A! rozśmiał się Marjan — wyobrażasz sobie fałszywie, że możesz gdziekolwiekbądź zachować incognito! Poeta, którego sława brzmi już w ustach wszystkich — nigdzie się ukryć nie może. Wy jesteście jak ubłogosławieni, których obcy po aureoli poznają. Serca i oczy gonią za tobą.
Adrjan, którego to dosyć przyjemnie łechtało, ruszył ramionami.
— Poeta! zawołał — ale ja jeszcze prawa nie mam do tego imienia, wielce spospolitowanego, a w istocie znaczącego tak wiele jak kapłaństwo. Ani trzech moich wierszy nikt nie czytał, ani trzech myśli moich nikt nie odgadnął — nikt mnie nie zna! Co się w mojej duszy rodzi, o tem wie tylko Bóg jeden i — ja.
Marjan słuchał z wielkiem wytężeniem, ze czcią, z uwagą.
— Poezya — kochany Adrjanie, odezwał się poważnie — ma woń przenikającą, która ją zdradza. Mogę ci zaręczyć, bez pochlebstwa, że vox populi już ci zawczasu, przeczuciem niemylnem, pierwsze miejsce naznacza na naszym i europejskim Parnasie, obok Goethego i Byrona. Objawienie się twoje zwiastują już proroczo...
Adrjan przyjął to kadzidło z obojętnością pozorną bóstwa kamiennego, które dymem otaczają czciciele...
— Mnie to trwogą napełnia — odpowiedział. Tak, prawdą jest, że od lat przeszło dziesięciu pracuję w krwawym czoła pocie nad olbrzymim poematem, że czuję w sobie ogień święty, natchnienie, ten głos, który woła i każe otworzyć serce i usta, choćby za to ukamienować miano. Wszystko to prawda, lecz wielkie oczekiwania, które mogą przygotować tryumf, zarazem przerażają — tyle nadziei może zrodzić rozczarowanie. Wyobraźnia ludzi leci niepohamowana wyżej, niż największy geniusz sięgnąć może. Spaść z tych wyżyn Ikarem, to więcej niż śmierć, to hańba!
Marjan przerwał, sadowiąc się na kanapie:
— Dość! dość! nie potrącajmy teraz o ten przedmiot, nie wyczerpujmy go tak lekko i pobieżnie... Profanacyą by to było. Spodziewam się dłuższy czas spędzić z tobą, będziemy wielkie zadania sztuki roztrząsać swobodnie — powoli, à tête reposée. Teraz, ty mi mów o sobie...
— Jak się czujesz? Dlaczego siedzisz we Włoszech? Jesteś cierpiący?
Adrjan zapatrzył się w ziemię.
— Cierpiącym, odparł, tak bardzo nie jestem. Trudno zresztą, aby w stanie anormalnym, w jaki musi wprawiać natchnienie i tworzenie, być cieleśnie zdrowym. Kto się codzień upijać musi, ten cierpi z konieczności; ja więcej niż pół życia mego chodzę pijany, jeśli nie winem to poezyą, która pali mocniej niż Lacrima Christi i stare Falerny. Cierpię jednak więcej na duchu, niż na ciele. Rozumiesz mnie. Cierpienie to jest zarazem rozkoszą i męczarnią.
Marjan pomyślał w duchu: — „Frazes zużyty!“ a głośno dodał:
— Z tego co słyszałem, wnoszę, że praca przecie musi się zbliżać ku końcowi! Tyle lat!
— Całe życie może nie starczyć na stworzenie tego co ja chcę — arcydzieła — odparł Adrjan naiwnie. Mówię to cynicznie tobie, co mnie zrozumiesz, nie lękając się, byś mnie wyśmiał. Ale stworzę to, co noszę w duszy, lub padnę ofiarą Dajmona, który mnie opanował.
— Przepraszam cię, zawołał hrabia żywo bardzo, jakby serdeczny brał udział w sprawie — kogóż uczynisz sędzią twojego poematu?
— Siebie! rzekł z wielką powagą Adrjan — najprzód nikogo tylko siebie. Tak. Prawdziwy poeta z natury swej powinien być istotą wielostronną, powiedziałbym przemienną, mogącą się zmetamorfozować co godzina. Prawdziwy poeta musi w sobie nosić świat cały, całą rozmaitość istot i stworzeń, całego człowieka ze wszystkiemi odmianami. Poeta musi być razem krytykiem, niedowiarkiem, zapaleńcem, twórcą oszalałym w natchnieniu, a nieubłaganym sędzią w chwilach rozwagi, musi czuć za wszystkich i najróżniej — musi, jednem słowem, w ducha swego głębiach piastować świat cały.
Marjan jakby ugodzony tym aforyzmem, który mu obuchem spadał na głowę — pochylił ją w pokorze.
— Masz słuszność, rzekł. Jednakże i głosów z zewnątrz słuchać potrzeba, choćby dla tego, ażeby wiedzieć nastrój godziny.
— Godziny? podchwycił Adrjan — godziny? Poeta wielki powinien być wieszczem nie dni, ale wieków, głosem nieśmiertelnej prawdy i piękna. Cóż mu godzina, choćby los najgorszą przeznaczył?
Mówiąc to ruszył ramionami, i przybierając twarz weselszą, zbliżył się do siedzącego.
— Miałeś słuszność — rzekł zmienionym głosem — teraz nie pora mówić o tem. Ale ty — zkąd się tu wziąłeś? dokąd dążysz? co robisz? Sam jesteś? z kim? na długo? Chcę od razu wiedzieć wszystko.
— A ja na wiele z tych pytań nie potrafię ci dać odpowiedzi — odezwał się Marjan z wahaniem. Prowadziłem dotąd życie nieco awanturnicze, rozpasane. Nie mając poematu w duszy, biegałem za tem co ludzie dziecinnie szczęściem nazywają. Pogoń ta, naturalnie, skończyła się, albo raczej przeplotła (bo ja jej za skończoną nie mam), zawodami, rozczarowaniem, nudą, dobrze, że nie rozpaczą.
Jeżdżę, bo w domu usiedzieć jest dla mnie niepodobieństwem...
We Włoszech bawię już dość długo; zostanę? nie wiem, może lata całe, może dni kilka. Nie zwykłem się wiązać niczem, nawet projektami własnemi. Miałem już myśl powrotu ku państwu Boreaszów i Austrów, ale ciebie tu znajduję — no, i nic już nie wiem, oprócz, że chcę być z tobą, dopóki mnie nie odpędzisz.
Adrjan go uścisnął, przyjaźń stawała się primo impetu nadzwyczaj gorącą i wielką.
— Ale ty dla mnie, zawołał, jesteś deską zbawienia — ja konałem ze znużenia i samotności. Miałem z sobą matkę, która mnie opuścić musiała; zostałem sam, jestem jak dziecko nieopatrzny, roztargniony, bezsilny. Ale — gdzież mieszkasz? dodał Adrjan — jesteś tu w odwiedzinach, czy?...
— Stanąłem tymczasowo ztąd o trzy kroki u Tramontany, zawołał hrabia, gdzie ty jadasz. Przybyłem z Neapolu, z razu ze śmieszną myślą dostania się na Capri.
Na wspomnienie wyspy Tyberyuszowej, Adrjan potrząsł głową.
— Capri bo wcale śmiesznem nie jest — odparł; — to olbrzymi stos gruzów rzucony wśród morza — ludność wygląda jak widma greckich posągów. Na Capri umieściłem jeden z epizodów mojego poematu.
— A! zdradziłeś się — z uśmiechem rzekł hrabia — poemat więc jest z dziejów starożytnych Romy!
— Mylisz się — odparł z uśmiechem także poeta, — poemat jest z dziejów ludzkości całej, z nad brzegów Gangesu przesuwa się mieniając barwy aż nad Wisłę, olbrzymim wężem o łuskach tęczowych pełznąc przez Niniwę, Jeruzalem, Nil, Tybr, Rodan...
Rzucił ręką gwałtownie.
— Poemat mój w objęciach swych trzyma świat cały, i śpiewa dzieje ludzkiego ducha aż do chwili obecnej.
— Olbrzymich sił potrzeba było, aby się o coś takiego pokusić! szepnął Marjan.
— Olbrzymiej odwagi, tak — kończył Adrjan; olbrzymich studyów i olbrzymio spotęgowanej intuicyi.
Nabycie władzy, by módz na zawołanie coraz nowym wcielić się Owatarem, było najstraszliwszą pracą ducha. Wszystko ginie i maleje obok walki, jaką z naturą własną staczać było potrzeba zmuszając ją do wyrzeczenia się samej siebie, nie wyrzekając się życia — do zapierania się własnej myśli, do przywdziewania szaty coraz nowej, często krępującej, ciasnej, w żelazne kleszcze zamykającej szersze nad nią ramiona.
Wystaw to sobie, mózg olbrzyma wcisnąć w główkę muchy? Aby ta mucha mogła w poemacie brzęczeć jak należy, mózg i życie własne w nią wdusić było potrzeba!...
Gdy to mówił, oczy mu pałały, a przekonanie głębokie, z jakiem swe teorye głosił, podziałało nawet na sceptycyzm hrabiego. Usposobienie ironiczne, które przyniósł z sobą, topiło się jak lód — od gorących słów Adrjana. Słuchał zdumiony.
— Jeżeli nie waryat! — powiedział w duchu.
Adrjan się zapalał.
— Pojmujesz ty człowieka — począł mówić z ogniem coraz większym — człowieka, który zaledwie ubogą minutę ma prawo być sobą? Musi trupią skórę największych zbrodniarzy wdziewać na swe żywe ciało, musi oddychać zatrutą atmosferą nikczemności, szału, głupoty, a potem stać się czystym aniołem lub dziecięciem w kolebce, musi zarówno zrozumieć, wcielić się w zwierzę, bóstwo, kamień, błoto... Inaczej nie byłby poetą!
Nieraz słyszałem utyskiwania nad losem tych nieszczęśliwych kuglarzy, co łamane wyprawiając sztuki, ciało swe poddają najstraszniejszym nienaturalnym wykręcaniom. Cóż powiedzieć o poecie, którego dusza musi stokroć boleściwsze zwichnięcia dobrowolnie znosić?
Marjan milczał jakby przestraszony. Adrjan wypowiedziawszy to z boleścią, zwrócił się ku oknu. Rozmowa z tego tematu dalej już iść nie mogła, znużyła obu do niej nieprzygotowanych.
— Możesz się zabić tym poematem — odezwał się po namyśle Marjan. — W interesie nawet dzieła twojego jest, aby sił oszczędzać i myśli dawać wytchnienie; czasami zapomnieć o tem, że się jest wieszczem natchnionym.
To mówiąc wstał uśmiechnięty.
— Trzeba czasem zdziecinnieć i nie być tak do zbytku poważnym a rozumnym. Powinieneś się pobałamucić, rozerwać. Chcesz? Ja ci choć do tego dopomagać jestem gotów, bo się na nic innego nie zdam.
Adrjan chwilę wahać się zdawał.
— Nie wiem — rzekł — czy to możliwe, choćby było zdrowem i orzeźwiającem.
— Dlaczego? powinieneś spróbować!
Poeta ruszył z lekka ramionami.
— Zobaczymy — odparł cicho — ja już jestem, oprócz tego, żem okaleczał na duchu od tej pracy — istotą obrzydliwie znałogowaną. Jak pijak, choć go napój zabija, ciągnę do tej trucizny, potrzebnej mi już, stanowiącej pokarm, będącej we krwi, w ciele, we wszystkich tkaninach istoty mojej. Wiesz, że gdy więźniów, co w mefitycznem długo zamknięci byli w powietrzu, na świeże wywiodą — umierają.
Gospodyni usłyszawszy nazbyt ożywioną rozmowę, a pamiętając o powierzonym sobie nad chorym dozorze, niespokojnie parę razy przeze drzwi zajrzała. Adrjan uśmiechnął się do niej, odprawiając ją ręki skinieniem.
— No — a gdzież jemy śniadanie? u Tramontany? nie prawda? zapytał hrabia.
Adrjan zawahał się, jakby się namyślał czy ma odpowiedzieć otwarcie; — zaczynał mówić i milczał — wreszcie rzekł porywczo, nagle się decydując:
— Weszliśmy od razu po tylu latach niewidzenia, kochany hrabio, na ton tak poufałych zwierzeń, że dla ciebie żadnych tajemnic mieć nie chcę. Zrozumiesz mnie... Do Tramontany nie pójdę.
Hrabia wyczekując tłumaczenia, w milczeniu ścisnął go za rękę. Dziękował za zaufanie.
— Ja temu poematowi, mówił Adrjan powoli, poświęciłem wszystko, aż do najdroższych marzeń życia. Serce moje potrzebowało i potrzebuje serca, wyrywało mi się i wyrywa z piersi. Jak krwawe jelita ranny na placu boju, tak ja nazad je wpycham do piersi. Kochałem się, byłem kochany — zerwałem raz związek serdeczny, który mi mógł dać szczęście, aby nie przestać być poetą. Miłość i poezya są obie zazdrosne, dwom im służyć nie można, choć są jak siostry podobne i często jednę za drugą wziąć można. Ale to o czem mówię, są już stare dzieje. Odbolałem je...
Młodość znowu upomina się o zaparte prawa swoje...
U Tramontany spotykam się — z pewną Angielką... miss Rosą... Czuję, że pokochałbym się w niej, bo mnie siłą nie wiem anielską czy szatańską ciągnie ku sobie. Muszę jej unikać, bobym się stał krzywoprzysięzcą przeciw sobie. W chwili gdy moje usta spotkałyby się z jej ustami — umarłbym jako poeta...
Marjan dosłuchawszy do końca, rozśmiał się głośno.
— A! zawołał: najfałszywsza teorya w świecie. Mylisz się! Miłość? to kastalskie źródło, ona daje natchnienie.
— Tak! ale miłość nieszczęśliwa, miłość bez nadziei — eteryczna, platoniczna! przerwał Adrjan.
— Ale cóż znowu! miałażby Angielka być tak niebezpieczną, by cię aż z platońskich sfer wyciągnąć chciała. Rozśmiał się Marjan.
— Nie rozumiesz mnie — podchwycił marszcząc się Adrjan... Miss Rosa jest aniołem przeczystym, ale ma dla mnie urok szatański. Czuję, że poddawszy się uczuciu, które mnie ciągnie ku niej, popadłbym w szał, w namiętność.
Pojęta strzepnął rękami, i jakby uciec chciał od ostateczności, którą przewidywał — poskoczył ku oknu.
Marjan stał, przypatrując mu się z pewnem zdumieniem.
— Przyznam ci się — zakończył — że dla mnie najpiękniejszy w świecie poemat, życia wart nie jest. Gdybym się dla przeistoczenia w nieśmiertelnego wieszcza wyrzec miał człowieczeństwa, miłości, kobiet, nadziei jedynej na ziemi chwili jaśniejszej, choćby tylko szału namiętności — zdeptałbym aureolę nogami, a wolałbym być prostym parobkiem i na zabój kochać się w Kaśce.
Z politowaniem uśmiechnął się słuchając Adrjan.
— Mój drogi, rzekł zimno: zdaje mi się, że to co my śmiertelni prawimy o naszej wolnej woli i wyborze losu, jest czystem rojeniem miłości własnej. Nikt się nie czyni tem, czem jest, ulegamy prawu niezbłaganemu, przynosimy z sobą na świat losy nasze...
Ty jesteś takim jakim być musisz — ja także. Choćbym chciał nie być sobą, nie mogę...
Hrabia popatrzał nań, jakby już dłużej badać go nie potrzebował.
— Wiesz co? rzekł po chwilce: jeżeli ci ta niebezpieczna miss Rosa niedopuszcza iść do Tramontany, u którego przynajmniej je się nie zbyt po włosku, ale po ludzku, i z tarasu jego widok nieporównany — weźmy osiołki i puśćmy się — ot tak, na los szczęścia, gdzieś w góry, w wąwozy — gdzie ci się podoba... Ja głosuję za Castellamare. W razie konieczności, ponieważ gościńce po nocy nie są bardzo bezpieczne, czemubyśmy nie zanocowali pod kasztanami w gospodzie?
Adrjan nim się zebrał na odpowiedź, otworzył drzwi na balkon i popatrzał po okolicy. Dzień był pogodny, białe, bawełniane chmurki pływały po niebie.
— Dobrze — odezwał się — jedźmy. Pozwolisz mi tylko zabrać z sobą arkusz papieru. Któż wie! czasem w drodze najdziwaczniej, najniespodzianiej, z pośrodka dwóch uśmiechów łzawy wiersz wytryska...
— Nic nie mam nawet przeciw całej librze papieru — odparł hrabia — choćbym ją miał sam nosić za tobą. Za to, spodziewam się, że jeśli mnie los przy narodzinach jakiego epizodu u jego kołyski postawi, pozwolisz zajrzeć w oczy nowonarodzonemu.
Adrjan potrząsnął głową.
— Tego nie żądaj odemnie, proszę, odezwał się cicho i żałośnie. Może przyjść chwila, gdy mi się coś z piersi mimowolnie wyleje, ale tak na zimno, recytować, czytać — a! nie mogę! nie mogę!
Nie nastawał hrabia, był niesłychanie powolnym. Adrjan zwrócił się ku drzwiom powołując signorę Coste, aby posłała po osiołki, o które nigdy nie trudno w Sorrencie. Na szczęście właśnie z Castellamare wracali przewodnicy weseli, którzy rodzinie jakiejś towarzyszyli do Sorrenta; signora Costa z okna tylko zawołała na znanego sobie, z jednem okiem przymrużonem, z piersią na bronz opaloną Toniego; i natychmiast długouche stworzeńka przyparły się już do zamkniętej bramy, którą chłopak bosy pobiegł im na oścież otworzyć.
Osłów było aż za wiele, do wyboru, a oprócz Toniego, kawałek lazarona oszarpanego, w czapce czerwonej na głowie rozczochranéj, z potężnym kijem do poganiania...





Z kilku rysów pobieżnie rzuconych czytelnik mógł już poznać bohatera takim przynajmniej, jakim się on pospolitym widzom wydawał z daleka.
Obraz to jednak niewypełniony, słabo tylko malujący postać do określenia i osądzenia trudną. Adrjan był — istotą wyjątkową. Młodość jego przypadła właśnie na tę chwilę gdy u nas poezya się rozbudziła z siłą młodego pączka co okrywającą go pochwę rozsadza. W tych latach gdy wszystko na człowieka najsilniej działa, on pił tę wiosenną pieśń jeszcze świeżą, szumiącą, młodą, nową — upajającą. Przypadek wrażliwemu dziecięciu dał za nauczyciela jednego z tych ludzi serdecznych, z jednej bryły wykutych, stworzonych do uwielbiania, potrzebujących coś czcić, nad czemś się unosić i kochać.
Dziecko przejęło od niego cześć dla poezyi pierwszą, pojęcie jej boskiej genezy i znaczenia; rozgorączkowało się nią pod jego okiem i przedwcześnie żyć w niej zaczęło.
Ta upajająca ambrozya wypita na czczo, na zaraniu życia, wpłynęła dziwnie na cały ustrój człowieka. Adrjan zawczasu przestał być dzieckiem — poczuł się poetą.
Z tą myślą, że był predestynowany, wyznaczony na poetę — poczęło się razem wynikłe z charakteru, może z warunków wychowania ukochanego jedynaka przez matkę — pragnienie osiągnięcia najwyżej zawieszonego wieńca. Nie dosyć mu było poetą być, chciał być największym z poetów. Miłość matki, jej uwielbienie dla dziecięcia dały mu pierwszą otuchę. Instynktem potem odgadł, iż chcąc osiągnąć cel wielki, potrzeba mu się było całkowicie poświęcić.
Zupełnie anormalną jakąś istotą wyszedł z tych pierwszych muzy uścisków. Byłoby to może wszystko spełzło na śmiesznym jakimś zawodzie, gdyby ów poczciwiec, nauczyciel, człowiek rozumny choć zapalający się i do entuzyazmów skłonny — na samym wstępie nie oświadczył uczniowi, iż wprawdzie Bóg geniusz daje, ale praca go wypiastowuje i żywi. A choć piastunka ta czasem może w namiętnych uściskach udusić wychowanka — lecz bez niej ów ani latać, aniby nawet chodzić się nie nauczył. Wpoił to Adrjanowi, że dziś zwłaszcza poeta, aby stanąć na wysokości swojego wieku, oprócz natchnienia mieć musi świadomość wszystkiego, co świat i poezya przeżyły od doby dziecięctwa, do dziś dnia.
— Naśladować nie potrzeba nikogo — mówił stary Sieniuta do ucznia swojego — ale znać potrzeba wszystkich choćby dlatego, aby nie powtarzać wyśpiewanej pieśni, i nie być poetą umarłych.
Należy tu słówko temu oryginałowi, który był pierwszym, a może jedynym nauczycielem Adrjana.
Sieniuta na pozór prosty człek, z rodzaju tych, których gmin pospolicie filozofami nazywa, był niepospolitym oryginałem. Nauka ogromna łączyła się w nim z tem niewygasającem ciepłem wewnętrznem ducha, które ją czyni płodną. Prawdziwy miłośnik mądrości, ów Sieniuta duchowym przyjemnościom święcił wszystko. Zdawał się umieć co tylko pojmuje, a uczył się nieustannie. Każde nowe dzieło, w którem była choć iskierka jasna, rozgorączkowywała go. Co miał tracił na książki, o resztę dbał niewiele.
Powierzchowności niepozornej, ogromnego wzrostu, silny, z głową kwadratową, wielką na grubej szyi, z twarzą rysów niczem się nie odznaczających, i raczej brzydkich niż regularnych, — gdy mówił, gdy się ożywił, nabierał takiej powagi, takiego wdzięku, iż mało kto wpływowi jego mógł się oprzeć. Ustępstw światu ze swych przekonań i obyczajów nie czynił żadnych, bo prawda we wszech swych objawach była dla niego rzeczą świętą i wykroczyć przeciw niej uważał za świętokradztwo — lecz nie było przytem łagodniejszego nadeń i wyrozumialszego na wszelkie aberracye człowieka.
Jeśli usiłował nawracać, to z miłością taką, z serdecznem przejęciem, iż jeśli nie przekonał, przyjemniej nie odstręczył i nie naraził sobie nikogo.
Do Adrjana przywiązał się jak do swojego dziecięcia i byłby go może nie porzucił nigdy, gdyby nie został odwołany wypadkiem, z którym związana dlań była idea najświętszego obowiązku.
Jak samo nazwisko powiada, Sieniuta należał do starej rodziny, której szczep jeden zubożał zupełnie. Stryjeczny brat profesora, mało mu znany, u którego na łasce być nie chciał, miał bardzo znaczne majętności na Rusi. Kilkakroć zapraszano go tam, usiłowano przytrzymać, ale stary się na swobodę wyrywał, rezydentem być nie chciał. Brat ten stryjeczny nagle zachorowawszy, zmarł zostawiając żonę i synaczka, których testamentem profesorowi polecił.
Musiał więc Sieniuta opuścić Adrjana, aby spełnić obowiązek krwi i służyć rodzinie. Co się z nim stało, ledwie wiedział wychowaniec. Z początku listy przychodziły, potem gdy poeta się parę razy w odpowiedziach zaniedbał, Sieniuta zamilkł. I tak już od dawna nie wiedzieli o sobie. Ze wszystkich jednak może bliższych poeta po matce najwięcej kochał nauczyciela, tęsknił prawie do niego. Brakło mu go niekiedy; — czuł wyższość tego ducha tak skromną odzianego szatą, a tak szeroko sięgającego wzrokiem...
Posłuszny mu Adrjan uczył się chciwie i wiele, a że pojęcie miał łatwe, pragnienie wielkie, nie sięgając zbyt głęboko, przebiegł szybko przestrzenie ogromne.
Jak każdy, którego monomania opanuje, szukał w swych studyach przeważnie poznania warunków, w jakich poeci się rodzą, rozwijają, objawiają światu, chciał tajemnicę natury podpatrzyć. Studya w tym kierunku, nie doprowadziły go do niczego. Znalazł, że poeci i poezye rodziły się jakiemś dziwnem, niedocieczonem prawem, tam gdzie się ich najmniej spodziewać było można. Zmuszony więc był widzieć w nich raczej tajemniczych zesłańców jakiejś nadziemskiej potęgi, niż rezultaty czysto ziemskich i ludzkich warunków bytu.
Utwierdziło go to w poczuciu siebie samego poetą. Słyszał wewnątrz duszy głos Dajmona, który mówił doń: — Wstań a idź, rzuć wszystko! jesteś powołany! — Temu rozkazowi nie myślał się opierać; starał się tylko wybadać, zrozumieć, co mu czynić należy, aby misyę swą spełnił.
W młodzieńczych wyobrażeniach ludów i ludzi wielkość się zawsze przedstawia najprzód nie jako doskonałość w drobnem, ale jako rozmiarami potężna olbrzymiość. Adrjan więc chcąc być poetą wielkim, powiedział sobie, że musi stworzyć poemat w rodzaju tych indyjskich, których pieśni się liczą na seciny a wiersze na sta tysiąców.
Tak samo zupełnie Lamartine w pewnej chwili życia swojego, gdy Medytacye dały mu poznać, że jest poetą, chciał się stać olbrzymem poezyi, kreacyą sturamienną — która później w głowie jego zamarła.
Adrjan miał talent niezaprzeczony, może istotną iskrę geniuszu nawet — wszystko się na to składało, aby ona w jasne płomię rozgorzała. Sprzyjało to nawet przyszłemu poecie, że o doskonałość się kusząc, z próbami w początku niedojrzałemi się taił; cząstkowo się nie dawał poznać nikomu i niezrażony niczem, z ufnością w siebie szedł coraz bardziej upajać się natchnieniem i potęgując je w sobie.
Była to chwila, gdy poezya byronowska panowała światu, — choć nic i z dawnych poetów nie było obce Adrjanowi — te pieśni, w których drgało uczucie rozognione i myśl wieku żywa — najsilniej nań podziałać musiały. Młodość czyniła to nieuchronnem. Wpływ jednak byronowski raczej nieświadomie niż z wiedzą jego i wolą, działał na młodego poetę. Nie przyznawał się do tego sam przed sobą.
Wielki poemat Adrjana, w jego pojęciu, miał daleko prześcignąć angielskiego wieszcza. Chciał w nim całą ludzkość pomieścić, całe jej dzieje, nie domyślając się tego, iż słońce całe odbija się w kropli wody, a na ogromnych bagnach blask jego rozlany słabnie.
Olbrzymie zadanie równie wielkich ofiar wymagało. Poeta był do nich gotów. Widzieliśmy go, mimo miłości dla matki, nawykłego patrzeć na nią, obchodzić się z nią jak z pomocnikiem przy budowie. Sprawy majątkowe, powszednie, położenie własne w świecie rzeczywistym, przyszłość nie obchodziła go wcale. Miłość ku Leni złożył tak samo na ofiarę Dajmonowi, jak wszystko co stanowiło właściwe życie.
O tyle je w sobie chciał podtrzymać i podsycać, o ile ono miało wydać owoc pożądany. W sobie widział tylko naczynie, z którego światu boski napój miał popłynąć.
W początkach postępował tak opanowany uczuciem — potem przeszło ono w system i rachubę, w trwożliwą pilność nad samym sobą, aby się postanowieniu nie sprzeniewierzyć.
Chwilami bowiem chwytały go do życia tęsknoty, pragnienia innych nasyceń — któremi krew, temperament, naostatek choroba z pracy i natężenia myśli wynikła — dopominały się praw swoich.
Adrjan w pełni wieku był wycieńczony, rozdrażniony a zajęcie ciągłe samym sobą wprawiło go w rodzaj bałwochwalstwa. Nie było dla niego droższego nic nad ten zdrój, z którego poezya wytryskała.
Tymczasem zdrój ten płynący niekiedy strumieniem wielkim, z siłą potężną — chwilami już wysychał. Poeta czuł się wystygłym, zniechęconym, powiedzmy jaśniej, niezdolnym do niczego.
W tych momentach osłabienia i znużenia, gdy się sam nie poznawał — rozpacz go ogarniała. Zniecierpliwiony, przelękły, instynktowo chwytał się ladajakich środków podbudzających życie, które wprawdzie krew pędziły żywiej, ciało chwilowo czyniły na pozór rzeźwiejszem — ale na umysł, na tajemne źródło natchnień nie działały.
Już w domu miewał Adrjan te dni prostracyi i niemocy. Gdy matka mu o podróży pierwszy raz wspomniała, chwycił się tej myśli sądząc, że wrażenia nowe dadzą mu natchnienia silniejsze. Nie zawiodło go to w początkach, bo i widoki i wrażenia, rozrywka, podróż, powietrze, zmiana życia, odmłodziły go. Poczuł się mocniejszym i korzystał z tego, aby poezyę, którą dla niego promieniały nieznane kraje, wnet ująć w słowa. Pisał więc wiele w Szwajcaryi i we Włoszech, pisał nieustannie.
Po niejakim czasie i tu wrażenia osłabły, kraj, obrazy, ludzie nie działali jak w pierwocinach. Adrjan siebie o to obwiniał i miał słuszność. Stawał się coraz ostyglejszym, mniej przyjmującym od świata zewnętrznego — był znużony.
Spoczynku się lękał, myśl poddawała mu różne środki odżywiania, przywrócenia dawnej żywości młodzieńczej; sam nie wiedział czego się chwycić.
Miłość — czyli jakieś uczucie nieokreślone, w którem i krwi ducha było wiele — miłość dla pięknej miss Rosy, która w istocie młodym poetą mocno była zajęta — na krótko go tylko zelektryzowała. Uląkł się jej zaraz...
Poemat nie był skończony!
Wolał więc jako podbudzającego lekarstwa użyć podróży na Wschód.
Niezdecydowanym, niepewnym, smutnym zastało go przybycie hrabiego Maryana i stało się czemś odżywiającem.
Pierwszy raz uczuł, że myśl podzielona, poddana rozbiorowi, nawet krytyce, płodniejszą się stać mogła, niż zamknięta w sobie.
Rad był temu przyjacielowi, i zażądał mieć w nim powiernika. Przychodził mu w godzinę zwątpienia jak opatrznościowo zesłany, a poeta skłonny był bardzo wierzyć w to, że się nim wyższa jakaś opiekuje siła.
Wyprawa do Castellamare, obudziła w nim dawną niebywałą wesołość, a signora Costa, która go widywała przy matce najczęściej zasępionym, ponurym, uradowała się zobaczywszy tak ożywionym i młodym.
Hrabia Maryan, jak ludzie wielkiego świata, miał ten przymiot nieoceniony, że nawet przy najdzikszem usposobieniu, w humorze najkwaśniejszym, umiał być wyśmienitym towarzyszem, a w potrzebie roztrzepańcem.
Wyjeżdżali drogą nową, którą właśnie naówczas kuto w skałach i kończono, gdy filutowaty Toni, woląc jechać cieniem, kasztanowemi lasami, wniósł, aby dla chłodu skręcić w góry na prawo. Ręczył, że i tak zawczasu staną w Castellamare; a był zgodzony od godzin. Dla zachęty dodał, że niedawno z Sorrenta, tąż samą drogą przez Monte-Cupolę pojechali inni forestyery do Castellamare.
Zgodzono się na co chciał.
Podróżni poświęcili nawet wędrówce tej śniadanie i na prędce podany fiascon wina, ser, chleb, salami uznane zostały za dostateczne do nakarmienia przed obiadem u celu podróży. Zapalono cygara i spoglądając na cudną zatokę u stóp ich na lewo rozłożoną jak płaszcz turkusowy, na dymiący Wezuwiusz w dali, na miasteczka jakby wieńcem obrąbiające wybrzeża, dwaj przyjaciele pod wodzą wesołego przewodnika, który resztę fiasca wysuszył, puścili się ku Monte-Cupoli.
Adrjan z wielką swą pociechą uczuł się nierównie silniejszy niż z rana, gdy w swej willi leżał na kanapie, umierając ze znudzenia. Świat mu się jakoś uśmiechał, po głowie już chodziły jakieś urywki epizodu, nad którym właśnie pracował.
Hrabia Maryan niedomyślający się wcale, że monoman już, powróciwszy do życia, wracał do nałogu wierszowania; — począł rozmowę wcale z innego tematu.
Z Adrjanem można było mówić o czem chcąc, a zawsze się musiało skończyć na poemacie...
Hrabia go zagadnął o miss Rosę.
— Jesteś bo okrutnym, nielitościwym — odezwał się — Angielce dałeś czas i sposobność zakochania się w tobie, a teraz, nagły strach, aby miłość nie pożarła poezyi, każe ci ją odtrącić.
— Przepraszam — odparł Adrjan — o miłości między nami nigdy mowy nie było. Oczy wprawdzie rozmawiały dużo, pozwalały sobie wiele, ale usta trzymałem zamknięte na siedem pieczęci. Rozmawialiśmy o Shelley’u, o Byronie, o Walter Skocie, o Shakespearze — o niczem więcej.
— Angielka piękna? — spytał Maryan ciekawie.
— Tak jak tylko córki Albionu być umieją — odparł Adrjan — idealnie piękna! Dodaj do tego, że jest sierotą, zupełnie swobodną, a umysł ma daleko śmielszy i więcej wyemancypowany niż zwykle rodaczki jej miewają. Dwudziestokilkoletnia zaledwie podróżuje sama, z jakimś chaperonem milczącym, i zapalczywie albumy napełnia zachwycającemi akwarelami.
Oprócz tego muzykalna, wirtuozka i dusza artystyczna w całem znaczeniu wyrazu.
— Z ciebie prawdziwie szczęśliwy człowiek — wykrzyknął Marjan — los ci sam zsyła taki ideał, z którym dobrze poprowadzony romans innemuby na cały rok dał się czem upajać najrozkoszniej, a ty... niewdzięczny!
— Ja nadewszystko kocham mój poemat — na pół żartobliwie, pół seryo odparł Adrjan — poemat przedewszystkiem — noszę w łonie dziecię moje! Mówiłem ci: poezya jest najzazdrośniejszą z kochanek: a że dla mnie ma wdzięk, który jest odblaskiem Bożego oblicza — poświęcam jej wszystkie Rosy w świecie.
Westchnął jednak.
— Jest w tem — dodał — wiele wyrachowanej ostrożności z mojej strony — boję się sam siebie. Tak jak teraz miłuję poezyę, zdolnym bym był kochać kobietę. Naówczas wszystko stracone — dziesięć lat męczarni poszłoby na ogień i śmiecie. Zginąłbym w jej objęciach.
— I byłbyś tylko po prostu najszczęśliwszy z ludzi — dodał Marjan trochę szydersko. — Dalipan, że i to coś warto!
— Na jak długo? — zapytał Adrjan. — Wszystko na świecie ma trwanie ograniczone. Miłość gwałtowna, namiętna trwa krócej jeszcze niż inne uczucia.
— A poezya — wtrącił śmiejąc się Marjan — jest nieśmiertelną.
Trochę ironii przebiło się już w głosie Marjana, Adrjan zamilkł nagle. Osiołki popędzane gramoliły się ciężko pod górę, to przyśpieszając po trosze kroku, to zwalniając go, gdy nad sobą nie czuły gałęzi stróża...
— Masz więc wolną i nieprzymuszoną wolę — począł Marjan znowu — ucieczką się ratować od czarodziejki. Rozum nad wiek, rachuba nad pojęcie przebiegła, siła nad wszystkie wieku młodzieńczego instynkta. Uwielbiam — ale, proszę cię, powiedz, dokąd uciekać mamy, bo ja z tobą! Ja uciekam też, ale przed śmiertelnemi nudami, które w sobie noszę, chcę je gdzie pogrzebać lub utopić.
— Dokąd? nie wiem — rzekł Adrjan — miałem niezmierną ochotę być na Wschodzie.
— Nie radzę — odparł Marjan — po co szukać rozczarowania? Ten Wschód, który masz w swej wyobraźni, wcale nie jest podobny do rzeczywistego. Stracisz co masz, a zyszczesz zawód i niesmak. Przytem sama podróż nużąca i niewygodna, działająca zapachami i wrzawą na nerwy fatalnie. Do poezyi z niej nic nie wziąć, chyba koloryt krajobrazu.
— Ale, mój drogi — zawołał Adrjan — przepraszam cię. Nawet to co niecierpliwi, jątrzy, draźni, co męczy, może żyłkę jakąś śpiącą obudzić.
— Woda okropna, dająca dyaryę, słodycze nudne, olejek różany prześladuje na każdym kroku pomieszany z cebulą... Słońce w głowę piecze do waryacyi, piasek zasypuje oczy — słowem okropny kraj — dodał Marjan...
— Ależ człowiecze! — przerwał Adrjan. — Kair, Piramidy, Ateny, Jeruzalem, Palmira, pustynia, Beduini...
— Wszystko to strasznie oklepane rzeczy — przerwał hrabia — lepsze daleko w książkach i obrazach, niż w rzeczywistości. Powiadam ci, więcej odczarowujących niż czarujących motywów. Ja tej podróży nie radzę. Mamy do włóczęgi ogromne Włochy, mnóstwo kątów prześlicznych, równie jak na Wschodzie śmierdzących i nie wygodnych, ale z których daleko łatwiej się salwować gdy się uprzykrzą. Ja wotuję za Włochami.
— A bryganty?
— Ci przynajmniej gdy pochwycą dają się okupić, gdy na Wschodzie Giaur się od razu zabija.
— Strachem mnie nie przekonasz i nie weźmiesz — rzekł śmiejąc się poeta; trochę niebezpieczeństwa dodałoby mi owszem do podróży smaku.
— Trochę — tak — ale w miarę... — dokończył Marjan. Na dziś dajmy temu pokój; stokroćby mnie więcej zajęło, gdybyś był tak wspaniałomyślnym, szczodrobliwym, łaskawym i obdarzył mnie choć jakiemś pojęciem, choć cieniem, widmem twojego poematu.
Mówił to gdy właśnie byli na skręcie drogi wijącej się kapryśnie ku górze. Adrjan ruszył ramionami, zwracając się ku przyjacielowi z twarzą wyrażającą zdziwienie i zakłopotanie, gdy widok nowy uwagę ich od tego draźliwego tematu odwrócił.
Przed nimi drogą tą samą jechał z wolna na osiołku mężczyzna słusznego wzrostu, którego tylko długie nogi aż ku ziemi zwieszone i na ramionach siwe rozwiane włosy widać było. Poły surduta wiatr podwiewał, tak, że niby dwoje skrzydeł z dwóch stron się podnosiły. Jedną też rękę wzniesioną miał do góry, a w niej trzymał małą książeczkę, w którą włożony palec za zakładkę służył. Jechał powoli, oglądając się, nasycając widocznie, używając i smakując. Właśnie z tego miejsca, po nad kłębami zielonemi drzew widać było sine morze leżące spokojnie i Neapol w dali. Widok był zachwycający; siwowłosy mężczyzna zatrzymał osiołka i napawał się widokiem z rozkoszą.
Marjan, mający zawsze ochotę prześmiewania, wziął samotnego podróżnego za Anglika, książeczkę jego za Murraya, i począł drwić głośno, ale po polsku z wyspiarzy, którzy bez niańki tej drukowanej, kroku zrobić nie umieją.
W tej chwili podróżny jakby mowę zrozumiał, czy głosem zbyt szyderskim był uderzony, odwrócił powoli głowę ku jadącym, którzy się zbliżali ku niemu, i ukazał im twarz starą, niepiękną, ale tak powagą i spokojem namaszczony, tak olimpijsko wypogodzoną, iż hrabiemu śmiech zamarł na ustach.
Na widok starca Adrjan drgnął i pobladł. On też zdawał mu się przypatrywać, nie jak pięknemu nieznajomemu, ale jakby komuś, w kim niby poznawał dawno niewidziane oblicze...
Nagle poeta ręce wyciągnął.
— Miły Boże — zawołał — czyżby mnie to szczęście spotkać miało?... Sieniuta!
Usłyszawszy nazwisko, stary jakby młodych sił nabrał, skoczył ze swego osiołka, krzycząc prawie płaczliwym głosem:
— Adrjan! ty! Adrjan!
W zupełnej nieświadomości kto był Sieniuta, hrabia pozostał na swym ośle, i obu rękami podparłszy się na siodle, patrzał na niebieską zatokę.
Dziwne to spotkanie, jakoś go wcale nie bawiło, odbierało mu Adrjana, którego na wyłączną własność chciał zagarnąć.
Tymczasem nauczyciel z uczniem ściskali się wzruszeni, nie mówiąc słowa, a niespokojne oczy starca badały owego młodzieniaszka dawnego, na którego licu dziś długa praca i życie gorączkowe straszne niemal zostawiły ślady.
— Ale jakimże sposobem!! — wołał Adrjan — zkąd ty tu, profesorze?
— Ja, mój drogi — począł z wolna Sieniuta — ja, ruina, przywlokłem się patrzeć na ruiny, i odżyć trochę pod tem słońcem i tem niebem cudownem...
Sierotą zostałem po moich — dodał — wszystko mi wymarło czem żyłem, przyszedłem tu szukać zapomnienia — życia trochy... Grosza mi się zostało aż nadto, ludzi nic — gdyby nie nauka i nie poezya, jużbym i ja poszedł dawno do grobu.
Westchnął ocierając zwilżone oczy. Marjan stał tak blisko, iż Adrjan uznał za właściwe zapoznać go z Sieniutą.
— Mój najpierwszy i jedyny nauczyciel, któremum winien wszystko! — rzekł wskazując starego — mój jedyny, najlepszy przyjaciel młodości hrabia Marjan.
Nieznajomi powitali się grzecznie z daleka nie zdając się okazywać zbytniej chęci zbliżenia się ku sobie.
— Zatem razem do Castellamare! — wesoło dodał Adrjan — jeszcze raz ściskając profesora.
Spotkanie to, jak prawie wszystko co się Adrjanowi w życiu trafiało, jak z rana ukazanie się Marjana poeta na rachunek Opatrzności opiekującej się nim wciągnął swoim zwyczajem. W istocie w dwóch tych jednego dnia wypadkach, można było upatrzyć opiekuńczą rękę Anioła Stróża, który nie dawał Adrjanowi zamęczać się samotnością. Marjan zdał mu się wybawicielem — stary profesor zjawiał się jako pocieszyciel, jako druga matka troskliwa.
Radością też promieniała twarz Adrjana, gdy teraz w gronie już dwóch towarzyszów otoczony dworem — puścił się dalej z nimi ku Castellamare. Profesor niezbyt mowny, z rozrzewnieniem na dawnego ucznia spoglądał, wyczytując z jego twarzy przeżyte dzieje. Marjan, którego humor zmienił się, duma i ironia na wierzch wystąpiły, jechał sztywny i milczący — nie swój, niemal zazdrosny o Adrjana.
Rozmowa się zawiązać tak prędko nie mogła, choć poeta do niej większą okazywał skłonność niż zwykle. Rad się był przed starym pochwalić sobą, poematem, dojrzałością, myślami — wielkością swoją — posądzał bowiem Sieniutę o zupełną nieświadomość wypadków, które go się tyczyły.
Profesor ochłonąwszy z pierwszego wzruszenia, jechał uspokojony, pogodny, to zachwycając się krajobrazem, to wlepiając w ucznia oczy. Marjan przypatrywał się obu szydersko trochę. Sieniuta wydawał mu się śmiesznym, gdyż hrabia stronę śmieszną chwytał najłatwiej i najpierwej; powaga, z którą występował, nie wiele się troszcząc o hrabiego, będącego pod bokiem — draźniła go.
Pilno mu było dać się poznać, i to z takiej strony, aby „pedant“ musiał dla niego być z respektem.
Jechali tymczasem, gdy Adrjan równie niecierpliwy, by się dać poznać profesorowi ze strony nowej i olśnić go — spytał, czy miał o nim jakąkolwiek wiadomość od czasu, gdy do siebie pisywać przestali?
Sieniuta łagodnie się uśmiechnął.
— Jak, którędy, od kogo? z tego mi się tłómaczyć trudno — rzekł powoli — ale żem miewał o was, kochany panie Adrjanie, wiadomości bardzo szczegółowe, niech będzie dowodem to, co ci powiem, iż o poemacie wiem, przebieg życia twego znam — z danych, jakie miałem, odgaduję niemal co się w twojej duszy dzieje... Dopiero od wyjazdu za granicę brak mi dalszych wskazówek...
Niedowierzająco jakoś Adrjan potrząsnął głową, nie mówiąc nic, gdy Marjan obok jadący chwilę tę obrał dla wmieszania się do rozmowy.
— Ja także kopę lat nie widziałem go — rzekł — a oto dopiero przed godziną złapałem. Ja także nasłuchałem się po świecie legend o nim, bo to już dziś człowiek, o którym chodzą podania i ludzie sobie o nim tworzą baśni; ale z kilkudziesięciu słów, któreśmy wymienili z sobą — widzę, że Adrjan przerósł głową i fantazyą nawet legendy o nim krążące. I pan profesor przekonasz się pewnie, że wspólny nasz przyjaciel jest nietylko poetą w pieśni, ale w życiu...
Uśmieszek ironiczny towarzyszył tym wyrazom, profesor z niewielką słuchając uwagą, cały był w oczach, któremi badając Adrjana, zdawał się chcieć w nim czytać.
— Ja mam tę wyższość nad panem hrabią, odezwał się, że mojego dawnego ucznia znałem, gdy dusza jego kiełkowała, żem był z nim długo w związku najściślejszym ducha. Spowiadał mi się niegdyś ze wszystkiego co później w nim spotężnieć miało i rozrosnąć się. Odgaduję więc może lepiej..
— Czy wszystko? nie ręczę! dodał z lekką zawsze ironią Marjan. Poety się w nim professor domyślać możesz, ale ekscentryka?
— Sądzę, że u niego ekscentryczność płynąć też z poezyi musi — dodał Sieniuta spokojnie.
Adrjan rozpromieniony, potakująco się uśmiechnął; Marjan zamilkł. Droga znowu się zawracała, podnosili się wyżej, a że w tem miejscu spadek góry ku morzu był gwałtowniejszy i drzewa rzadsze a niższe, odkrywał się ztąd przecudny widok na zatokę, która od pierwszego ciemnego planu, zajętego ogromnemi drzewy, odbijała silnie. Słońce oświecało ją i oblewało barwami jaskrawemi, gdy góra i drzewa leżały w cieniach przezroczystych... Parę ułamków skał i w pośrodku nich pnie odwiecznych kasztanów i dębów stanowiły gruppę malowniczą, mogącą znęcić artystę.
Jakoż podjechawszy, ujrzeli z daleka pod ogromnym parasolem, z teczką na kolanach, w słomianym kapeluszu młodą kobietę, która tak była zajęta szkicowaniem widoku, że wcale ich zbliżania się nie zdawała domyślać. Przewodnik z dwoma osiołkami i podżyła jejmość nieco opodal odpoczywali.
Adrjan zaledwie rzuciwszy okiem na rysującą, zarumienił się mocno, a dla hrabiego dość było tego rumieńca, aby odgadnąć, że artystką nie mógł być kto inny tylko miss Rosa.
W istocie ona też to tak pilno rzucała na papier jeszcze jedno Włoch wspomnienie. Podróżni nasi zatrzymali się nieco, już by nie przeszkadzać jej, gdyż tuż koło niej przejeżdżać musieli, już aby się lepiej pięknemu przypatrzyć zjawisku. Hrabia szczególniej wlepił w nią ciekawe oczy.
Chociaż siedziała odgadnąć było można kibić kształtną i piękną, napiętnowaną tą siłą i zręcznością, jakie wychowanie angielskie, troskliwe o rozwinięcie cielesne człowieka, nawet kobietom ich nadaje. Nie była to nasza trwożliwa niewiasta, nawykła do spokojnego, niczem nie zamąconego życia pod strzechą rodzinną, ale niewiasta pani siebie, nie lękająca się niczego, znająca świat i życia warunki. Główka jej, której profil rysował się jak kamea na ciemnem tle lasów, podniesiona w górę, z rozpuszczonemi do koła ciemno blond włosami, tchnęła pewną siłą, dumą i zaufaniem w sobie...
Z natężeniem patrząc na krajobraz, brew nieco ściągnęła, duże niebieskie jej oczy wlepione były w dal, usta miała odrobinę otwarte jakby przez zapomnienie, i szereg perłowych zębów bielał między różowemi, maluśkiemi, ale wydatnemi wargami. Była tak śliczną, że nawet stary profesor, który wszelkiego piękna na ziemi był wielbicielem, z rozjaśnionem radością czołem wlepił w nią oczy.
Artystka byłaby może nie domyśliła się, że miała świadków swojego zachwytu, gdyby tuż stojące osiołki, które ją i jej towarzystwo przywiozły, zobaczywszy krewnych i znajomych, nie zaczęły się niepokoić mocno i poruszać, co przewodnika zmusiło do dania im nauki przyzwoitego zachowania się.
Miss Rosa, zaniepokojona tem, odwróciła główkę i postrzegła towarzystwo, które o kilka kroków zatrzymało się w milczeniu. Zmieszała się nieco z początku, ale poznawszy Adrjana, uśmiechnęła się zaraz i skinęła mu głową przyjaźnie, szybko album składając i powstając z siedzenia. Dwaj nieznajomi, towarzyszący mu, niewiele się ją zdali obchodzić.
Poeta tymczasem, jakby się urokowi oprzeć nie mógł, zeskoczył z osiołka, i rzucając go podszedł do Angielki z ukłonem.
— Ale to prawdziwy cud — odezwała się z wielką swobodą miss Rosa — żeś pan się potrafił oderwać od swoich książek i papierów i wyjechać w świat po słońce i powietrze!
— Ja to za cud uważam, żem panią mógł spotkać! odparł poeta.
— Mówisz to pan przez grzeczność — rzekła uśmiechając się Angielka, — bo gdzież mnie nie ma? Ja nieustannie jestem w górach, lasach i skałach, nie mogąc się pięknością tej natury nacieszyć...
Patrzała mu w oczy tak śmiało, tak dziwnie natarczywie, iż Adrjan się zmięszał. Milczał.
Tymczasem miss Rosa spytała:
— Z kimże pan jesteś?
— Z moim przyjacielem młodości i z dawnym profesorem, którego w tym dniu cudów, miałem szczęście spotkać przed pół godziną.
— A dokądże Bóg prowadzi? badała z uśmiechem.
— Wyjechaliśmy bez celu, na przejażdżkę, która prawdopodobnie skończyć się miała w Castellamare; teraz już nie wiem nic, odparł poeta.
— Ja także zapewne tam dociągnę — odezwała się uśmiechając Angielka — i podała śliczną rękę Adrjanowi z cichem: „Spodziewam się, do widzenia.“
Adrjan odstąpił krok, skinął na swoich, którzy z dala skłonili się do pięknej pani, i wyminęli ją wszyscy, oglądając się jeszcze.
Miss Rosa siedziała znowu nad albumem, i choć wzrok jej roztargniony błądził trochę dalej niż wymagał rysunek, ręka już rzucała nowe na papier rysy.
— Panie profesorze! zawołał Marjan po polsku — co powiesz na to, że uczeń wasz, tylko dlatego dziś wyjechał ze mną z Sorenta, aby o to tej idealnej Angielki towarzystwa uniknąć? Nie jestże to grzech przeciwko czci piękna i przeciw młodości? Los na przekorę postawił mu ją na drodze! Cóż wy na to?...
Profesor łagodnie się uśmiechnął.
— Piękna Angielka — rzekł, dając dowód, iż lepiej swojego ucznia niż przyjaciel jego przenikał — piękna Angielka mogłaby być dla poematu zabójczą!!
Z tryumfem spojrzał Adrjan na przyjaciela, który był i zdumiony tą odpowiedzią, i nierad z niej.
— Muszę przyznać, że nauczyciel i uczeń są w dziwnej harmonji usposobień z sobą, rzekł, zatem zmilczę... Poemat górą. — Ale Angielka dziwnie piękna!!





Nad wieczór, wlokąc się powoli, spuścili się nareszcie ku Castellamare, w tej porze roku już dosyć pustego, więc nietrudno było znaleźć w niem pomieszczenie. Druga część wędrówki zbliżyła wszystkich ku sobie, mówiono wiele, a hrabia Marjan przez wzgląd na to, aby się w łaski Adrjana wkupić, wstrzymywał się od ironii, i choć profesor mu nie smakował wcale, starał się i jemu przypodobać.
Adrjan, który chciał się dać lepiej poznać Sieniucie, zawsze go posądzając o to, że wielkości jego nie odgaduje jeszcze, nad obyczaj swój mówił wiele, i dotknął przedmiotu, którego przy obcych unikał zwykle — tłómaczył swój poemat, pomysł jego, budowę i t. p.
Sieniuta słuchał z uwagą wielką, lecz zdania swojego nie objawiał. W końcu przejażdżki, w czasie której kilka razy się zatrzymywali i odpoczywali, poeta mówił tak wiele, tak żywo, tak się unosząc i rozgorączkowując, że mu tchu zabrakło, i przybywszy do Castellamare uczuł się znużonym śmiertelnie. Zaledwie dopadłszy pokoju, musiał się położyć.
Marjan i profesor zaopiekowali się nim. Wszyscy mieli mieszkania obok siebie i jeden salonik wspólny. Hrabia utrzymywał, że znużenie Adrjana głównie pochodziło z głodu, i natychmiast zajął się obiadem.
— Nawet poeci jeść i odżywiać się muszą — odezwał się do profesora: a ja, co jestem prozą chodzącą, umieram z głodu. Więc najprzód postaram się, abyśmy ciała pokrzepili.
Hotel, w którym stanęli, a na którego wybór wpłynął też hrabia, utrzymując, że zna miejscowość, należał do najlepszych, najdroższych i urządzonych specyalniej dla wiele wymagających Anglików. Być bardzo mogło, iż hrabia, którego miss Rosa niezmiernie zajęła, miał tę myśl zdradziecką, że i ona tu zajechać musi. I stało się jak przewidywał.
W chwili, gdy już obiad podawać miano, służący hotelu przyszedł z oznajmieniem, że i inni podróżni razem jeść będą. Zapraszał do wspólnej sali. Adrjan chciał przeciwko temu protestować, ale hrabia potrafił go przekonać, że w podróży towarzystwo obcych jest raczej rozrywką niż ciężarem. Profesor zachował się neutralnie; Adrjan, choć nie bardzo chętnie, zgodził się wyjść do jadalnej sali.
Zastali w niej już Angielkę ze swą milczącą towarzyszką w długich lokach, z nosem czerwonym i miną kwaśną. Twarz miss Rosy za to jaśniała zdrowiem, swobodą, weselem.
Adrjan, któremu coś hrabia szepnął, zaprezentował urzędownie swych towarzyszów, przy czem profesor, mówiący wszystkiemi językami z łatwością, dał poznać, że i po angielsku umie. Miss Rosa zapoznała z nim panią Trellawney, która jej towarzyszyła.
Marjan manewrował tak szczęśliwie, iż mu się miejsce naprzeciw pięknej Angielki dostało, przy której siadł Adrjan, bo mu sama to miejsce wskazała, i prawie wyłącznie się nim zajęła. Początek rozmowy musiał być o Włoszech, o Neapolu i o cudnej piękności tej okolicy.
Adrjan rzucił myśl, iż urok miejsc tych powiększa jeszcze wiekuista groźba zniszczenia, drgająca pod nogami ziemia, rosnące góry, całe ziemi pokłady wylatujące w powietrze, — uśmiech wiekuistej wiosny na cmentarzu.
Miss Rosa znajdowała, że w tem określeniu piękności czuć było poetę. Hrabia Marjan dodał, iż wszystkie poetyczne dusze Włochy i Neapol pociągają ku sobie, przyznawał się do tej słabości, że i on od tego kraju się oderwać nie mógł. Chciał w oczach miss Rosy uczynić się też trochę poetą, sądząc, że w ten sposób łaskawsze jej zyska wejrzenie, lecz piękna Angielka nielitościwie była zimna dla niego, a dziwnie zaprzątnięta Adrjanem, z czego nie robiła najmniejszej tajemnicy.
Poeta, choć mu to pochlebiało widocznie, trzymał się na wodzy, był melancholiczny, zadumany, małomówny, co Angielka przypisywała odjazdowi matki.
Nie zyskawszy nic na tem pierwszem zbliżeniu się do miss Rosy, hrabia był zmuszony wcześniej niż chciał się z nią rozstać, bo Adrjan zaraz po obiedzie wstał i pociągnął ich za sobą.
Profesor, który zabawiał panią Trellawney i potrafił ją nawet uczynić dosyć rozmowną, miał czas zachowaniu się skromnemu swojego ucznia przypatrzyć.
Adrjan, który przed obiadem padał ze znużenia, skutkiem jakiejś reakcyi wewnętrznej, gdy powrócili do mieszkania, stał się ożywiony, skłonny do rozmowy, wesoły, oświadczył wręcz profesorowi, iż spać nie myśli, kazał podać herbatę i nie zważając na dość zły humor Marjana — zaprosił na balkon do gawędki.
Noc była prześliczna, a choć z balkonu za gęstemi drzewy nic widać nie było oprócz gry świateł i cieni w księżycowym blasku, miło tu było wonnem powietrzem południa oddychać.
Hrabia po krótkiem zasępieniu, uznał też za właściwe wrócić do znośniejszego usposobienia; Sieniuta pod wpływem towarzystwa, wieczoru, ożywienia ogólnego, stał się także rozmowniejszy i swobodniejszy. Adrjan, jak zawsze, nocą był najrzeźwiejszy.
Zaczęło się od wspomnień młodości, które Sieniuta z rozrzewnieniem przywodził, twierdząc, że już w dziecku odgadł wcześnie wielkiego poetę.
— Całego mnie jednak jakim dziś jestem, rzekł Adrjan, nie odgadlibyście pewnie, kochany mój mentorze. Wprawdzie jedno wasze słowo, któreście dziś rzucili, zwiastuje mi intuicyę cudowną w was, a jednak...
— Tego się domyślam, odpowiedział Sieniuta, żeście życie złożyli w ofierze poezyi. Byłeś zawsze pochopny do posuwania się na krańce...
— Lecz jak daleko zaszedłem, przerwał Adrjan — nie domyślacie się może. Poświęciłem wszystko! wszystko.
— Więcej niż poezya wymagała! dodał Marjan.
Uśmiechnął się z politowaniem poeta.
— Tak się wam zdaje, bo wam ów proces tworzenia, na który ja choruję, jest obcy, odparł Adrjan. Wy sądzicie, że zdrój poezyi wytryska z człowieka z daru bożego, niczem nie podsycany. Tak ci jest, że zdrój pod różczką tylko bożą wytrysnąć może, ale kto go nie podsyca, w tym wyschnie.
— Święta prawda — odezwał się profesor.
— Wam się zdaje, że poezya geniuszu nie obmyślana, natchniona, tak się dobywa z niego, jak z osób magnetyzmem uśpionych słowa, o których przebudzone nie wiedzą. Są chwile; prawda, takiego bezwiedniego natchnienia — a jednak niema geniuszu ani dzieła nieśmiertelnego bez rozmysłu, bez rozwagi, bez sądu...
Poeta, mówił dalej Adrjan, musi się hodować, podlewać, przesadzać, szukać słońca i rosy, aby mu kwiaty rosły i liście zieleniały...
Sieniuta potakiwał.
— Zwichniętych poetów, połamanych geniuszów, przerosłych talentów, zmarniałych natchnień pełno leży na śmietnisku odpadków życia ludzkiego, mówił dalej Adrjan. Dlatego ja musiałem w sobie pielęgnować ducha i cały mu się poświęcić.
Marjan skłonił się z poszanowaniem, nie mówiąc słowa.
— Wszystko to przyjmujemy, odezwał się po długiem milczeniu, którego nikt nie przerywał, (Adrjan chodził żywo po balkonie jakby zbierając myśli) — widzimy ofiary, szanujemy je — ale powiedzże nam choć pół słowa o ich skutku? o poemacie?
Adrjan drgnął i rzucił się.
— O poemacie? zawołał, — ale go jeszcze nie ma! ale go może nigdy nie będzie! Niewykończonego w świat nie rzucę, gdyby mu jednej brakło pieśni, a mnie życia nie stało, spalę go. Nie chcę po sobie dziecięcia zostawiać kaleką...
Dziecię to nie moje, ale ducha tego wiekuistego ludzkości, co je natchnął. Co w niem będzie mojego własnego — ja prawdziwie nie wiem. Wszystko czem myśl moja żyje, jest spadkiem i pracą wieków i pokoleń. Z przestrachem obliczając się widzę, że ja do tego skarbu, który mi dany jest w ręce, ledwie pyłek dodać mogę. Wyrazy, pojęcia, myśli, formy wszystko odziedziczone, stare; z tych łachmanów złotych tysiąców lat, mnie pozostaje coś skleić — nowego...
— Jest-li nowe pod słońcem??...
Krwawym potem znoić się musi chcący coś — niby stworzyć...
Życia na to mało. Potrzeba wiek podsłuchać, przyszłość podpatrzyć, przeszłość poszanować...
Schyciłeś myśl — ale czemże myśl niewcielona? nicością!...
Forma, barwa, dźwięk — głos, który dasz w usta twego dziecięcia, gdzie je znaleźć?
— A od czegóż natchnienie i genjusz? przerwał Marjan.
— Genjusz i natchnienie, zawołał Adrjan, nie rosną na piaskach ani na błocie: trzeba na nie zasłużyć, a mając je, umieć wstrzymać i zmusić, by rosły.
Profesor nie odzywał się, słuchał bacznie i z rozkoszą.
— Pozwólcie mi chudzinie rzec słowo — przerwał hrabia. Przypuszczam, że teorya doskonała, ale w praktyce lękam się, aby zbytnia troskliwość nie zabiła wychowywanej rośliny. Któż zaręczy, że hygiena duszy taka a nie inna, da te a nie inne skutki?
— Jedno proste bardzo prawidło — odparł Adrjan: — z czystego tylko źródła kryształowe płyną wody. Nie trzeba go mącić żadną namiętnością, trzeba być wielkim człowiekiem, aby być wielkim poetą.
— Wpadamy na bezdroża! zawołał Marjan. Stu poetów ci postawię, których za wzory cnoty i czystości wcale postawić nie można.
— Zgoda na to, ale ściśle wnijdź w ich dzieła i życie, a przekonasz się, odparł Adrjan, że byliby stokroć większymi, gdyby ludzkie słabości sił im nie odjęły, nie zaćmiły wzroku.
— Zlituj się — przerwał hrabia — tym sposobem poezya stałaby się zimną nauką moralną.
— Przepraszam — odezwał się Adrjan — poeta wszystko odczuć musi, umieć odmalować zbrodnię, unieść się namiętnością, przeniknąć do głębi wnętrzności ludzkich, lecz żeby miał tę władzę, ten dar jasnowidzenia, wyżej stanąć nad świat, który cały przenika.
— Zatem anachoretą poecie być potrzeba — zamknął Marjan kłaniając się, bo ile razy argumentów mu brakło, zastępował je ukłonem.
— Cóż profesor na to? zwrócił się do milczącego.
Sieniuta nad filiżanką herbaty siedzący, patrzał i słuchał z pogodą na czole; teorye wygłaszane nie zdawały się go zadziwiać.
— To pewna, rzekł spokojnie, że co nam Adrjan wygłosił tu, z takiem przejęciem i głębokiem przekonaniem, jest rzeczą piękną. Ale poezya to kwiat, który rośnie różnie i rodzi się często, gdzie go nie posiano.
— Na godzinę — odparł Adrjan żywo. Poezya dzika kiełkuje i na moczarach i na pustkowiach i w lasach i na kamieniach, ale poezya wielka...
— Mówimy o hodowli oranżeryjnej, — śmiejąc się dodał hrabia — teraz rozumiem.
Poeta się trochę poruszył jakby podrażniony.
— Przyjmuję to nazwanie, zawołał, niech będzie oranżeryjną, ale niech mi się osypie kwieciem, którego kielichy przejdą wielkością, barwą, wonią te, które wydaje natura!!
— Ja wierzę tylko w poezyę dziką — rzekł Marjan — ale może dla tego, że sztucznej nie znam, któraby tamtej dorównała...
Adrjan począł patrzeć w dal na drzewa, pomiędzy których gałęźmi przeciskały się drzące smugi światła księżycowego.
Sieniuta oczyma wiódł za nim.
Po przestanku, gdy rozprawę można było za skończoną uważać, odwrócił się Adrjan.
— Parę pieśni cudnej urody, kilka obłamków słowiczego dźwięku, jakiś obrazek lśniący wszystkiemi tęczy barwami stworzyć można między rozpaczą jednej miłości a drugiej nadzieją, ale ja poetą urywków być nie chcę...
Pytaliście mnie o poemat mój? Będzie to jedno i jedyne dzieło moje, wleję w nie całą duszę; dlatego całego życia na nie potrzeba.
Sieniuta się zamyślił.
— Wielka myśl, rzekł — niech ci sprzyjają losy, abyś ją mógł wcielić. Boję się pytać nawet jak daleko zaszedłeś.
— Sam nie wiem, odparł Adrjan. Jednego dnia zdaje mi się, żem wszystką przędzę mych myśli wysnuł już z siebie, żem wszystko wyśpiewał, że stoję nad przepaścią nicości — drugiego strzelają z niej promienie, unoszą się światłości słupy, goreją łuny blasku... to, com zrobił wydaje mi się pyłkiem nikczemnym!!
Załamał ręce.
— Tak jest, ciągnął dalej — lękam się samego siebie — są chwile wielkiej trwogi i zwątpienia...
— Dopóki czuję, że w duszy coś jeszcze jest, co się w pieśń wcielić może — nie będę miał spokoju!
— Uczyńże drugich sędziami między sobą a tą pracą Syzyfa — rzekł Marjan.
— To się zupełnie na nic nie przyda — rzekł zimno Adrjan. Dwa są sędziów rodzaje: jedni się unoszą w zachwycie i ślepną, drudzy szukają plam i brodawek, bo natura ich do szpetności ciągnie.
— Zatem któż oceni? spytał hrabia.
— Ludzie — ogół — rzekł Adrjan — a dziś ocenienie obce na nicby mi nie posłużyło — nie poddałbym mu się.
— Masz słuszność, przerwał profesor — być posłusznym krytyce jest to podpisać na siebie testimonium paupertatis. To co się tworzy jest dziełem przymusu, konieczności, złe czy dobre jest — bo jest. Przerabiane i wyginane dla czyichś sądów stałoby się trupem. Poeta sam widzieć i czuć może błędy swojego utworu; nie mam go za poetę jeżeli je potrafi poprawić, to jest sobą być przestać.
Quod scripsi! scripsi! odpowiedzieć musi każdy natchniony...
— Wyjmujecie mi to z ust, zawołał Adrjan, ściskając profesora. Tak! tak jest a nie inaczej Pomyślcież teraz o losie człowieka, który życie złożył w ofierze swojemu dziełu — ideałowi, i nie wie czy ono pójdzie na stos czy pod obłoki?...
Bo są chwile, w których z niego same blaski biją, i są momenta gdy ono czarnem i bezdusznem leży jak plama; dusza odczuwa piękności i niepokoi się błędami, ułomnościami, tony fałszywemi...
Sąd! mówiliście o sądach ludzkich!! Wyroki wypadają dziwnie, przypatrzcie się im bliżej...
Sędzia spał źle w nocy, z rana się powaśnił z żoną, w drodze potrącił o kamień, od wilgoci dostał kataru, wchodzi na sądy, wprowadzają winowajcę, którego los zawisł od niego... Sen, waśń, kamień, wilgoć wpłyną na wyrok niechybnie...
Tak samo dzieło przychodzi przed sąd ludzi w godzinie, gdy oni drgają namiętnościami politycznemi, gdy głowy są zmącone, serca podraźnione, uwaga odwrócona, umysły znużone — wyrok pada namiętny i niesprawiedliwy...
— Przyszłość go niechybnie zmieni, jeżeli dzieło tego warto, odezwał się profesor. Przypomnijcie sobie losy jednego z największych poetów świata, jeżeli nie największego — Shakespeare’a. Współcześni go cenili jako zręcznego przerabiacza popularnych tematów, po zgonie zapomniano o nim zupełnie, trzeba było wieków, aby się na geniuszu poznano... Ale uznanym on został, pomimo wszystkich naleciałości wieku, przylgłych do klejnotu brudów i śmieci, wyszpoceń poprawiaczy i omyłek kopistów...
— To pociesza w istocie — odparł Adrjan, wcale nie czując się przechwalonym zbliżeniem do Shakespeare’a.
— Shakespeare — podchwycił hrabia — to z innych względów woda na moje koło. Poezya jego wcale tak oranżeryjną i obmyślaną nie była, jak wy ją mieć chcecie. Płynęła ona z niego bezwiednie; przerabiał kroniki, wciągał do niej dosłownie całe sceny z Plutarcha, a mimo to przez jego czeluście z tej rudy bezbarwnej wypływało najczystsze złoto.
— Darujcie mi, przerwał profesor — każdego potrzeba mierzyć łokciem jego wieku. Gdzież były naówczas teorye sztuki i pojęcia jasne jej warunków? a to co Shakespeare w Hamlecie i innych dramatach mówi o sztuce, dowodzi, że ją nad wiek swój pojmował zdrowiej i jaśniej.
Marjan ruszył ramionami.
Adrjan zatopiony w sobie chodził ciągle to występując na balkon, to kryjąc się w głębi ciemnego pokoju, który z obawy komarów pozostał bez światła.
— Ale ty mi, kochany Adrjanie — odezwał się profesor zwracając ku niemu — powiesz coś wreszcie o poemacie swoim. Daję ci słowo, że to, czego się dowiem, pozostanie we mnie, z nikim się tem nie podzielę.
— Ja także najuroczystsze zapewnienie na to daję — dorzucił Marjan.
Poeta stał w progu zapatrzony na drzewa i milczał.
— Przyjaciele moi — odezwał się — czyż nie pojmujecie tego, że człowiek ma uczucia, ma świętości, ma łzy i poruszenia, o których nigdy nie mówi nikomu, bo one dla niego są czemś co oczom profanom odsłaniać byłoby grzechem. Nienawidzę tych, co się spowiadają z miłości swych, z naiwnością zwierzęcą, z cynizmem obrzydliwym, wzdrygam się na to — a mój poemat to moja miłość ideału, to moja wielka tajemnica, i wy chcecie, abym dzieje te duszne odsłaniał z zimną obojętnością anatoma?
Profesor spuścił głowę i zamilkł.
— Na to potrzeba, rzekł — usposobienia szczególnego, — o to się w istocie ani prosi, ani tego wymaga. Przychodzi samo albo wcale nie przyjdzie. Więc przepraszam...
Hrabia nie chciał się poddać tak łatwo i rzekł z przekąsem:
— Niegodniśmy! trzeba zasłużyć...
— Nieusposobiony dziś — podszepnął Sieniuta.
Adrjan usłyszał to słowo i poszedł do profesora.
— Dodajże, proszę, i Angielkę... dorzucił Marjan.
— Najchętniej, bo takie wdzięczne zjawisko, jako kwiatek przypięty do sukni godowej, nigdy nic popsuć nie może.
Oba nie widzieliście mnie oddawna, nie możecie więc nawet ocenić zmiany, jaka od wczoraj zaszła we mnie. Po odjeździe matki leżałem chory, bez myśli, stęskniony, wyczerpany; wyście mnie wrócili do życia. Nie pamiętam już kiedy się czułem tak młodym. Od roku chodziłem w czarnych myślach jak w żałobie, wam winienem, żem je zrzucił...
— Noc — dzień był dla mnie nienawykłego ruchu, pracowity, a spać mi się nie chce, położyć się ani myślę i męczę was...
— O! o! zawołał Marjan — co do mnie służę ci nie jednę noc, ale ile zechcesz...
— Ja także, dodał profesor — bo jako stary niedobrze sypiam i mało. Czuwanie mnie nic nie kosztuje — możemy sobie sprawić noc na wzór attyckiej — neapolitańską.
— Jest bo tak śliczna — rzekł Adrjan, iż zaspać ją byłoby chyba grzechem. Wspomnieliście o moim poemacie — nie mogę wam o nim nic powiedzieć wyczerpującego, ale spytam profesora tylko: co sądzi o ogromnej epopei bez bohatera...?
— Bohaterem być może myśl przewodnia jedna — odparł profesor powolnie. Coś przecie całość musi tworzyć z epizodów, jeśli nie postać to idea.
— A jeśli się ona wciela coraz inaczej, coraz bardziej bozko, coraz promieniściej, i począwszy kiełkować na oschłej po potopie ziemi, rośnie każdem skonaniem, które jest razem narodzinami? Jeżeli to samo tchnienie bozkie przejawia się pod nieskończonemi postaciami, które są na pozór sobie obce, choć w głębi jednem tylko?
Sieniuta patrzał, słuchał i milczał długo.
— Chcesz, bym ci powiedział prawdę? odparł z powagą nauczycielską.
— Wymagam jej, inaczej sądziłbym, że mnie chcesz bawić jak dziecko pieszczone. Rąb, stary.
— Poemat, mój Adrjanie — począł profesor — to rzecz plastyczna przedewszystkiem, filozofia w nim powinna być niemal bezwiedna, wynikająca z poetycznej prawdy jego, nieszukana i nienarzucona. Lękam się idei strojonej jak lalka, a martwej jak ona. Idea oderwana od życia — jest czem chcesz, ale nigdy poematem, bo poezya całe życie musi mieć w sobie, a myśl oderwana ma tylko jego widmo...
— Źle się może wytłumaczyłem, odparł Adrjan z widocznem jakiemś nieukontentowaniem. Jestem zmuszony objaśnić, że nie począłem od idei, ale obraz dziejów ludzkości, pojęty jako całość, narzucił mi ją...
— Zdradziłeś więc swą tajemnicę, zawołał Marjan, — poemat snuje się około historyi człowieka przez wieki.
— Z treści tej tajemnicy nie czynię, odparł poeta zimno. Widzę jednak ze smutkiem, iż mój stary jeży się na nią i — w zasadzie potępia.
— Czekaj, nie strzelaj i nie zabijaj — odparł Sieniuta z łagodnym uśmiechem. Ja nie potępiam nic i nie zabijam niczego w świecie. W ogóle nie ufam regułom i pewnikom, a piękno wielbię w jakiejkolwiek ono zjawia mi się postaci.
Nie znam poematu twojego, nie mogę wyrokować o nim z luźnej i suchej treści. Geniusz może z najniewdzięczniejszego zadania zrobić arcydzieło. Biblia powiada, że Bóg człowieka z gliny ulepił, człowiek też z błota może tworzyć cuda i z tchu powietrznego kamienie drogie..
Powtórzę ci jednak — poemat musi mieć krew, ciało i kości, inaczej dziełem sztuki nie będzie, będzie sprawą myśli wycieleśnionej i zbladłej.
— Ależ i ja inaczej nie pojmuję poezyi — przerwał Adrjan dosyć chmurno — i zamilkł.
— Przypomnij sobie Lukrecjusza — dodał Sieniuta; nie żyłby on dziś, gdybyśmy nie szukali w nim materyału do poznania starożytnego świata i jego myśli. Jako poemat pogrzebiony on został dawno, gdy mniej może wzniosły, a bardziej ludzki Wirgili żyje i zachwyca.
— Zachwyca? rozśmiał się hrabia — Wirgiliusz zachwyca?
Profesor odwrócił się ku niemu.
— Po łacinie, dodał — wierz mi pan, trzeba go w tym języku czytać, albo nie tykać wcale. Tak samo z Horacyuszem, z którym się ja nie rozstaję nigdy, boście mnie panowie z nim w ręku spotkali. Horacyusza tłumaczyć jest śmiesznością — poeci się nie przekładają.
— Odeszliśmy od przedmiotu — przerwał Adrjan, — a ja się z tego bardzo cieszę, bośmy mogli z moim kochanym starym się popstrykać.
— Nigdy w świecie! odparł wesoło profesor. Znasz mnie, jestem nie człowiekiem jakiegoś systemu i ciasnej drożyny, ale owieczką co błądzi po górach, lasach, dolinach i zrywa kwiaty i ziółka gdzie napadnie. Dla mnie najróżniejsze piękności są wszystkie piękne. Chociaż Dante kazał się prowadzić do piekieł Wirgiliuszowi, nie ma na świecie dwóch różniejszych od siebie rzeczy nad Komedyę Bozką i Eneidę. Ja się nad obiema unoszę — unoszę się nad Byronem i nad Lukrecyuszem nawet — Horacyusza wielbię — Milton, Kamoens, Shakespeare każdy z kolei zachwyca mnie. Przekonany jestem, że kto ma zmysł dla jednego tylko rodzaju piękna, ten jest nieszczęśliwy — ułomny.
— W takim razie szanowny profesorze — odezwał się Marjan, okrutnie będzie trudno ideę piękna wyciągnąć z tych rozmaitych jej objawów.
— Ja tego nie widzę — rzekł Sieniuta. Niepodobna wymagać od ziemi, aby rodziła same lilie, piękne są i róże, i fiołki, cudowna nawet stokrotka skromna, gdy łebek swój maluśki z trawy wychyla... Nie przyznam nigdy, aby róża ekskludowała inne kwiaty, i Homer wyłączał Miltona...
— A jeśli kto się tak urodził, że tylko jeden rodzaj piękności czuć może?
— Są ludzie co widzą tylko jedną barwę — zamknął profesor.
Rozmowa miała się przeciągnąć dłużej, gdy z sali w której stał fortepian, z początku słaby dźwięk się dał słyszeć.
Umilkli wszyscy; Adrjan dał ręką znak, że chce milczenia; domyślał się, że miss Rossa zapewne grać musi.
Wśród tej cichej nocy wiosennej księżycowej, muzyka była jakby nieodzownym akompaniamentem poezyi, którą ona miała. Wszyscy się jej uradowali. Angielka biegała lekko po fortepianie, snując jakieś preludya własne, fantastycznie, niewieścio, melancholicznie, wpadała na temata, które się jej przypominały i wplatała je do swych myśli. Z gry domyślać się było można nietylko dobrej fortepianistki, ale muzykalnie wykształconego talentu, który był panem siebie, kunsztu i nauki służącej mu za narzędzie. Marjan niewiele mający zmysłu muzykalnego, chociaż nie mógł się oprzeć wrażeniu, jakie gra czyniła na nim, uśmiechał się ironicznie.
Słuchano w skupieniu ducha, a Adrjan postąpił aż na brzeg balkonu, aby się zbliżyć ku oknu, przez które muzyka wychodziła. Niedługo to jednak trwało, miss Rosa coraz ciszej i powolniej przebiegała jakby zadumana klawisze fortepianu, potem wszystko ucichło.
Adrjan chciał uderzyć w ręce i przyklasnąć, wstrzymał się. Hrabia przystąpił do niego z tyłu i szepnął mu do ucha:
— Kobieta! przysięgam, że grała dla nas, a raczej dla ciebie, szczęśliwy człowiecze, aby cię rozmarzyć.
— Złośliwy jesteś — rzekł Adrjan — ja, co ją lepiej znam, nie posądzam o to wcale. Nie ma istoty, któraby mniej nad nią dla ludzi czyniła, ale też ludzie nie powstrzymują jej od postępowania jak się jej podoba. Gdyby wiedziała, że będzie posądzona nawet o zalotność — nicby jej to nie obeszło, ruszyłaby ramionami i siadła do fortepianu, aby fantazyi uczynić zadość.
Było tak późno już, iż się zdawało na dzień zabierać; Adrjan zszedł z balkonu i rzucił się na kanapę.
— A no — odezwał się Marjan — najpiękniejsza noc w świecie skończyć się przecie musi. Zdaje mi się, że czasby było pójść spać.
— Głosuję za tem także nie dla siebie, ale dla Adrjana — dodał powstając profesor.
Poeta się nie przeciwił, podali więc sobie ręce i rozeszli zostawiając go w marzeniach i pół snach wyciągniętego na kanapie.
Na dzień następny nikt jeszcze żadnych nie robił planów. Było już dosyć późno, gdy w salce wspólnej zeszli się Sieniuta z hrabią.
Drzwi pokoju Adrjana stały zamknięte.
— Jak go pan znajdujesz? — zapytał hrabia. — Przyznam się panu, że choć umysłowo znalazłem go nad wszelkie przewidywania wysoko wykształconym i sił pełnym, — widok jego mnie przeraził.
Sieniuta obejrzał się ostrożnie ku drzwiom i wyprowadził na balkon hrabiego.
— Wrażenie, które uczynił na panu, rzekł cicho — zrobił i na mnie. Twarz nosi na sobie piętno cierpienia, oczy mają blask chorobliwy, zdaje się być trawiony gorączką. Pokaszliwa.
— Nie bez przyczyny go lekarze do Włoch wyprawili, dodał hrabia — lecz z tym przeklętym poematem cóż mu pomoże powietrze? On się nim zabija! To monoman!
Profesor westchnął.
— Matka zmuszona była podobno go odjechać — mówił dalej hrabia. Niepodobna go jednak tak samemu zostawić. Ja nie mam nic lepszego do czynienia, myślę przy nim pobyć czas jakiś.
— Ja to samo miałem na myśli — odparł profesor, zniżając głos ciągle i oglądając się bojaźliwie. Jest to tak dobrze jak dziecię moje, nie mam dziś żadnych obowiązków, z przyjemnościąbym mu się poświęcił.
— Pytanie tylko czy nas obu nie odpędzi — rzekł hrabia — bo mu do poematu przeszkadzać będziemy.
— Łzy mi z oczu wyciska, gdy na niego patrzę — kończył Sieniuta.
Chód cichy dał się słyszeć w salce, rozmawiający zamilkli, we drzwiach balkonu ukazał się Adrjan.
W istocie ranna jego fizyognomia, po nocy spędzonej w części bezsennie, po wczorajszem ożywieniu zbytecznem, uderzała bladością i wyniszczeniem przedwczesnem. Cerę miał żółtą, oczy jakby powiększone jakiemś wytężeniem ducha; ręka, którą był wyciągnął ku profesorowi, biała, chuda, zdawała się drzeć z osłabienia.
— Jakże się spało? zapytał Marjan.
— Nie pochwalę się snem nigdy — rzekł głosem cichym i słabym poeta. Nie umiem spać od dawna. Mam zły zwyczaj pracowania w nocy: zwykle więc rozgorączkowany jeszcze myślami do łóżka się kładę — nierychło ucisza się pod czaszką. Najczęściej wirują po niej oddźwięki ostatniej pieśni lub czytania, a nawet gdy usnę, bezładnie plączą się po mózgu, jak szajka rabusiów po pustem domowstwie. Prawda, że z tego chaosu poplątanych najdziwaczniej urywków myśli, czasem tryska coś niespodziewanie pięknego i wielkiego, ale sen dla mnie jest męczeństwem...
I dziś też więcej się dręczyłem niż spałem, i dopiero nadedniem głęboki sen ujął mnie jak kamieniem przywaliwszy.
Czasami gdy mi bezsenność zbytnio dokuczy, parę kropel opium biorę.
— Na Boga, toć zabójcze, a można sobie nałóg uczynić z tego...
Adrjan się uśmiechnął.
— O! nie bójcie się, nie nadużywam tej trucizny, rzekł ruszając ramionami, — chociaż, powiem szczerze, wprawia ona w upojenie tak rozkoszne, tak spotęgowuje natchnienie.
Marjan z kolei oburzył się.
— Cóż znowu? nie potrzebujesz przecie tego kunsztownego środka! zawołał. Poezya opium w każdym razie chorobliwą być musi, fałszywą i niezdrową.
Poeta słuchając tych wyrzutów, którym bronić się nie chciał czy nie mógł, spuścił oczy na ziemię, jakby odwrócić wolał rozmowę, nie podnosząc ostatnich słów.
— Co dziś z sobą robimy? zapytał.
— Przy tobie rozkazy, rzekł profesor, — zastosujemy się do nich. Mnie się zdaje, że najwłaściwiej byłoby po znużeniu wczorajszem spędzić tu cały dzień na dolce far niente...
— Ja za tem jestem także — dodał Marjan — a ty?
— Ja? powróciłbym chętnie do mojego Sorrenta, odparł Adrjan, — rozumie się zabierając was z sobą. Matka mi zostawiła tak obszerne pomieszkanie, że wszyscybyśmy się w niem wygodnie mogli ulokować. Śmiejcie się ze mnie jeśli chcecie, ale w Sorrencie zostawiłem co mam najdroższego — moje papiery. Najstraszniejsze myśli mi po głowie krążą. Nie zwykłem się z niemi nigdy rozstawać.
Marjan śmiać się począł.
— A! wiesz, żeś przedziwny! zawołał. Gdybyś kilka tysięcy franków zostawił w komodzie, podzielałbym twój niepokój; papieru zapisanego nikt w świecie nie ruszy...
Adrjan się namarszczył.
— Za nic ręczyć nie można! rzekł krótko. Ludzie miewają fantazye...
— Tylko nie do papieru! dodał hrabia.
— Cóż się stało z miss Rosą? nie wiecie? spytał Adrjan.
— Jakżebym ja nie wiedział o tem! — odezwał się Marjan. Nim wstaliśmy, już jej nie było. Mówiono mi, że się puściła do Pompei w nadziei, że jej tam rysować pozwolą.
— A profesor byłeś już w Pompei? zagadnął Adrjan.
— Byłem, odpowiedział Sieniuta; ale mogę powiedzieć, żem jej nie widział. Trafiłem w deszcz i na zły humor przewodników.
— Ja także choć widziałem wykopaliska, mam ochotę jeszcze do nich pielgrzymować — rzekł poeta...
— I w paszczę niebezpieczeństwa się rzucić — śmiejąc się przerwał Marjan. Miałżebyś odwagę z wiedzą o tem, że nas Angielka tam poprzedziła, iść w jej ślady? Zważ, iż mogłaby przypuścić, że ją gonisz!
— Jesteśmy we trzech! rzekł Adrjan. Lecz w istocie lepiej jest uniknąć spotkania. Radę przyjmuję.
— Wypieram się jej — to był żart nie rada, pośpiesznie wykrzyknął hrabia. — Co do mnie, jestem tembardziej za Pompeją, iż radbym się zbliżyć do Angielki, która wczoraj ani patrzeć na mnie nie chciała, tak była poetą zajęta.
Adrjan smutnie się uśmiechnął.
— Zjedzmy tu śniadanie — wtrącił — a potem ruszajmy do mnie, to będzie najbezpieczniej. Ponieważ miss Rosy nie ma, na cudownej tarasie u Tramontany, patrząc na morze, wśród gaju laurów, przy zapachu rozkwitłego pomarańcz lasku, jeść obiad będziemy.
Profesor i hrabia milczeli, poglądając po sobie; Sieniuta wreszcie głos zabrał.
— Zrobimy to jutro — rzekł biorąc za ręce ucznia. — Dziś — spocznijmy — choćby dla mnie starego...
— Ty także możesz potrzebować wytchnienia, wyglądasz dziś znużony.
— Jestem taki od wielu lat ciągle — westchnął Adrjan. — Inaczej bo być nie może: noszę w sobie myśl, która jak rozpalone żelazo mnie piecze...
— A dla samego jej urzeczywistnienia — odezwał się Sieniuta — należałoby ją odłożyć trochę na stronę. Nie mówię tego w interesie zdrowia, ale w sprawie poematu. Malarz, który obraz tworzy, gdy się w niego wpatrzy, traci poczucie całości, nuży się, nie jest zdolny go ocenić — potrzeba czasem dać poleżeć dziełu, aby świeżą myślą je objąć. Naówczas nowe wytryskują idee, odkrywają się poglądy niespodziane... Daj sobie wakacye...
— Stracę wątek — odezwał się bojaźliwie poeta.
— Odzyskasz go, czytając na nowo... — rzekł profesor — a że twa własna poezya wyda ci się inaczej, żywszą, barwniejszą, to pewna.
— Podzielam zdanie preopinenta — począł Marjan — zróbmy sobie wakacye wszyscy, gońmy za uroczą miss Rosą, kochaj się kilka dni, zobaczysz, że ci z tem zdrowo będzie.
Adrjan potrząsnął głową.
— Gdybym się miał poddać kiedy temu uczuciu, którego się obawiam, bo wiem, że mnie by pochłonęło całego, nie do miss Rosy z niem bym się zwrócił, ale tam ku północy pobiegłbym tęskny ku wspomnieniom lat dziecinnych...
Miss Rossa!! Wierzcie mi, w najpiękniejszej kobiecie innego świata, niż swój kochać się niepodobna. Cudzoziemka nawet idealna może zachwycić chwilę, ale nie zapełni serca — nie zrozumie obcego człowieka. Potrzebaby dla niej wywlec się ze swego ja — lub ją ochrzcić polską wodą. I tak, któż wie, czy chrzest ten zmyłby pierworodny grzech pochodzenia?
— To już szowinizm niepojęty dla mnie! — dodał hrabia. — Anioły należą do — wszystkich narodów... język oczu jest jeden na całym świecie... Ja nawet wolę cudzoziemkę, bo mi coś nowego przynosi.
— A ja stare kocham tylko! — wtrącił Adrjan.
— Dziwactwo! — szepnął hrabia.
— Całą noc dziś bo śniłem o domu, matce, o wsi naszej i o kimś jeszcze — mówił Adrjan. — Dziwna rzecz że to co się we śnie widzi, ma potem jakiś urok nadzwyczajny.
— Powiadają — dodał żartobliwie Marjan — że między magnetyzującym a magnetyzowaną jasnowidzącą wywiązuje się zawsze ze snu zrodzona miłość. Dwa te fenomena mogą być w związku z sobą.
Zamilkli.
— Zatem, cóż robimy? — spytał profesor. — Ja moje wszystko mienie, pięć książek, surdut i pled zostawiłem w Neapolu... Jeżeli nie powrócę, muszę tam dać znać, aby mnie nie wzięto za zbiega, pochłoniętego przez Wezuwiusz.
— Ja, uważam za stanowczo przyjęte — wakacye, z akompaniamentem miss Rosy lub bez niej, ale wakacye koniecznie.
— W Sorrencie — dokończył Adrjan.
— Dokąd udajemy się jutro — rzekł Sieniuta — dziś spoczynek pod kasztanami...
— Koniecznie? — spytał Adrjan.
— Dwóch przeciw jednemu, większość absolutna za nami — odezwał się hrabia. — Idę i muszę się postarać, aby obiad był godzien tych przyjacielskich agapów...
Dosłyszawszy zakończenia ostatniego wyrazu, Seniuta z lekkim uśmiechem szyderskim spojrzał za odchodzącym.
Dzień zszedł na rozmowach, nad któremi czuwał stary Sieniuta, aby nie tykały zbyt drażniących przedmiotów. Wczorajsze rozprawy nadto silne czyniły wrażenie na Adrjanie, i choć on sam do nich powracał, profesor starał się, w zmowie będąc z hrabią, nie dopuszczać zbyt namiętnych dyskusyi.
Hrabia był wielce użyteczny, bo miał zapas niewyczerpany powieści z całego świata, dowcipów cudzych i fantazyi własnych.
Adrjan po wczorajszem rozgorączkowaniu, widocznie dnia tego był osłabły, zamyślony, nie swój, milczący. Kiedy niekiedy zrywał się i chodził pogrążony w jakichś dumach po pokoju. Profesor posądzał go o odbieganie do poematu. Niekiedy dwa za jedno przychodziło mu powtarzać, tak myślą gdzieś indziej wędrował...
Hrabia smakosz, przywiązujący zbytnią wagę do kunsztownego odżywiania się, starał się mocno, aby obiad wszystkim wymaganiom uczynił zadość. Choć pewnych nałogów kuchni włoskiej nie sposób było uniknąć, w istocie podano wieczorem bardzo wytworne jedzenie i wino doskonałe.
Adrjan jadł niewiele, z roztargnieniem, ale pił chętnie i sztucznie się rozweselił. Żartował jakoś smutnie.
Przy obiedzie nawet wyrwał się z tem, iż żałuje, że za miss Rosą nie pojechali do Pompei. Tymczasem jeszcze do deseru nie doszli, gdy piękna Angielka w podróżnym stroju ukazała się w salonie, z albumem w ręku.
— Wystawcie sobie panowie, co mnie spotkało — zawołała wesoło. — Wybrałam się rysować do Pompei i choć mnie opatrzono wcześnie w pozwolenie ministeryalne, jakiejś tam brakło formalności jeszcze — odprawiona zostałam z niczem. W gospodzie Dyomeda, struto mnie drogiem, a szkaradnem śniadaniem. Ratujcie panowie!
Adrjan, na którego mówiąc patrzała, pierwszy rzucił się na ratunek. Marjan pobiegł prawdopodobnie do kuchni. Profesor zajął się panią Trellawney, która go powitała ze szczególnem odznaczeniem.
Tymczasem miss Rosa przystąpiła do Adrjana.
— Pan dziś bardzo wyglądasz zmęczony — odezwała się żywo — potrzeba więcej dbać o zdrowie, — a trochę o poezyi i książkach zapomnieć.
— Drugi już dzień mieszkam w prozie i nią się karmię — rzekł Adrjan. — Więcej po mnie wymagać nie można.
— Przyjaciele pańscy — dodała Angielka patrząc mu w oczy — powinniby wziąć go w kuratelę. Ja nie mam prawa liczyć się do nich, ale chciałabym gderać. Przypomnij pan sobie matkę i jej troskliwość o niego, dla niej powinieneś coś uczynić, jeśli nie dla siebie.
Dawszy mu tę naukę osłodzoną wejrzeniem pełnem wyrazu, miss Rosa odwróciła się nagle, aby pozbyć kapelusza, albumu, parasolika i malarskich przyborów. Być może, iż zarumienioną trochę twarz ukryć chciała.
Głos jej jakoś przemówił wymownie do Adrjana, iż z niezwykłym sobie grzecznym pośpiechem rzucił się pomagać Angielce... Oczy ich się spotkały znowu, i poeta stał się milczący, niespokojny. Na twarzy przeczytać było można jakby odbłysk walki wewnętrznej, który znikł wprędce, ustępując przed usposobieniem czułem i łagodnem. Puszczał sobie wodze widocznie.
Nigdy może nie był tak nadzwyczaj nadskakującym dla miss Rosy, w której humorze się to odbiło.
Była widocznie uszczęśliwiona, stała się wesoła. W obejściu się uprzejmem bardzo, przyjacielskiem, siostrzanem z Adrjanem, trudno było dostrzedz zalotności, lub należało przypuścić, że sztuką największą była zamaskowana.
Hrabia Marjan przypatrujący się z daleka, nie umiał jeszcze powiedzieć sobie — czy tak naiwną była i dobroduszną, czy tak niesłychanie zepsutą? Ostatnie przypuszczenie chyba w nim tylko zrodzić się mogło, bo młoda, choć śmiała i pewna siebie istota, była świeżym pączkiem różanym, na którym dotknięcia świata niepodobna było dopatrzeć.
Obiad rozpoczął się na nowo, a przy nim i wesoła rozmowa. Nawet pani Trallawney i profesor mięszali się do niej, ale królową była niezmiernie dnia tego rozbudzona, swobodna miss Rosa i Adrjan, który się jej dał pociągnąć gdzie chciała.
Zaczęto mówić o piękności natury, a skończono na sztuce, tak świetnie się przedstawiającej w neapolitańskich muzeach. Angielka była artystką nietylko jak wszystkie córki Albionu, do których wychowania potrosze należy sztuka, ale całą duszą i sercem.
— Sztuka i to co ona daje — mówiła, tłómacząc się ze swojego dla niej zapału — jest to, co świat ma najlepszego. Po wszystkiem następują rozczarowania i zawody, sztuka nas tylko upaja i słodzi życie.
— Jeżeli się ograniczymy kontemplacyą i uwielbieniem dla niej — odezwał się hrabia usiłujący koniecznie wmieszać do rozmowy; — kto tworzy ten walczy, dręczy się i doznaje zawodów...
— A zawody są nauczające — zawołała Angielka — i po nich idzie się dalej, bo państwo sztuki jest nieskończone!... Ja przynajmniej nie rozumiem artystów, którzy się skarżą ciągle, że im sztuka nie opłaca ich znojów... To chyba nie są artyści. Chwila tworzenia jest taką rozkoszą, że dla niej i głód znieść można.
— Ale to mówią artystki takie jak pani — rzekł Marjan, — które nigdy głodu nie doświadczały.
— I nieszczęściem jest, że uprawą sztuk po większej części zajmują się ci, co z nich żyć muszą — dodała Angielka. — One są stworzone dla tych, co kapłaństwo godnie nosić umieją, lub dla tych, których los wyposażył tak, aby o powszednim chlebie myśleć nie potrzebowali. Ale mówiąc o sztuce — dodała żywiej — godziż się ją wiązać z tą poziomą i obcą jej kwestyą chleba!
— Niestety — los je związał! — rzekł Marjan.
— Dla mnie — zakończyła miss Rosa — sztuki albo raczej sztuka, bo ja ją pojmuję jedną tylko, stoi tuż u progu świątyni kościoła. To druga religia moja. Przez sztukę widzi się także objaw bóstwa na ziemi!
Adrjan uderzył w ręce, oczy mu błysnęły.
— A! tak jest! — zawołał z uniesieniem — sztuka jest religią dla powołanych — wybrani tylko ją czuć i rozumieć mogą. Komu zmysłu sztuki braknie, ten mi się zawsze wydaje istotą pośledniejszą i upośledzoną.
— Pani więc musisz być najszczęśliwszą istotą — przerwał Marjan — mogąc się poświęcić sztuce całkowicie.
— I mam się w istocie za bardzo szczęśliwą — odparła miss Rosa — anibym się dziwiła, gdyby mi zazdroszczono.
— Jak to? i nic pani nie braknie? — ciągnął dalej nielitościwy hrabia — serce nie potrzebuje więcej nad tę część piękna?
Miss Rosa się zarumieniła trochę, ale nie zmieszała wcale.
— Jak to pan rozumiesz? — spytała.
— Przecież rodzina, przywiązanie jakieś, węzeł serdeczny, są naturalną potrzebą dla człowieka, a szczególniej dla kobiety??
— A gdybym hrabiemu odpowiedziała, że są artystyczne temperamenta, (nazwijmy je w ten sposób) — odparła miss Rosa — którym sama sztuka starczy?
— W jakimś życia momencie może, ale nie na zawsze! — zawołał Marjan. — Przychodzi chwila, gdy serce zaparte się mści i upomina o swe prawa...
— Nie wiem, pan zapewne lepiej odemnie znasz serce ludzkie — chłodno odrzekła Angielka. Zaliczyłabym to rozbudzenie się serca do klęsk i boleści życia...
To mówiąc miss Rosa zdawała się chcieć sprowadzić z niewłaściwego toru rozmowę, bo się zwróciła do Adrjana i spytała, czy on widzi całą piękność tych krajobrazów włoskich, tych wybrzeży ulubionych Rzymianom, które rysunkiem i barwami ją zachwycały?
— Możesz pani wątpić o tem? — odparł Adrjan. — Ja także po swojemu jestem pejzażystą, i choć nieumiejętnie władam ołówkiem, słowami staram się malować...
— O! i pewnie świetniej niż my farbami naszem! — odparła Angielka.
— Wspomniałaś pani o Rzymianach, którzy się kochali w Bajach, gnieździli z willami około Pauzylippu i w Pompei — odezwał się Marjan. — Jakże to wytłómaczyć, że ci wielbiciele natury, nie malowali jej wcale! W Pompei nie ma krajobrazów!
— Nie malowali — rozśmiała się Angielka — może dlatego, że rozpaczali, aby ta piękność odtworzyć się dała. Krajobraz zresztą nie jest całkiem wykluczony z Pompei, tylko ludzie go zawsze zasłaniają.
Zdaje mi się, że ostatni Rzymianie, którzy tu najwięcej się budowali i używali willegiatury — ludzie popsuci, psuli też naturę, co ich otaczała, i może dlatego bardzo się w niej rozkochać mogli. We fryzowanych i strzyżonych drzewach, w rozkrzyżowanych latoroślach winnych, rozpiętych na kratki powojach, poobcinanych górach, postrojonych trawnikach zakochać się trudno.... Rzymianie się niemi otaczali.
— Niezmiernie mi przykro dorzucić maleńką uwagę — odezwał się hrabia Marjan, który koniecznie chciał rozmowę przeciągnąć — że i my, co tak bardzo naturę kochamy, swojską i dziką, krajobraz jednak w dziełach sztuki stawimy dosyć nizko.
— To prawda — odpowiedziała miss Rosa — ale trzeba też było coś zostawić dla słabszych i mniej udarowanych istot. Kto się wznieść nie może do ludzkiego dramatu, ten się ogranicza strzaskanym dębem lub sielanką młodej gęstwiny... Bóg dla wszystkich głodów i na wszelkie potrzeby duszy pokarm obmyśla...
Tak skromnie bardzo przyznawszy się do podrzędnego stanowiska, Angielka po cichu coś mówić zaczęła do Adrjana, aby nie być zmuszoną dłużej się zajmować natrętnym hrabią.
Marjan umilkł i nie okazując, żeby go odprawa dotknęła, począł się przysługiwać miss Rosie i pani Trellawney, grając rolę gospodarza.
Profesor wygadał się z tem, że nazajutrz do Sorrenta powracać myślą.
— Ja także wyrzekam się Pompei i jej pokus — odezwała się miss Rosa. — Widoki to więcej dla archeologów, niż dla artystów. Kupy popiołu i nizkie gruzowiska na pierwszym planie, na drugim drzewka chude, a w dali szary Wezuwiusz po dniu wyglądający dość smutno i niekształtnie...
— Okolica Sorrenta pewnie piękniejszych dostarczy motywów! — zawołał Adrjan — jest uroczą.
— A droga z Castellamare? możeż być co piękniejszego? — odezwała się miss Rosa.
— Nareszcie gdyby Sorrento wyczerpane zostało — rzekł Marjan — mamy Capri z jego urwiskami i wschodkami, skałami i morzem, co je otacza. My się także do Capri zapewne wybieramy, bo mój przyjaciel Adrjan potrzebuje studjów podobno.
— Jam tam już był — odparł poeta — chociaż się nie zarzekam powtórzenia wycieczki, a nawet pobytu... A profesor? — spytał zwracając się do milczącego Sieniuty.
— Ja? wybierałem się tam czytać Tacyta i Swetoniusza — rzekł z uśmiechem stary — ale miałem wprost popłynąć z Neapolu.
— Wybierzemy się razem — dodał Adrjan — i to z Sorrenta, a ja skorzystam z twego Tacyta...
Angielka milczała jakoś, zajęta desserem oczyma badała poetę, który był rozmarzony, wpatrzony w nią i tak zajęty nad swój zwyczaj, iż w końcu miss Rosa, czując się tem może skompromitowana, poruszyła się i od stołu wstała. Nie zmniejszyło to jednak jej uprzejmości dla Adrjana, bo zapewne obwiniała go tylko o zbytek naiwności — podała mu rękę, uśmiechnęła się, skinęła głową towarzystwu i znikła.
Pani Trellawney pozbierawszy albumy i kapelusiki, poszła za nią, a podróżni nasi wrócili do mieszkania.
Adrjan już w drodze przez korytarze zasępił się.
— Wiesz — rzekł Marjan wchodząc z nim do mieszkania — dziś byłeś bardzo galant dla Angielki... Poprawiasz się?
— Nic a nic! — odezwał się Adrjan. — Prawdziwie osobliwego doświadczam uczucia... Miss Rosa, która nie ma najmniejszego podobieństwa do — innej, pewnej ślicznej istoty, w której się niegdyś kochałem — odświeża mi pamięć tamtej. Jest mi dlatego miłą, że przypomina inną. Czem? to dla mnie rzecz niewytłómaczona, lecz pewna, że siedząc przy niej, mówiąc z nią, myślałem ciągle o tamtej innej, tęskniłem do niej.
— Sumienie cię ruszyło — rozśmiał się hrabia.
— Oprócz tego — dodał poeta — sam nie wiem co mi jest, ale od wyjazdu mojej matki, myślą ciągle uciekam do spokojnego kątka naszego. Chciałbym tam być.
— A poemat? a Wschód? — zapytał hrabia.
— Poemat zwycięży — rzekł Adrjan. — Słabość ludzka odzywa się we mnie.
— Może instynkt zbawienny — dodał Sieniuta; — któż wie, czy duch twój nie potrzebuje wrócić do gniazda?
— Nie — to pokusa wprost — odparł poeta. — Poemat ma nieprzyjaciół, ma wrogów, co by go we mnie zabić chcieli. Czuję ich — bronić się im muszę. Najstraszniejszym z nich to lenistwo i cielesne znużenie... Są chwile, że mi one cudnemi barwy malują szczęście jakieś ciche, półsen spoczynku w drzewach zielonych, z ukochaną u boku!! Lecz poddawszy się pokusie tej, musiałbym zginąć.
— I sprzedać nieśmiertelność za półmisek soczewicy na wsi przy śpiewie słowików! — rzekł hrabia.
— Nieśmiertelność! — rozśmiał się Adrjan — mniejsza o nią, idzie o co innego. O to, aby spełnić posłannictwo swoje i nie sprzeniewierzyć się namaszczeniu doń w kolebce...
Profesor patrzał z zachwyceniem na ucznia; w twarzy przyjaciela widać było ironię, która w duszy jego grała... Tą bronią walczył on przeciwko wrażeniu, jakie na nim czynił poeta, z ciężkością mu się mogąc oprzeć.
Po powrocie do mieszkania wszyscy już byli znużeni i Adrjan pierwszy zażądał się usunąć do swego pokoju dla spoczynku. Profesor, który bardzo to pochwalił, sam jednak wyszedł na balkon, po cichu może powtarzając swojego Horacyusza:

Nox erat, et coelo fulgebat Luna sereno,
Inter minora sidera.

Hrabian Marjan, który nierad się sam z sobą zostawał i zabawiał, pociągnął za nim.
— Panie profesorze — odezwał się po chwili — od niedawna mam przyjemność znać pana dobrodzieja, ale wspólna przyjaźń dla Adrjana zbliża nas do siebie. Mówmy o nim jeszcze. Ja go znajduję w stanie nienormalnym, i lękam się o niego.
Odwrócił się Sieniuta.
— Czego? — zapytał niespokojnie.
— On się tą monomanią poetyczną zabija; na to radzić potrzeba — zawołał hrabia.
— Nienormalny to stan, prawda — rzekł profesor — ale i człowiek niepospolity. Nie można go mierzyć piędzią innych ludzi.
— Ale kto go kocha, musi się starać wydźwignąć go z tego!
— Nie wiem czy to możliwe jest za sprawą cudzą — rzekł Sieniuta spokojnie. — Znałem go dzieckiem, jest to natura nie łatwa z zewnątrz się ująć dająca. Chcąc działać nań, potrzeba się owszem strzedz, aby nie wywołać w nim reakcyi...
Tu profesor zatrzymał się trochę.
— W końcu — dodał — zdaje mi się, że głównie iść powinno o to nie żeby go uzdrowić i wytrzeźwić, lecz by to upojenie w istocie wydało owoce, jakich się on po niem spodziewa...
Potrząsnął głową hrabia.
— Zapatrujesz się pan na to z zupełnie różnego stanowiska niż ja; próżnoby więc rozprawiać... Mnie żal człowieka, panu poety. Masz-że pan jakiekolwiek pojęcie, czem być może ten jego poemat?
Sieniuta ożywił się widocznie.
— Nie znam poematu, ale autora na moich rękach wykołysałem — zawołał. — Spodziewam się po dziele jego, na które wyszafował wszystkie siły młodości, całą świeżość myśli, niepokalane niczem uczucie, fantazyę oskrzydloną ogromnem oczytaniem i pracą — spodziewam się wiele! bardzo wiele...
Jeżeli z tej rośliny pielęgnowanej tak starannie nie wykwitnie arcydzieło...
Profesor dokończył tylko z westchnieniem.
— Kochany pan możesz miłością dla własnego dzieła zaślepiać się nieco — dodał Marjan — a mnie przyznaję się, okrutnieby żal było człowieka, gdyby się tak zmarnował na jedno — marzenie!
— A życie czemże jest? — spytał Sieniuta cicho. — Jeżeli marzenie to czyni go szczęśliwym, mamyż my prawo rozbudzić go z niego?
— Jabym rad był szczerze, aby go ta śliczna miss Rosa wprowadziła w świat rzeczywisty — odezwał się hrabia. — Zdaje mi się, że dziś się trochę zbliżyli.
Profesor potrząsnął głową z niedowierzającym uśmiechem.
— Bądź co bądź sądzę — konkludował hrabia — że niepowinniśmy go opuszczać, i pozostać przy nim jak najdłużej.
— Co do mnie, mam to sobie za obowiązek — odparł profesor — a spełnienie jego nic mnie nawet nie będzie kosztowało, bom sam na świecie i swobodny...
Marjan widząc, że więcej nic ze starego nie wyciągnie, dał mu dobranoc i poszedł do siebie. Drzwi jego pokoju dzieliły go tylko od Adrjana, mógł więc słyszeć, że poeta żywo się przechadzał, że kilka razy papier zaszeleściał i pióro zaskrzypiało.
Szanując tę chwilę natchnienia, Marjan zachował się jak najciszej, położył w łóżko, zadumał, zadrzemał, i gdy nade dniem już coś go przebudziło, zdumiał się słysząc jeszcze chodzącego poetę, szeleszczący papier i skrzypiące pióro.
Całą więc noc spędził na pracy... Hrabia potrząsnął na to głową i kładnąc się do snu na bok drugi, postanowił nazajutrz uroczystą dać burę przyjacielowi.
Dzień już był wielki, gdy się pobudzili i do powrotu przygotowywać zaczęli. Pierwszem staraniem Marjana było dowiedzieć się o Angielkę, z którą razem spodziewał się spędzić część dnia tego w podróży do Sorrenta, ale w hotelu z śmiechem zwiastowano mu, że od dwóch godzin te panie już się puściły w drogę.
Adrjan wstał blady bardzo, zmęczony i kaszlący tak, że gdy wyszedł na śniadanie do saloniku, profesor nawet zmieszał się, widząc go tak zmienionym.
Skarżył się na wielkie osłabienie.
— Niema w tem nic dziwnego — zawołał hrabia — caluteńką noc słyszałem cię chodzącego po pokoju i piszącego coś gorączkowo. Kto tak życiem szafuje, temu go musi zabraknąć.
Poeta uścisnął go milczący.
— A wy to w inny sposób nie szafujecie życiem? — zapytał. — Powiedz mi — noc spędzona w towarzystwie butelek i pań z lekkiego regimentu, nie kosztuje was więcej niż moja?
— Nie — krzyknął hrabia — bo my się męczymy ciałem, które młodość jutro orzeźwi, a ty gdy wycieńczysz się na duchu, straconyś niepowrotnie.
— Nie straconym — odparł Adrjan — jeślim się wcielił w dzieło sztuki, które pozostanie... Wasze wysiłki są bezpłodne, moje dają owoce.
Uśmiechnął się.
— Nie żałuję wcale czuwania mego — dodał z radością, która twarz wybladłą ożywiła na chwilę. — Zdaje mi się, że dawno w mej głowie noszony epizod, któremu formy nie umiałem nadać, nareszcie porodziłem szczęśliwie. Wiersze mi płynęły — jestem z nich kontent.
Sieniuta właśnie się był przybliżył, sądząc, iż czegoś więcej się dowie, gdy poeta urwał nagle, i dosyć wesół poszedł do podanej herbaty, pytając o miss Rosę.
— Ranny ptaszek już odleciał o świcie — rzekł Marjan. — Ja pierwszy spytałem o niego, bo mi szczebiotanie jego było bardzo przyjemne.
— A! tem lepiej — zawołał Adrjan z widoczną radością — będziemy swobodniejsi, a ja zawsze wolę się nie narażać na niebezpieczeństwo, niż potem obraniać gdy nadejdzie.
— Przyznajesz więc, iż niebezpieczeństwo jest — podchwycił hrabia.
— Nie zapieram się tego; choć dla mnie mniejsze ono może niż dla ciebie...
Natychmiast po śniadaniu hrabia począł przynaglać w drogę, dowodząc, iż później dzień będzie skwarny bardzo. Dowiedział się nawet, którą z dwóch dróg wiodących z Castellamare do Sorrento udały się te panie, i namawiał, ażeby się za niemi udali. Adrjan przenikając myśl jego, oparł się temu, i wymógł wybór gościńca nowego... Znowu tedy na tych samych osiołkach, w towarzystwie dawnego przewodnika, puścili się, ale już po nad morzem, po skałach, mając ciągle prawie przed sobą zatokę niebieską i Neapol nad nią rozsiadły.
Nie śpiesząc wcale, nad wieczór dopiero, to jest w sam czas obiadu u pana Tramontany, stanęli przed domem Adrjana, którego gospodyni wyszła wymawiając mu, że o niego była niespokojna.
Poeta obu towarzyszów swych uparcie chciał mieć u siebie. Gotowe dla nich łóżka i pokoje się znalazły.
Zaledwie wypocząwszy chwilę, hrabia na obiad zapraszał, prawie pewien będąc, że się z Angielką, niezmiernie go zajmującą, u Tramontany spotkają. Adrjan obu im iść radził, ale sam czując potrzebę spoczynku, a może samotności, zapowiedział, że w domu będzie obiadował.
Poszli więc z profesorem. Nie omyliła ich nadzieja: miss Rosa siadała właśnie do stołu; gdy hrabia się zjawił. Lekkiem głowy skinieniem odpowiedziała na ukłon jego, i spytała o — towarzysza.
— Przyjaciel mój... trochę się czuł drogą znużony — odparł Marjan.
— Nie chory? — spytała Angielka.
— Ani zdrów, ani słaby — począł hrabia — poeci bywają zwykle w jakiejś półgorączce, dla nas prostych śmiertelników niezrozumiałej. Przez całą noc pono czuwał i pisał coś, naturalnie, że go to wyczerpać musiało.
— Panowie jesteście szczęśliwi, że język jego rozumiecie — rzekła Angielka, — i wszystkiemi temi ślicznemi rzeczami napawać się możecie!
— Właśnie, że doświadczamy męczarni Tantala — odparł Marjan — bo Adrjan nikomu nic nigdy nie czyta, i ani ja, ani profesor, do którego ma największe przywiązanie i zaufanie, dwóch jego wierszy nie znamy!
Miss Rosa zdawała się mocno zdziwioną; zwróciła się do profesora, zagadując go o Adrjana, jakby się o nim chciała czegoś więcej dowiedzieć. Sieniuta, który rad o swym wychowańcu prawił, z nadzwyczajnem przejęciem począł opowiadać dzieje młodości jego genialne usposobienie, poświęcenie dla poezyi i t. p. Malował go z miłością wielką i obraz w żywych barwach przedstawił, idealizując go jeszcze. Marjan z małym wyrazem szyderstwa przysłuchiwał się temu, nie przeczył, dodawał nawet rysów, nie zawsze wybranych szczęśliwie, i obiad zszedł prawie wyłącznie na rozmowie o nieprzytomnym poecie.
Angielka nie ukrywała wielkiej swej sympatyi dla niego. Hrabia jednak z samej tej otwartości wnosił, iż zajęcie się Adrjanem pięknej panny, było tylko fantazyą artystyczną jak inne — a z sercem nie miało związku.
Czy go to zmartwiło, wątpimy bardzo. Zajęty mocno piękną Rosą, mógł sobie pochlebiać może, iż nie mając współzawodnika niebezpiecznego, łatwiej się do niej zbliżyć potrafi. Na nieszczęście Angielka, jakby odgadywała jego myśli (a przeniknąć ich nie było trudno) — zdawała się z wielką usilnością unikać go i pilno starać, aby się próżno nie łudził. Po obiedzie gdy inni najżywszą właśnie rozpoczynali rozmowę, miss Rosa z pośpiechem opuściła salę.
Profesor i Marjan nie mieli już tu po co dłużej przesiadywać, i powrócili do Adrjana.
Znaleźli go rozebranym, przy szczątkach obiadu, mało co poruszonego, zajętym już papierami, z ołówkiem w ręku.
Chcieli się cofnąć zaraz, ale poeta papiery rzuciwszy pod poduszkę, bo je tam najczęściej trzymał, poprosił ich, żeby nie uciekali, bo odczytywał tylko i poprawiał epizod wczorajszy — a gdy wchodzili, właśnie był robotę dokończył.
— Nie mogę pojąć Byrona — rzekł — o którym słyszałem, że w chwili natchnienia tysiącami wierszy rzuca na papier, a potem nielitościwie je kreśli, wybierając z nich tylko najświetniejsze, najszczęśliwsze... Ja nie umiem ani przerobić, ani poprawić. Gdy to, com napisał, zda mi się słabem i ułomnem, rzucam wprost w ogień, czekam drugiej natchnienia chwili i piszę na nowo... Ortopedyczne doświadczenia nad mojemi dziećmi są dla mnie wstrętliwe. Pojmuję co najwięcej, że rozczochrany włos przyczesać można lub zwalanego obmyć buziaka — ale wyciągać i obcinać!
— To znaczy, żeś się improwizatorem urodził — rzekł Marjan.
— Bardzo być może — odparł poeta — a jednak nie potrafiłbym improwizować słowem żywem, chyba w tak nadzwyczajnej chwili życia, jakiej nawet przypuścić nie umiem... Potrzebaby na to było słuchaczów, których serca biłyby z mojem zgodnie; uniesienia, coby po nad ziemię porwało; wypadku jakiegoś, coby upoił aż do zupełnego zapomnienia o sobie; zabicia człowieka, aby ustąpił miejsca poecie.
To mówiąc, zakaszlał się mocno Adrjan, przyłożył chustkę do ust i choć ją nadzwyczaj prędko schował, Marjan dostrzegł z przestrachem, że — pluł krwią.
Widoczne było, że się z tem taił. Profesor i on spojrzeli po sobie, natychmiast rozmowę sprowadzono do mniej rozdrażniających przedmiotów, a Sieniuta począł namawiać do spoczynku.
Adrjan był właśnie usposobiony do mówienia i trochę kwaśno przyjął rady.
Dotrzymywali mu więc jeszcze dwaj towarzysze czas jakiś, niewiele mówić dozwalając, i pożegnali go wymógłszy przyrzeczenie, że się wcześnie spać położy.
Zaledwie wyszli od niego, Marjan pociągnął z sobą profesora do swojego pokoju.
— Radźmy — rzekł gorąco — to już rzecz sumienia: życie jego zagrożone. Widziałeś pan, że krwią pluje! On ma suchotniczą fizyognomię. Na Boga.
Staremu stały łzy w oczach.
— Tak jest — zawołał — chodzi o jego życie. — Ale miał przecie lekarza, matka się radziła o niego, potrzeba spytać gospodyni o nazwisko i udać się do niego.
Signora Costa na zapytanie o lekarza, najprzód mocno się wylękła; potem z wielomowstwem włoskiem i żywą towarzyszącą mu gestykulacyą, poczęła opowiadać, że doktór Salicetti, jeden z najsławniejszych z Neapolu, był przez matkę umówiony, aby Adrjana pilnował, że zwykł przyjeżdżać raz w tydzień i zapewne nazajutrz tu będzie.
Oczekiwano więc na Salicettego. Nazajutrz jednak Adrjan wstał orzeźwiony, z lepszą twarzą, silniejszy, wesoły, i patrząc nań zdawało się, że niebezpieczeństwa być nie może.
Około południa corricolo niepoczesne wiozące pana Salicettego, zatrzymało się przed bramą, a z niego wysiadł nie stary jeszcze, ale siwy przedwcześnie mężczyzna, słusznego wzrostu, który zdawał się śpieszyć bardzo. Wpadł też jak bomba do pokoju Adrjana, i Marjan, który nań czatował, posłyszał zaraz wesoły głos, podniesiony bardzo, potem śmiechy i żywą rozmowę. Z wesołości doktora wnosić należało, że chory nie mógł się mieć tak bardzo źle. Aby się jednak coś o tem dowiedzieć, profesor i Marjan postanowili wyjść za bramę i o kilkanaście kroków od willi oczekiwać na doktora.
Kwadransa nie trwały odwiedziny u pacyenta, doktór Salicetti z tym samym pośpiechem, z jakim wpadł, wybiegł napowrót, siadł do wózka, i jechać miał dalej, gdy go za murkiem czatujący zatrzymali.
Zdziwiony nieco, lecz domyślając się w nich chorych zapewne, siwy doktór wydobył się napowrót ze swego wózka, i z wielką uprzejmością ofiarował się do usług, badając już oczyma tych, których za przyszłych pacyentów uważał.
Zaprezentowali mu się jako przyjaciele Adrjana, a doktor z wesołego usposobienia przeszedł w dosyć posępne.
— Pan konsyliarz darujesz nam — rzekł hrabia Marjan — chcielibyśmy się coś od niego dowiedzieć o prawdziwym stanie zdrowia przyjaciela naszego. On pluje krwią.
Doktor Salicetti dał znak potakujący. Stał chwilę w niepewności i namysłach, ręce rozwarł szeroko i rzekł poważnie a chłodno:
— Przed panami tego taić nie potrzebuję. Stan pacyenta jest — mogę powiedzieć — zdesperowany od dawna... Matce nie miałem potrzeby się z tem odkrywać. Wyprawiono go do Włoch za późno, gdy choroba już była rozwinięta. Powietrze ani my nic na nią poradzić nie mogliśmy. Być może, że klimat przedłuży mu życie; żeby mu je uratował, jest niepodobieństwem... Sam wiek tego pana czyni chorobę niebezpieczną.
Słuchający stali jak wryci pod wrażeniem tego zimno dosyć wygłoszonego wyroku. Sieniuta miał na oczach łzy, załamał ręce.
— Jakże długo się to ciągnąć może? — zapytał Marjan.
Doktor Salicetti brwi podniósł mocno, wydął usta, ruszył ramionami.
— Niepodobna oznaczyć czasu — odparł. Widzieliśmy przykłady w Pizie, na Elbie, niezmiernie, nadzwyczaj długo przeciągnionego życia suchotników, ale w warunkach szczęśliwych, o które tu trudno.
Nie czekając zapytania o wyjaśnienie, doktor Salicetti, już patrząc na zegarek, bo mu bardzo było pilno — dodał:
— Tak, warunki tu są wcale niedobre. Ten pan ani się szanuje, ani myśli o utrzymaniu życia. Zdaje się sam pobudzać do gorączki; która go trawi...
— I powietrze neapolitańskie nie może dla niego być dobre! — przerwał Sieniuta.
— Zapewne — odparł doktor — jest za nadto też stymulujące... ale...
Ręką machnął, i nie kończąc zabrał się do pożegnania.
Sieniuta i Marjan stali długo po odejściu jego, nie mogąc przemówić słowa.
— Należałoby napisać do matki — wtrącił stary po cichu — ale jakże jej zadać cios taki?
— Potrzebaby go ztąd wywieźć — dodał Marjan ale jak się do tego wziąć, aby go nie przestraszać?
Sieniuta namyślał się nieco, i dodał z wyrazem męzkiej determinacyi:
— Zostaw mi to wszystko, hrabio. Opatrzność mnie istotnie tu sprowadziła; spełnię mój obowiązek. Bądź mi tylko pomocą.
— Pod wasze rozkazy się poddaję — zawołał Marjan, którego na chwilę szyderskie usposobienie opuściło.
Szli nazad do willi.
Adrjana zastali znowu nad stosem papierów porozrzucanych. Zobaczywszy wchodzących z rozpromienioną twarzą wstał na przywitanie.
— Gdzieżeście byli? — zawołał. — Byłbym was poznajomił z tym najpoczciwszym z doktorów, który mnie czasem niepotrzebnie odwiedza, bo ja jestem zupełnie zdrów. Doskonały człek, zawsze wesół, a jego dobry humor najlepszym dla chorych lekarstwem.
— Ja go znam — skłamał Marjan. — Właśnie gdy ztąd jechał, spotkaliśmy go... Jakże was znalazł po nużącej podróży do Castellamare?
— A no jak zwykle! — rzekł Adrjan.
— Nam przecie powiedział — przerwał Sieniuta — że potrzebujecie spoczynku, rozrywki i pilnego starania o zdrowie... Ja tu jako dawny nauczyciel myślę, powagę doktora wziąwszy na siebie — rozciągnąć kuratelę.
Adrjan się zarumienił.
— Dajcie mi pokój! — zawołał trochę niespokojnie, patrząc na Sieniutę: — czuję się zdrów, trochę tylko znużony. Ręczę, że któryś z was dopatrzył mój kaszel wczorajszy — trochę krwi!! Ale to nie ma najmniejszego znaczenia. Salicetti przypisuje to naszej narodowej chorobie.
— Jak ono jest to jest — odezwał się Sieniuta — ja narzucam się z moją opieką i domagam posłuszeństwa.
Adrjan potrząsnął głową, uścisnął starego i zawołał:
— Żadnego despotyzmu nie znoszę. Chcieć mi rozkazywać jest to ducha niepodległego do buntu wyzywać.
Zamilkli nieco, Marjan i profesor porozumieli się oczyma... Hrabiemu myśl przyszła trochę dziwna może, troskliwością o przyjaciela usprawiedliwiona: zakręcił się i pod pozorem jakiegoś interesu, wysunął...
Na nudy chroniczne, które były jego chorobą, szczególnym sposobem mu się szczęściło: miał zajęcie niepospolite, wpadł prosto w dramat fantastyczny, mający się tragicznie zakończyć. Na jakiś czas mógł nawet pod wrażeniem jego być zupełnie seryo i wyrzec się szyderstwa.
Wielce ożywiony, pośpiesznym krokiem biegł Marjan do hotelu wprost, w którym mieszkała miss Rosa. Nie potrzebując jej szukać znalazł ją na ślicznej tarassie studyującą affekta morza, światła i cieniów na opalowych falach, pasami turkusowemi, pręgami szmaragdowemi poprzecinanych. Angielka nie spodziewająca się napaści, na widok hrabiego ruszyła się z miejsca, jakby uciekać chciała. Marjan zbliżył się śmiało.
— Widzisz mnie pani pod wrażeniem, które mogę powiedzieć, życie we mnie zatamowało! zawołał. To może wytłómaczy, że jestem natrętny. Spotkało mnie nieszczęście...
Miss Rosa słuchała bardzo zimno, nie mogąc jeszcze ani zrozumieć, ani się domyśleć o co chodziło, i dla czego miała być powiernicą wrażeń hrabiego.
Trochę dumne zdziwienie malowało się na pięknej jej twarzyczce.
— Przed chwilą, mówił hrabia dalej — podpatrzyłem mojego przyjaciela Adrjana, iż — krwią pluje. Przestraszyło mnie to, udałem się do lekarza jego, a ten mi wręcz oświadczył, że przyjaciel mój od dawna jest na śmierć skazany.
Angielka z widocznem wzruszeniem pobladła, ręce jej mimowolnie się ścisnęły.
— Któż to panu mówił? spytała głosem drzącym.
— Dr. Salicetti — ciągnął dalej hrabia. Miarkuje pani, jak straszliwie to mnie i profesora przejęło. Doktór powiada o nim, że sobie [1] skraca pracą, od której go nic oderwać nie może...
— Napiszcie państwo do matki! wykrzyknęła miss Rosa.
— Matkę oszczędzać też należy — odezwał się Marjan — a nim ona przybędzie, my, my z profesorem, żadnej nad nim władzy nie mamy.
Tu wstrzymał się i spojrzał wyraziście na Angielkę, która się zarumieniła mocno.
— Sądzę, że gdzie idzie o życie człowieka, dorzucił Marjan spiesznie, tam światowe względy na bok odłożyć się godzi...
Przyszło mi na myśl czego jestem pewien, że pani masz wielką nad nim władzę. Dla czegóż byś jej nie miała użyć, aby mu przedłużyć życie?
Śmiało to wyrzekłszy, Marjan patrzał na miss Rosę, nie wiedząc jak to przyjmie. Angielka stała zadumana poważnie i smutna, nie okazując, aby się uraziła przypuszczeniem, lub za złe je wzięła.
— Dziwnem to jest co mi hrabia powiadasz, poczęła po namyśle. Nie sądzę, ażeby to tylko żartem niesmacznym i mistyfikacyą być miało.
— O pani! przerwał Marjan.
— Zdaje mi się wszakże, iż hrabia mylisz się w swem przypuszczeniu. Nie zaprzeczam, że pan Adrjan, ze swą poetyczną naturą, był mi zawsze sympatyczny, lecz nigdyśmy z nim bliżej nie byli. Unikał mnie częściej niż zbliżyć się starał; o moim wpływie na niego bardzo powątpiewać muszę.
— Nie śmiałbym rzucać takiego przypuszczenia, dodał Marjan, gdyby to, co z ust Adrjana słyszałem, nie dawało mi pewności, iż się nie mylę. Adrjan mi wyznał sam, że się pani lękał, że od niej uciekał, bojąc się jej władzy nad sobą. Jest tak zajęty biedak swoim poematem, że wszystkiego się boi, co go odrywać może.
Miss Rosa stała zapłoniona znowu, słuchając tego zwierzenia, lecz nie zmieszała się niem wcale. Nad wyraz była poważna i zasmucona, tak iż o sobie się zdawała zapominać... Milczała długo, a hrabia stał, napróżno oczekując odpowiedzi.
— Jest więc tak źle! wyjąknęła po chwili. Cóż robić aby — jeżeli go nie ocalić to choć życie to przedłużyć? Mów pan...
— Jestem pewien, zawołał hrabia, iż rozkazu pani posłucha. Każ mu porzucić zabójczą pracę, zmuś go pani do rozerwania się.
Miss Rosa dziwnie jakoś poruszyła z lekka ramionami, padła na krzesło i zadumała się, zapominać zdając się o hrabi.
— Daj mi pan czas do namysłu, rzekła cicho — potrzebuję rozważyć coś mi pan powiedział. Położenie jest nadto dziwne, by mojego wzruszenia nie tłumaczyło.
Usłyszawszy tę odprawę, hrabia grzecznie się skłonił, ustąpił na bok, przeszedł się po tarasie, spojrzał na morze, i powolnym krokiem zwrócił się ku domowi.






Parę tygodni upłynęło od opisanego spotkania hrabiego z miss Rosą. Adrjan, chociaż kaszlał i pluł czasem krwią, tając się z tem przed przyjaciółmi, nie zdawał się wcale gorzej. Owszem, miewał chwile, w których młodość powracała, a choroba zdawała się ustępować. Sieniuta i hrabia nie odstępowali go, i gdyby nawet chcieli opuścić, nie byłby pozwolił na to, tak mu z nimi dobrze było. Lecz profesor napróżno usiłował wymódz na nim, aby przez czas jakiś wypoczywał zupełnie i o poezyi zapomniał.
— Mój drogi, odpowiadał mu Adrjan: gdybym nawet dla twej spokojności chciał to uczynić — nie mogę. Poezya ta i tworzenie stało się dla mnie nałogiem. Napróżno się z niego usiłuję otrząsnąć, myśli mnie nadchodzą, dręczą, nie dając pokoju nawet we śnie. Tworzenie to, choćbyś je nazwał chorobliwem, jest potrzebą już, stało się koniecznością. Mózg mój powraca do niego mimo mej woli. Wśród rozmowy, w spoczynku, między przyjaciółmi, gdy się na pozór zajmuję czem innem — napadają mnie widziadła, dręczą upiory moje...
Po rozmowie z miss Rosą hrabia unikał już jej wznowienia, przekonywając się, że Angielka też starała się od tego uchronić. Nie otrzymał ani odpowiedzi, ani zapewnienia żadnego. Jednakże z taktem nadzwyczajnym i zręcznością niewieścią miss Rosa widocznie usiłowała się zbliżyć do Adrjana, tak jednak, aby odmiany w jej postępowaniu nie dostrzegł.
Poeta jeszcze się w początkach opierał urokowi jej, lecz po kilku dniach zdawało się, że naleganie profesora i wpływ miss Rosy podziałały nań wreszcie.
Adrjan począł nietylko nie unikać Angielki, ale nieznacznie jej szukać... Przed przyjaciółmi tłumaczył to, przyznać się nie chcąc, potrzebą studyowania niewieściego charakteru i duszy. Mówił, że miss Rosa jest dla niego zagadką, której rozwiązać nie umie.
Patrzący z dala dostrzegali jednak wyraźnie, iż Adrjan ulegał jej urokowi — i — ona, w początkach bardzo ostrożna, nieco chłodna, zapominać się zdawała. Taka miłość ujęta w formy towarzystwa, do którego oboje należeli, nie groziła wybuchem żadnym, ale mogła się stać cichym dramatem.
Adrjan był rozmarzony, sam się nie przyznając do tego przed sobą; miss Rosa w tej tragicznej miłości bez nadziei, dla człowieka na śmierć skazanego — może napawała się poezyą, której była namiętną kapłanką. Broniła się widocznie uczuciu ogarniającemu ją, coraz bezsilniej. Chwilami poddawała mu się z rezygnacyą — zapominała...
Adrjan teraz codziennie chodził do Tramontany, codzień po obiedzie do mroku przesiadywał na tarasie, zagadywał się sam na sam z miss Rosą i gdy go napędzano do domu, wracał cały rozogniony, tak, że co lekarstwem być miało, groziło już prawie niebezpieczeństwem.
Profesor namyśliwszy się, uznał za swój obowiązek napisać do matki. Uczynił to w sposób jak najoględniejszy, nadał pismu ton prawie wesoły, aby nie zdradzić niepokoju, — donosił jednak, że zdrowie Adrjana, zdaniem lekarzy nawet, potrzebuje wielkiej czujności i starania, a nadewszystko oka matki, bo obcych poeta nie słucha. Dał do zrozumienia, iż przybycie jest konieczne. Pewien był, że pani Klara zrozumie tę plątaninę listu jego, i domyśli się, co jej do czynienia pozostało. Oczekiwano więc matki.
Tymczasem stan Adrjana wcale się nie polepszał; nie dręczył się wprawdzie poematem, bo go od niego odrywano, ale miłość, z którą walczył, wprawiała go w równą twórczej gorączkę.
Bronił się jej, chciał uciekać — i codzień odkładając ostateczne zerwanie, brnął coraz więcej — kochał się szalenie, wyrzucał to sobie, w sumieniu czuł zgryzotę, że mając uledz namiętności, nie powrócił raczej do Leni, a przywiązał się do istoty obcej, do — zagadki.
Miss Rosa zawsze jeszcze była dla niego tą zagadką, bo mu się okazywała tak różną w dniach i godzinach rozmaitych, że z uszczęśliwienia ciągle wpadał w rozpacze. Wieczorem czasami ożywiali się oboje, rozchodzili upojeni, nazajutrz Angielka była pomieszana, ostygła, jak gdyby zapomniała o dniu wczorajszym. W ogóle jednak stosunek ten stał się nawet dla obcych widocznym, a pani Trellawney, która miała zaufanie swej towarzyszki, odważyła się wreszcie uczynić jej pewne uwagi.
Znajdowała niewłaściwem, aby piękna, młoda, bogata, utalentowana miss Rosa poświęcała się człowiekowi na śmierć skazanemu, co już dla nikogo tajemnicą nie było. Romans ten nad grobem przerażał ją, oburzał, przywodził do rozpaczy. Znając miss Rosę, przewidywała wieczną żałobę... Ona lepiej niż inni mogła zbadać młodą swą przyjaciółkę i odgadnąć, że serce jej, długo obojętne, zagrożone było.
Jak daleko zaszedł Adrjan w swym stosunku z Angielką, nawet bystry postrzegacz i wielki znawca ludzi hrabia Marjan, (który utrzymywał, że jego domysły prawie zawsze się sprawdzają dlatego, że rachował na złe strony charakterów ludzkich) — nie umiał wywnioskować. Pytać poety było próżno. Tak samo jak się nie popisywał z poematem, nie zwierzał się też z uczuciami. Widziano go w coraz większem uniesieniu nad miss Rosą, jej rozumem, poczuciem artystycznem, charakterem, nieskończonemi przymioty — ale z tych pochwał nic nie można było wyciągnąć. Czasem ubolewał, że nie była Polką, to znów, że on się nie urodził swobodnym i pospolitym człowiekiem, mogącym sięgnąć po szczęście bez zgryzoty sumienia.
Poemat był nieco zapomniany. Profesor czuwał, nie dając Adrjanowi ani mówić o nim, ani się brać do niego. Nie było jednak dnia, by się nie zdradziła jakaś chętka namiętna powrócenia do dawnych zwyczajów, marzenia i pracy. Dobierano umyślnie takie do rozmów przedmioty, aby nie miały z poezyą i sztuką związku, a gdy poeta wpadał na nie, odrywano go gwałtem od rozpraw. Hrabia Marjan był niewyczerpany w opowiadaniu anegdot, cytowaniu dowcipów, chwytaniu i upięknianiu plotek.
Obaj z professorem tęsknie oczekiwali przybycia matki, czując, że środki, jakiemi osłaniali chorego, wkrótce się wyczerpać miały. Sieniuta zaczynał się obawiać miłości dla miss Rosy, która z rozrywki i dystrakcyi, groziła przemianą na dramat tragiczny.
Jednego wieczoru, jak zwykle, Adrjan przy krześle Angielki usiadłszy przy obiedzie, do bardzo późnej godziny nadzwyczaj żywą i namiętną prowadził z nią rozmowę. Sieniuta z hr. Marjanem chodzili z dala, nie przeszkadzając mu i odgadując z poruszeń i fizyognomji stosunek tych dwóch istot, tak dziwnym losem zbliżonych do siebie. Dnia tego poeta był natarczywszym i zuchwalszym niż zwykle, kilka razy chwytał za rękę miss Rosę, przytrzymywał ją — zbliżał się do niej, głos podnosił, roznamiętniony był wielce. Angielka zdawała się go uspakajać, łagodzić i cierpieć z nim sama. Parękroć ręką machinalnie ucisnęła serce. W chwili gdy spór jakiś doszedł był do najżywszego wyrazu — miss Rosa wstała nagle, kilka słów rzuciła mu, ścisnęła rękę jego i krokiem śpieszniejszym niż zwykle, weszła do domu. Adrjan pozostał w miejscu jak wkuty, potem przeszedł się razy kilka i opodal zadumany siadł w krześle. W tej chwili z okna mieszkania miss Rosy, które wychodziło na tarasę, dał się słyszeć głos fortepianu. Wszyscy wiedzieli kto grał — Mendelssohnowska pieśń jakaś zabrzmiała takim wyrazem smutku, taką boleścią serca, że nawet Marjan uczuł się nią przejęty. Adrjan podniósł głowę, słuchał, a gdy ostatnie dźwięki przebrzmiały, jak upojony zwrócił się zapomniawszy o swych towarzyszach ku domowi. Profesor i hrabia napędzili go już w lasku pomarańczowym, przez który przechodzić musiał. Wlókł się zwolna zatopiony w sobie, zadumany i na pół nieprzytomny. Usłyszawszy za sobą ich rozmowę, nie zatrzymał się jak zwykle.
Marjan żartobliwie go zagadnął i nie otrzymał odpowiedzi. Zaledwie pół słowem zbywając ich, doszedł aż do willi. W bramie przyznał się profesorowi, że się czuje niedobrze.
Głos miał jakby stłumiony i ochrypły; ocierał z potu czoło, a choć starał się uśmiechać, wyraz jakiejś trwogi okrywał twarz bladą.
Wchodzili na wschody (bo od drogi kilka ich wiodło na parter), gdy nagle zatrzymawszy się kaszlnął Adrjan, oparł się o mur, i chustkę przyłożywszy do ust, odjął ją całą krwawą.
— To darmo, zawołał z wysiłkiem — nie ma się co łudzić — jestem chory, jestem bardzo chory. Walczyłem z tą chorobą, usiłując ją zwyciężyć siłą młodości i woli — choroba wzięła górę...
Sieniuta coś przemówił do niego, chwytając pod rękę i wprowadzając do pokoju, Adrjan nie słuchał.
— Dziś to już drugi raz — rzekł — jestem osłabiony, w piersiach mi brak powietrza, oddychać nie mogę...
Podano jakiś napój chłodzący przepisany przez doktora, zakrzątnęli się około niego wszyscy, posadzono go na kanapie. Był na pół omdlały... Długo dosyć panowało milczenie, gdy nagle rzucił się, powstał i zawołał jakby sam do siebie:
— Wszystkiemu winna ta nierozsądna... ta miłość bez celu, świętokradzka i płocha...
Bawić się z sercem! — zabawa taka musi się kończyć karą straszną...
Padł znowu na kanapę.
— Zszedłem z drogi mi wyznaczonej — dodał — owoc życia całego zmarnować się może... Nie! nie! trzeba wyjść z tego błędnego koła, które do niczego nie prowadzi, powrócić do pracy!...
Mam umrzeć, niechże ślad zostawię po sobie, że w tej piersi i w tej głowie coś było, coś żyło... coś złożył Bóg — a jam wypiastował...
— Kochany Adrjanie — przerwał mu profesor, — nie pora o tem myśleć i mówić. Nie sądzę, ażeby ci zagrażało niebezpieczeństwo, ale potrzebujesz spokoju. Porzućże te marzenia.
— To nie są marzenia — zawołał gwałtownie Adrjan — to nie marzenia, to najstraszniejsza rzeczywistość. Czuję nadchodzącą śmierć a poemat mój nieskończony. Potrzeba rzucić wszystko dla niego.
— Potrzeba najprzód mieć na to siły — przerwał Marjan. W tym stanie rozgorączkowania nie jesteś do niczego zdolny!
— Jestem zdolny wydać jeszcze przerażający krzyk rozpaczy, zawołał poeta — który najlepiej zakończy poemat dziejów ludzkości, bo jej losy zamkną się w nim całe... Życie nasze i jej — to droga do przepaści ciemnej. Na brzegu jej pieśń zwątpienia — to będzie koniec życia i pieśni.
Z gorączkowym niepokojem rzucił się Adrjan szukając klucza, który ciągle nosił przy sobie, aby otworzyć tekę i dobyć z niej dawno już nietknięte karty. Napróżno profesor chwytał go za ręce, błagając, a Marjan wysilał się na argumenta. Adrjan nie odpowiadając na nie, rozrzucił papiery i chustkę trzymając przy ustach, cały się w nich zatopił. Niekiedy porywał się za piersi i głowę, ale cierpienie nie mogło go oderwać od czytania. Przebiegał oczyma luźne zrzynki pozapisywane gęsto piórem i ołówkiem, składał je z sobą — rzucał, zamyślał się. Widok tego chorego i w gorączce człowieka wysilającego się na skupienie myśli, na trud zabijający — był tak straszny, iż Sieniuta musiał odejść do okna, aby się nim nie truć. Oddalić się całkiem nie mógł, a dłużej znieść nie miał siły.
Marjan zimniejszy, siedział o kilka kroków i czekał na sposobność, aby Adrjana oderwać od pracy, odwrócić myśl jego od niej. Kilka razy próbował doń przemówić — napróżno. Poeta podnosił głowę, patrzał chwilę i nie odpowiadając zatapiał się znów w czytaniu.
Hrabia posłał był po doktora, lecz przy największym pospiechu, prędzej niż z rana spodziewać się go nie było można.
Tymczasem noc letnia ubiegała, było już z północy, gdy Adrjan jakby mu się wyczerpały siły, pochylił się na kanapę i nie składając papierów, z zamkniętemi oczyma wpadł w sen czy ekstazę. Profesor korzystając z tego, zwolna lampę wziął ze stołu i odniósł ją do przysłonionego kąta. Na palcach wyszli z Marjanem do drugiego pokoju, i nie mówiąc nic do siebie, siedli przy drzwiach na czatach. Z salki, w której Adrjan leżał, nic długo słychać nie było, potem oddech cięższy już uśpionego dochodził ich tylko...
Hrabia wysunął się spocząć, a stary profesor postanowił pozostać tu do rana. Reszta nocy spłynęła spokojnie; kilka razy tylko westchnienia ciężkie doszły uszu jego. Podchodził na palcach chcąc się przekonać czy nie może w czem pomódz i posłużyć, ale Adrjan otwierał tylko oczy na krótko, i natychmiast znużone powieki opadały na nie.
Dniało już, gdy Adrjan się poruszył, usiłował wstać, aby przejść do łóżka, ale o własnej sile już nie mógł, i Sieniuta wziąwszy go pod rękę, milczącego poprowadził, sam rozebrał i położył, tak jak niegdyś swawolne dziecię układał do snu przymusowego.
Łzy ciągle mu się w oczach kręciły, myśląc o tym kwiecie tak wcześnie usychającym na łodydze... Mieszkanie Sieniuty przytykało do sypialnego pokoju, otwarłszy więc drzwi jego, stary poszedł usiąść w krześle nierozebrany, aby być na zawołanie.
Dzień był jasny, gdy wchodzący po cichu dr. Salicetti i hrabia, obudzili go. Lekarz frasobliwie zacierał swe długie włosy siwe. Musieli wyjść na rozmowę do innego pokoju, aby choremu snu nie przerywać. Opowiedziano symptomata, doktór milczał zakłopotany.
— Nie mogę ja na to nic — rzekł po chwili. Nie zastosowano się do przepisów... Hrabia mi opowiada o jakimś romansie, który musiał stan pogorszyć. Krew wzburzona.. Kto się sam zabija, temu żaden doktór nie pomoże...
Wtem gospodyni nastraszona przybiegła, targając za suknię doktora i wołając, że chory go wzywa do siebie.
Wchodząc zastali Adrjana, siedzącego na łóżku, a że nie miał nic na sobie oprócz koszuli, mogli się dopiero przekonać o przerażającem jego wychudzeniu. Twarz była woskowo blada, a rozrzucone i już przerzadłe włosy, dodawały jej wyrazu strasznego. Widocznie jednak chciał być spokojnym, i przybrał postawę poważną.
— Źle ze mną jest, kochany doktorze, zawołał głosem przerywanym. Widzę, że mi chcesz odpowiedzieć, iż winienem temu sam — ale ja to wiem. Nie idzie o to kto winien, lecz żebym mógł życie przedłużyć — bądź co bądź — nie jestem gotów...
Chcę widzieć matkę, mam robotę do skończenia, pracę życia całego, którą w piec wrzucę, jeżeli skończona nie będzie.
Doktór nawykły nigdy nie przyznawać się przed chorymi do grożącego im niebezpieczeństwa, zmusił się do uśmiechu i ręką rzucił.
— E! e! co znowu — odezwał się wesoło. Nic nie grozi, ale potrzeba się szanować i — te imaginacye porzucić.
Wziął go za rękę, której puls był niezmiernie przyspieszony.
— Nie ma nic, kochany panie! dodał. Coś chłodzącego i spoczynek! spoczynek!
— Ja bo nie jestem dziecko! odparł poeta niecierpliwie. Czuję w sobie, że ze mnie uchodzi życie. Nie wmówisz mi zdrowia. Daj tylko środki przedłużenia tej resztki, jaka mi pozostała. Ta krew, ta krew, która wychodzi ze mnie, zatamuj ją!
Mówił tak gorączkowo, że Salicetti zmieszany, na razie odpowiedzi znaleźć nie mógł.
— To nic nie jest! powtórzył jąkając się — powiadam panu, niczem krwi burzyć nie trzeba — w domu siedzieć, spoczywać i nie pisać, nie pisać.
Adrjan ruszył ramionami, nie odpowiadając.
— Przepiszę coś — rzekł ruszając się Salicetti, ale przedewszystkiem spoczynek zalecam. Nie wychodzić z domu...
Poeta położył się na poduszce, i podparłszy się ręką, jakiś czas został nieruchomy, zadumany.
Salicetti pisał receptę. — Adrjan spoglądał na swych przyjaciół, zwrócił się do profesora i szepnął:
— Zostawcie mnie z doktorem na chwilę — proszę.
Usłuchano go, i gdy Salicetti z receptą w ręku wstał od stolika, znalazł go uśmiechniętym smutnie, wabiącym ku sobie.
— Konsyljarzu — odezwał się po cichu — najprzód daj mi rękę, niech ją ścisnę. Byłeś mi życzliwy, znasz trochę mnie, że dzieckiem nie jestem. Chcę prawdy.
To mówiąc Adrjan, jakby dla poparcia prośby, przygotowany już rulonik wcisnął w rękę Salicettemu, który przyjęciu się nie odpierał.
— Nie przyznam się nikomu, żeś mi to powiedział — ciągnął dalej — bądź szczery... Krwi mi uszło dużo, trwa to dłużej niż wiesz, bom się nie przyznawał. Jak myślisz? weź puls, egzaminuj, długo to jeszcze pociągnąć może?
To mówiąc, spojrzał bystro w oczy doktorowi, i jakby w nich wyczytał chętkę łudzenia wymysłem, dodał z wielką siłą:
— Chcę prawdy. Nie idzie tu o mnie, lecz o sprawę, która nawet cenę życia ludzkiego przeważa. Prawdy potrzebuję.
Salicetti zdawał się walczyć z sobą i namyślać.
— Doktór nie jest i nie może być prorokiem. Każdy z nas sto razy doświadczył tego, iż go rachuby zawiodły. Żądasz pan odemnie rzeczy niemożliwej. Zabić się możesz, postępując nieopatrznie — każdej godziny — ale możesz żyć i...
— Doktorze — kropisz mnie święconą wodą, którą oblewasz wszystkich... to się na nic nie zdało. Idzie mi więcej niż o życie. Poemat mój nieskończony! bodajbym się miał zabić, muszę go dośpiewać — -tak! Żadna siła mnie nie powstrzyma. Gdybyś mi nawet powiedział, że żyć będę, bylebym się go wyrzekł — nie przyjmę życia. Uznasz mnie za szalonego! jak chcesz! — Tak jest!
Zadumanego doktora cisnął gwałtownie za rękę, której nie puszczał.
— Chcę prawdy! Mów.
— Słowo uczciwego człowieka wam daję, odparł Salicetti, iż terminu żadnego oznaczyć nie mogę. Lecz na to wam przysięgam, że pracą życie skrócicie.
Chwilę panowało milczenie. Adrjan się zamyślił i mówił jakby sam do siebie:
— Pieśń jedna nieskończona, i jednej całej mi brak jeszcze. Mam ją w głowie, czuję ją, lata koło mnie i brzęczy jak mucha uprzykrzona, której złapać nie sposób. Jeden dzień, dwa prawdziwego natchnienia, wyśpiewam ją. Potem potrzeba przejrzeć wszystko i uporządkować — potem...
Gdybym miał dwa, gdyby choć jeden miesiąc czasu, i gdybyś tu był tak dobroczynnym, tak wielkim, tak łaskawym, abyś mi coś dał, coby siły wzmogło, a natchnienia nie zabiło we mnie... Są przecie leki takie, są środki. Potem — niech będzie co chce!!
Salicetti zimno odparł:
— Masz pan gorączkę!
To mówiąc wstał nachmurzony.
— Bierzcie co przepisałem, więcej nie mogę nic. Spoczynek jest pierwszym warunkiem...
Widząc, że więcej na nim nie wymoże, poeta namarszczył się, zamilkł. Skłonili się sobie z daleka.
Doktór przystąpił raz jeszcze do niego.
— Zlituj się pan sam nad sobą, dodał, i nad matką swoją. Najzdrowszy człowiek może się stać samobójcą, gdy życiem szafuje...
Profesor posłyszawszy z za drzwi chód w pokoju, wyjrzał uchylając je — i wszedł.
— Proszę posłać do apteki, dodał doktór — jutro rano ja będę sam. Zobaczymy skutek lekarstwa. Z domu wychodzić nie wolno.
Tak się skończyła konsultacya, po której Adrjan zaczął się natychmiast ubierać z pośpiechem, chociaż ruch żywszy trochę coraz mu oddech odbierał. Profesor domagał i o ile mógł wstrzymywał. Hrabia tymczasem odprowadzał doktora do jego karyolki.
— Co mamy robić? spytał.
Salicetti ramionami poruszył.
— Wątpię, czy on panom da co z sobą uczynić, rzekł — uspakajajcie go. Jest źle, jest bardzo źle — a może być najgorzej, jedna godzina dobije...
Rękoma wskazał, że nie może nic, siadł do wózka i odjechał.
Położenie było prawdziwie rozpaczliwe. Sieniuta już ani na krok nie odstępował wychowańca, lecz pomimo jego próśb i błagań, Adrjan napiwszy się herbaty, natychmiast siadł do papierów i na nic nie zważając, pisać zaczął.
Hrabia, który mu się napróżno kilka razy nastręczał, nie wydobył z niego ani słowa. Kwaśny wyszedł, zrozpaczywszy, do Tramontany na śniadanie. Miss Rosa siedziała już u stołu blada i zamyślona. Postrzegłszy go samego, drgnęła.
— Gdzie pańscy towarzysze? zapytała niespokojnie.
— Adrjan jest — mocno chory — odparł hrabia; doktór zakazał mu się ruszać z domu. Całą noc przy nim spędziliśmy bezsennie.
Spojrzał na słuchającą, której twarz marmurowa bladość okryła. Miss Rosa długo przemówić nie mogła.
Hrabia siadł przy niej, nie umiejąc i nie chcąc ukryć uczucia, jakiego doznawał. Był przygnębiony. Angielka odwróciła się na chwilę od niego, chcąc zataić wrażenie, jakie na niej wiadomość ta uczyniła. Rękami bezmyślnie targała leżącą przed sobą serwetkę. Marjan nie ruszał się z miejsca.
— Wczorajszy wieczór — dodał po cichu — musiał mu zaszkodzić. Powrócił do domu wzburzony, krew mu się kilka razy rzucała...
Gdy miss Rosa z wolna zwróciła twarz bladą ku niemu, Marjan postrzegł na jej oczach łzy, z któremi się taić nie chciała.
Była to jedyna odpowiedź jej Marjanowi. Po chwili spojrzała na panią Trellawney, wstała z siedzenia, i skinieniem głowy pożegnawszy hrabiego, znikła z terasy.
Przez cały ranek Adrjan ani wspomniał o Angielce, ani się zapytał o nią. Zatopiony w papierach, rozrzucał je, wyszukiwał urywków, które przypominał sobie, czytał, i nie zważając prawie na profesora, na kilka jego wezwań odpowiedziawszy ruszeniem ramion, ciągnął dalej robotę.
Patrzeć na niego było straszno. Twarz płonęła gorączkowym rumieńcem, oczy paliły się, ręce się trzęsły, pierś podnosiła prędko z wysiłkiem wielkim, który kaszel przerywał. Naówczas chwytał napój na stole stojący, pił go chciwie i ledwie zatamowawszy wybuch, powracał do roboty.
Około południa kazał przynieść śniadanie, więcej z myślą tą, że ono może dać siłę, niż z uczucia jego potrzeby.
Gdy je zastawiono, wstał od stolika i wziął profesora pod rękę.
— Wierz mi — rzekł z przejęciem — odczytuję teraz com napisał... wierz mi, są to piękne, są to wspaniałe, są natchnione pieśni!
Nie myśl, żeby miłość własna mówiła przezemnie — nie. Ja to pisałem, wyśpiewałem tak dawno, iż mogę sądzić o tem jak o dziele obcego człowieka!! Są piękności wielkie, którym się ja sam dziwię, że wyszły ze mnie.
Ale czemże jest pojedyńczy człowiek? zlewkiem ducha wieków, owocem prac i cierpień lat tysiąców... Wyobrażam sobie pierś ludzką jak krater wulkanu, przez który bucha całe płomię gorejące we wnętrzu ziemi. Myśmy tylko wulkanami myśli i ducha ludzkości. W każdym poecie jest cały człowiek zbiorowy...
Lecz poemat dokończyć potrzeba nieodzownie — choćby wysiłkiem ostatnim — zabójczym...
Ta pieśń musi z wierzchołka teraźniejszości patrzeć w niepoścignioną dal wieków. Tu potrzeba być prorokiem i dzieckiem naszego czasu razem...
A ta chwila natchnienia!! Kto mi ją da?... Ostatnią krwi kroplę dałbym za nią..
Sieniuta napróżno ten wylew słów wzburzonych starał się powstrzymać.
— Czasu na przepisywanie nie starczy... — rzekł Adrjan — ja ci to powtórzę. Wszystko poprawione... Kartki policzbuję... Pismo moje przeczytasz, bo myśl odgadniesz. Nic wyrzucać nie można — nic. Na świecie i w wielkiej epopei potrzebne są chwasty, suche gałęzie i wydmy, i kamienie... W naturze nic nie ma zbytniego...
Gdy po śniadaniu Marjan powrócił, odgadł zaraz poeta zkąd przychodzi, i namarszczył się zobaczywszy go.
— Wracasz od Tramontany — zawołał — potrzeba było powiedzieć jej, że jestem chory. Chcę zerwać tę chorobliwą... fantazyę. To nie była miłość, nie, choć przybierała wszystkie jej pozory; to było dziwactwo próżniaka, to było pragnienie wysuszonego brakiem napoju wędrowca... Ta miłość by mnie dobiła... Miss Rossa nigdy poety zrozumieć nie mogła...
Marjan milczał.
— Jakże ją znalazłeś? — spytał.
— Taką jak zawsze, jak była wczoraj.
— I jaką będzie na wieki wieków — dodał Adrjan. Inteligencyą rozumie, pojmuje wszystko, nie sercem...
— Na co ją tak uroczo piękną Bóg stworzył? — dodał. — Piękność też zagadką jest jak ona — jest to pismo, które każdy niby czytać potrafi — a nikt go nie rozumie. Są piękności stworzone na zamęczenie ludzi, bo stoją jak etykiety na butelkach wina, pod których złoconym papierkiem, kwas i męty.
— Nie powiesz przecie tego o miss Rosie? — spytał Marjan.
Adrjan rzucił się niecierpliwie...
— Nie rozumiesz więc, że potrzebuję zrazić się do niej, oszkalować ją, zbrzydzić — bo...
Nie dokończywszy, wyszedł do saloniku.
Przed wieczorem pani Trellawney przyszła pod wrota wywołać profesora i spytać go o zdrowie poety. Była jak zwykle w bardzo złym humorze, w gorszym może niż kiedykolwiek. Sieniuta wybiegł do niej do wrót.
— Słyszeliśmy, że ten pan chory? — zapytała.
— Bardzo — rzekł krótko profesor.
— To nieszczęście — szepnęła Angielka. — Chciałabym wywieźć ztąd Rosę, na której ten biedny na śmierć skazany człowiek robi wielkie wrażenie... Upiera mi się zostać. To niema sensu.
Spojrzała na profesora.
— Nie prawdaż? — dodała — to nie prowadzi do niczego! Myśmy powinny jechać. Radzę jej Palermo, kraj bardzo malowniczy.
Sieniucie równie myśli brakło jak głosu; głową potrząsał cały zajęty swą niedolą.
Z niczem więc pani Trellawney odejść musiała.
Dziwnem jakiemś jasnowidzeniem choroby, Adrjan, gdy profesor powrócił, odgadł, że musiał widzieć lub słyszeć coś tyczącego się miss Rosy.
— Przysyłała się pytać o mnie? nieprawdaż? — odezwał się — powinieneś był powiedzieć, żem chory. Ale potrzeba było uczynić — grzecznie, łagodnie, tak jakoś.
— Nie myśl o tem, a bądź pewien — odezwał się Sieniuta — że ja nie popełnię nic niewłaściwego...
I nie było więcej o tem rozmowy do wieczoru. Przy herbacie Adrjan parę razy przypomniał Angielkę. Widocznie tęskno mu było, ale spojrzenie na rozrzucone papiery przypominało to, co nazywał obowiązkiem.
Następnego dnia Sieniuta odebrał list od matki, z którego widać było całą trwogę, jaka ją ogarnęła po przeczytaniu pisma starego profesora. Zapowiadała swój wyjazd natychmiast, prosząc, aby do niego Adrjana przygotowano. Do niego także był list czułości pełen, w którym Klara opisywała swą tęsknotę, niepokój, i pobożnie kłamiąc, malowała mu stan interesów tak szczęśliwym, że wcale już jej obecności nie wymagały. Oznajmowała razem, iż nie może znieść oddalenia, i dogadzając sercu, przybieży wkrótce do niego. Serce macierzyńskie list ten tak napisać umiało, że z niego bojaźni, co je przejmowała, wyczytać nie było można.
Adrjan ucieszył się wiadomością o przybyciu matki — list sprawił mu radość żywą; i miał ten dobry skutek, że go na godzin parę oderwał od poematu.
Obawiał się tylko, aby niespodziane jakie trudności nie zmieniły planów matki.
Życie i następnych dni płynęło jednostajnie. Z rana przybywał doktor, przepisujący różne środki, rzadko potem przyjmowane przez pacyenta, który się upierał przy swoich jakichś lekach i dyecie, jaką sobie wymyślał. Następowało grzebanie się w papierach dawnych, bo natchnienie oczekiwane do ostatniej pieśni nie przychodziło. Codzień hrabia szedł na śniadanie do Tramontany, niosąc tam jakąś wiadomość o Adrjanie, a starając się na swój rachunek przybliżyć do miss Rosy. Wcale mu się w tem nie wiodło.
Oprócz uroku, jaki dla niego miała cudzoziemka wiedział przez Sieniutę, z którym pani Trellawney była w bardzo przyjaznym stosunku, iż miss Rosa, jedynaczka, jest dziedziczką pięknego majątku i zamku w Yorkshire, i że dochód jej wynosi najmniej trzy tysiące funtów. Hrabia był trochę już fantazyami swemi nadrujnowany, funty więc były dla niego równie pożądane jak piękność. Na nieszczęście zabójczym chłodem odpychała go Angielka, ilekroć poufalszym i czulszym się być odważył.
Zdrowie Adrjana wcale się nie polepszało. Wprawdzie krew nie zjawiała się tak często, ani tak obficie, lecz gorączki niepodobna było ugasić i siły nikły w oczach. Z trudnością mógł się przechadzać po pokoju, i najczęściej leżał na pół kanapie z teczką na kolanach, bo i siedzenie go męczyło.
Do zwiększenia boleści Sieniuty, który chodził pogrążony w niemem jakiemś osłupieniu, przyczyniło się i to, że Adrjan gdy byli raz sami, przeczytał mu jeden ustęp swojego poematu, w chwili gdy był jego pięknością przejęty.
Profesor widzący zawsze, we wszystkiem strony piękne, został zachwycony, gdyż ustęp w istocie był formą i myślą wielkiego wdzięku i siły... Rzucił się ze łzami ściskać ucznia, całując go w głowę i po rękach, uniesiony tak, iż o niebezpieczeństwie popisów głośnych zapomniał.
Lody były złamane. Adrjan opowiedział mu szczegółowo treść poezyi swej, i począł ją odczytywać z zapałem wielkim. Dwie ich dusze rozumiały się doskonale, i Sieniuta teraz sam nie śmiał już wstrzymywać ucznia od zamierzonego dokończenia.
Potrzeba było uroczyście danego słowa, iż ani przed Marjanem, ani przed nikim w świecie nie wyjawi swojego szczęścia — aby stary mógł się powstrzymać od ogłoszenia go i ciągłego mówienia o tem, co myśl jego zaprzątało nieustannie.
Tem zaufaniem zjednał sobie tak Adrjan stróża swojego, iż ten nie śmiał mu się już w niczem sprzeciwiać, i stawszy się wielbicielem został razem i sługą najpowolniejszym.
Jednego wieczoru posłaniec pośpieszny z Neapolu, przyniósł niespodzianie list od matki, która już się tam znajdowała. Nie chciała jednak spaść niespodzianie, aby jej przybycie zbyt żywego nie uczyniło wrażenia. Doktor Salicetti, z którym się tam widziała, zalecił także ostrożność.
Kartka była do Adrjana:
„Mój drogi! — pisała — nareszcie się przywlokłam do ciebie. Serce mi sił dodawało do dosyć pośpiesznej podróży, którą się czuję tak zmęczoną, że kilka godzin tu spocząć muszę. Poczciwa siostra Drwęcka nie chciała puścić mnie samej; musiałam przyjąć towarzystwo drogiej Leni, której doktorowie także przejażdżkę na południe życzyli. Pielęgnowała mnie w drodze i t. d.“
Adrjanowi wypadł list z rąk, gdy wzmiankę o Leni przeczytał.
Z twarzy trudno było wyrozumieć, czy go ta wiadomość ucieszyła, czy przelękła. Czuł się względem niej winowajcą. Zwilżyły mu się powieki i drżącym głosem rzekł do Sieniuty:
— Pan Bóg mi zsyła tę pociechę, że ją jeszcze zobaczę... Żal mi jej, bo tu znajdzie smutek tylko... O! anielskiej dobroci istota...
Nazajutrz spodziewając się już matki, od rana Adrjan zajął się sobą. Chciał się ubrać, odświeżyć, złudzić przybywające pozorem jakiegoś zdrowia. Było to niepodobieństwem. Ubranie uwydatniło tylko straszne wyniszczenie, bladość trupią i skutki choroby, która go dobijała. Usiłował się wprawić do chodzenia po pokoju, lecz i to przychodziło z trudnością i parę razy przesunąwszy się przez salkę, musiał siadać i spoczywać.
W miarę jak się zbliżała godzina prawdopodobna przybycia, Adrjan coraz się stawał niespokojniejszym. Zaglądał do okien, wybiegał do drzwi i siadał zaraz na pół omdlały z małego wysilenia. Marjana zostawiwszy przy nim, Sieniuta uznał za potrzebne wyjść naprzeciw matki, aby ją przygotować do smutnego widoku syna, i zakląć, by nieokazywała po sobie wrażenia, jakie na niej uczyni.
Opodal nieco od willi profesor stał już z godzinę na tych czatach smutnych, gdy powóz się przybliżył. Chustką dając znaki, Sieniuta ledwie go zdołał zatrzymać.
Poznawszy go pani Klara, krzyknęła trochę przelękniona.
— Chciałem ja panią moją przywitać pierwszy — odezwał się stary głosem drżącym. — Adrjanowi jest trochę lepiej, ale niezmiernie osłabiony, podrażniony...
Nie trzeba, o ile możności, żadnych scen rozczulających wywoływać... Niech mu pani tego nie okaże, iż — może — wyda się jej trochę mizernym. Teraz to przejdzie, tacy goście życie i zdrowie z sobą niosą.
Matka słuchała drżąca, zrozumiała już wszystko. Wysiadłszy z powozu, poszła z Lenią pieszo za profesorem. Sieniuta, który znał dzieckiem panienkę, aniby jej był poznał, nie wiedząc kogo ma przed sobą. Lenia wydała mu się nad swój wiek starszą i wątłą. Zmuszała się do uśmiechów, łzy mając w oczach i głosie. Na kilka zapytań ledwie słówko odpowiedzieć potrafiła.
Adrjan, który turkotu powozu nie usłyszawszy — bo ten się zatrzymał — nie wyszedł do ganku, dopiero po szeleście sukni i chodzie cichym poznał matkę i rzucił się ku niej. W niemym uścisku zostali chwilę, a gdy Klara podniosła oczy na twarz syna, ledwie się od wykrzyku wstrzymać mogła... Lenia stała zmuszona się oprzeć o ścianę, aby nie upaść ze wzruszenia na widok biednego chłopca, który napróżno uśmiech starał się wywołać na usta. Była to chwila ciężka do przeżycia dla wszystkich, oblana tajonemi łzami, lecz zawsze chwila radości błogiej, uspakajającej. Byli z sobą jeszcze — po za tem w mroku ginęła przyszłość. Radość a może siła woli dała Adrjanowi dnia tego więcej nieco wytrwałości, życia, niż ich miał zwykle. Poruszał się łatwiej, nie czuł zmęczenia, nie kaszlał prawie, policzki tylko paliły mu się nie rumieńcem młodości, ale pożarem ognia wewnętrznego, który go trawił.
Wieczór krótki zeszedł na pytaniach o kraj, znajomych, nawet o stworzenia niegdyś ulubione w domu. Lenia, która w początkach przemówić prawie nie mogła, odzyskała nieco mocy nad sobą i choć się jej serce krajało, musiała udawać swobodną, wesołą prawie.
Dopiero gdy obie z matką odeszły do swojego pokoju, z płaczem rzuciły się sobie w objęcia. Obie jednak nie przypuszczały strasznej myśli, by Adrjana życiu mogło co zagrażać; widziały tylko cierpienie, na które bądź co bądź należało szukać ratunku. Doświadczeńsza matka miała chwilowe przeczucia — ale te z przerażeniem odpychała.
Obwiniać syna nie potrafiłaby była — winiła doktora, miała żal wielki do Salicettego, który dopuścił do takiego pogorszenia, winiła nieszczęśliwe Sorrento i czyste jego zdrowe powietrze, iż śmierć w piersi wlewało. Chciała gdzieindziej szukać ratunku, rady, powietrza — spoczynku. Lenia umiała tylko wzdychać i popłakiwać — nie wiedziała co robić, jej zdawało się, że najskuteczniejszemby było powrócić do domu, na wieś i tam Adrjana pielęgnować. Nie mogła przypuścić, by gdzie na świecie zdrowiej było niż tam między balsamicznemi sosnowemi borami.
Jeszcze Klara nie mogąc się uspokoić biegała do pokoju łamiąc ręce, gdy stary Sieniuta, przewidujący, że tu będzie potrzebny, zapukał do drzwi. Mimo wewnętrznego smutku, poczciwą swą twarz przybrał w wyraz jakiś uspokojony. Matka niezmiernie rada pośpieszyła ku niemu, i nie dając mu mówić prawie, poczęła sama wylewać się z tem wszystkiem, co na myśli miała.
— Mój drogi, stary przyjacielu — ja muszę ztąd wywieźć Adrjana! Jemu to powietrze tutejsze jest zabójcze... Salicetti nieuk, w Rzymie, we Florencyi są doktorowie sławni. Potrzeba śpieszyć, z nim jest źle! My musimy uciekać!!
Mówiła to szybko, nie dając się odzywać Sieniucie, który stał z głową spuszczoną. W ostatku, odpowiedzi od niego żądając — wstrzymała się — chwyciła go za rękę.
— Co ty na to? mów!
— Mnie się tylko zdaje, że choćby podróż Adrjanowi mogła z innych względów być — pożądaną — w tym stanie osłabienia, w jakim on dziś jest — jechać, wieźć go — prawie niepodobna.
— Więc doktorów tu sprowadzić? choćby z najdalszych stron — Salicetti, ten nieszczęsny Salicetti, jak wszyscy włoscy doktorowie, nic nie umie! On jest winien.
— Nie wiem — odparł Sieniuta — ja zastałem pana Adrjana daleko lepiej, ale się nie szanował — pracował nadto.. przysparzał sobie gorączki.
— On do tego był przywykły — przerwała matka — nie obwiniaj go proszę... powietrze tutejsze...
Profesor zamilkł — Klara chodziła poruszona i niespokojna.
— Moglibyśmy go w Neapolu na okręt wsadzić i wieźć do Porto Ferrajo... Wszyscy słabi na piersi tam szukają ulgi, cuda robi powietrze, mówiono mi o tem po drodze.
Nie sprzeciwiał się Sieniuta, dodał tylko:
— Byleby pan Adrjan na to przystał.
— Ja go tak będę prosiła! — składając ręce odezwała się matka.
Tymczasem gdy się to działo w mieszkaniu jej, Adrjan wzruszony przybyciem drogich gości, uspokoić się nie mógł długo. Zdawało się, że radość doznana powinna go była całego objąć i więcej żadnej nie dopuścić myśli do głowy, troski do serca. Po chwili jednak, spojrzawszy na teczkę, która skarb jego zawierała, z podwójną chciwością pracy, rzucił się do niej.
Powracający od Klary profesor już zastał go nad nią. Teraz nie śmiał protestować, poemat zajmował go równie jak autora, i mówił sobie, że grzechemby było, skazanemu i tak na śmierć, nie dać go dokończyć, pozbawić ostatniej w życiu pociechy.
Oderwał się jednak sam poeta od tych kart, zapytując Sieniuty, jak znalazł po latach długich niewidzenia matkę i Lenię.
Profesor odparł jakimś ogólnikiem tylko.
— Co się to zrobiło z tego ślicznego, niebieskiego dziewczęcia, tak wesołego, które pamiętasz głośno wykrzykujące i swawolące w ogrodzie naszym! Jak prędko zmienił się pączek ten w kwiatek, a sam on jak dziś poważnie, jak smutno, jak inaczéj wygląda!...
Serce mi się ściska, gdy na nią patrzę: ma wyraz bolejący, mimo rezygnacyi... Zdaje się być nieszczęśliwą.
— Mówiła mi pani, że nie jest bardzo zdrowa — rzekł Sieniuta. — Powietrze Włoch, nowe widoki, rozrywka, uleczą ją.
Adrjan potrząsnął głową i siadł podparty na rękach, nad papierami. Sieniuta w tych godzinach pracy nie przerywał mu, siadał zwykle na uboczu, patrzał na ukochanego ucznia, i czekał w gotowości do rozmowy, do słuchania, gdyby Adrjan chciał go wezwać do tego. Często bardzo teraz w istocie przerywał sobie poeta, i albo ustęp jaki czytał, badając jakie na starym uczyni wrażenie, lub rzucał pytanie, chcąc rozwiązania wątpliwości jakiejś.
Tego dnia wszakże roztargniony był, nie mógł zebrać myśli, i rychło zamknął tekę, mówiąc, że potrzebuje spoczynku, że chce spać, śnić i marzyć.
Gdy się to działo, ostatnich dni zwłaszcza, hrabia Marjan, który się coraz bardziej czuł tu niepotrzebnym, rozmyślał, coby miał począć? Trzymała go trochę miss Rossa, trochę rozwiązanie tej tragedyi, na której akt ostatni trafił, w ostatku i pewne uczucie dla Adrjana. Nudziła go już jednostajność i przeciąganie się choroby; zrażało to, że bardzo małą i nieznaczącą grał rolę; lecz postanowił dotrwać jeszcze. Nie przyznawał się do tego może sam przed sobą, lecz być świadkiem ostatnich godzin wielkiego poety, zebrać materyał nieoceniony do jego biografii — miało dla niego także pewną ponętę. Radby był pochwycić ten poemat niewydany, stać się jego wydawcą i komentatorem. Byłoby go to w pewny sposób postawiło na świecie i przerwało nudy, na które bolał.
Nazajutrz więc przez matkę starając się zbliżyć do Adrjana, hrabia poszedł z rana do niej, aby pomówić o synu. Okazał tyle i tak gorącego współczucia dla przyjaciela, tak się oświadczał z zupełną gotowością na wszelkie dla niego usługi, iż tem sobie panią Klarę pozyskał.
Z wielką oględnością rzucił myśl, przypuszczenie iż towarzystwo poczciwego, zacnego, nieoszacowanego profesora może niekoniecznie było najlepszem, najwłaściwszem dla chorego. Znajdował, że stary Sieniuta zbyt go zamęczał rozmowami o literaturze i sztuce, że lepiej byłoby zabawiać go, rozrywać czemś lżejszem...
On sam, powtarzał, gotów był do wszystkiego cokolwiek Adrjanowi miłem być mogło, nawet do Porto Ferrajo jechać z nim ofiarował, choć miejsce to było najstraszniejszą pustką i wygnaniem. Matka dnia tego wybrała się na obiad do Tramontany.
Marjan jej towarzyszył. Profesor z Adrjanem jedli w domu.
Gdy pani Klara z Lenią ukazały się tam, miss Rosa zobaczywszy ją, pobiegła żywo na powitanie. Oczyma ciekawemi zmierzyła towarzyszkę matki i jakby się w niej domyślała rywalki, zarumieniła się mocno. Można było posądzić, iż wiedziała cóś z przeszłości Adrjana.
Przywitanie z matką było bardzo serdeczne. Gdy ta przedstawiła jej swą siostrzenicę, miss Rosa przemógłszy się, bo w początku stała dosyć zimna i niepewna siebie — przyszła wyciągając do niej ręce i głosem przejętym odezwała się:
— Będziemi dobremi przyjaciółkami, nieprawdaż? Pani tu nie masz nikogo znajomego bliżej. Pani Klara będzie zajęta, ja jestem wolna, próżniaczka i ofiaruję się jej za cicerona, za co zechcesz — nadewszystko proszę o trochę serca i życzliwości.
Pomimo tak czułego przemówienia, Lenia czy jakiemś przeczuciem, czy przez bojaźliwość wrodzoną i brak znajomości świata, znalazła się dosyć zimną, i z milczącej kontemplacyi wyprowadzić się nie dała.
Dla hrabiego, który wiele się domyślał i odgadywał — widok to był nader zajmujący. Mniej jednak niż kiedy mógł się przybliżyć do miss Rosy, i nie widząc czem się zająć, począł wyciągać na rozmowę pannę Lenię. Ta bojaźliwa, rumieniąca się, naiwna wieśniaczka, dosyć go interesowała. Była piękna i coś w niej upatrywał zagadkowego. W rozmowę ją wciągnąć nie było łatwo, bo odpowiadała pół słowami, jak najkrócej i widocznie tylko z musu. Hrabia za przedmiot sobie obrał kraj nieznajomy pięknej panience, pewien będąc, że wielki urok dla niej mieć musi. I ta struna nie dźwięczała. Lenia patrzała nie widząc, słuchała nie rozumiejąc, tonęła w jakichś myślach.
Po obiedzie prawie natrętnie Angielka naparła się, aby jej Lenię powierzono. Chciała ją zaprowadzić do domu Tassa, pokazać Capri w wieczornym mroku, morze oświecone słońcem zachodu, wszystkie nieporównane piękności miejsca, nad którem ulatuje duch nieśmiertelnego poety. Chociaż Lenia się opierała, miss Rosa tak się stała napastliwą, iż ją zabrała z sobą.
Obie, bez pani Trellawney nawet wyszły razem nad brzeg morza...
— Widzę — odezwała się śmiało Angielka — żeście nadto z sobą przywieźli smutku i tu go zastali, aby się nawet najcudniejszemi widokami rozrywać. Chorego macie na myśli? nieprawdaż? A! wierzcie mi, że troskę i smutek dzielę z wami, choć waszego poetę znam od niedawna. Widywałam go częściej nim zachorował, zajmował mnie mocno, bo kogożby jego poetyczny duch nie owionął i nie upoił?...
Dla was on jest czemś więcej niż dla mnie: towarzyszem młodości, bratem...
Spojrzała w oczy zarumienionej Leni, i łzy w nich spostrzegłszy, dodała stłumionym nieco głosem:
— Więcej niż bratem!...
Tak — ciągnęła dalej. Pan Adrjan w godzinach, któreśmy tu spędzali na tarasie, nie mając z kim, mawiał ze mną o wszystkiem i o wszystkich, a choć imię wasze nie wyszło z ust jego, z tego, co o latach swych dziecięcych rozpowiadał, domyślam się, że wy wielkie miejsce zajęliście w sercu jego. O was mówił często...
Wyda się to wam dziwnem może, iż się z tego spowiadał przedemną! Lecz pan Adrjan nie jest pospolitym człowiekiem — a ja byłam bardzo sympatycznym słuchaczem...
Lenia drżała, oczyma mierząc mówiącą, której bladość i poruszenie więcej może niż sympatyę zdradzały, lecz zarazem i heroiczne zaparcie się siebie.
— A! prawdziwie — poczęła zmieszana Lenia — ja bardzo wątpię, ażebym w jego wspomnieniach miała miejsce tak wielkie. Prawda, dziećmi wychowywaliśmy się razem, kochaliśmy się jak rodzeństwo, ale tak wysoko sięgający duch nie mógł pozostać na nizinach, po których płynęło życie moje...
— I on to wyrzucał sobie — dodała miss Rosa z uśmiechem smutnym — że wam wiernym nie pozostał. Ale waszą jedyną rywalką była poezya — nie można mu mieć za złe...
— A! ale jakimże sposobem, pani mógł ten biedny Adrjan czynić takie zwierzenia? Więc?...
Lenia nie dokończyła, a miss Rosa, przybierając ton prawie męzki, przerwała:
— My Angielki nawykłyśmy do swobodnych bardzo rozmów z mężczyznami. Kuzyn wasz potrzebował widać wynurzyć się z myślami i jednego wieczoru... a! pamiętny to wieczór dla mnie... długo się spowiadał przedemną.
— Mogłabym wam pozazdrościć tego szczęścia — odparła Lenia z westchnieniem — przedemną nie zwierzał się nigdy...
— To dowodzi, że więcej miał dla was uczucia — dodała Angielka smutnie. — Dobrze się stało, żeście tu z jego matką przyjechali; on do was prędkoby przybyć nie mógł, a tęsknił...
— A! nie do mnie! — westchnęła Lenia. — W ostatnich latach tak go pochłonęła praca, iż zdawał się lękać, aby go od niej co na pół chwili nie oderwało. Tu więc z wami był innym.
— Krótko bardzo — odezwała się Angielka poważnie. — Zdaje mi się, że go przyjaciele usiłowali oderwać trochę od rozgorączkowującego pisania. — Byliśmy wszyscy w spisku... Niestety! starania nasze nie zapobiegły wybuchowi choroby...
Wspomnienie o słabości, jak iskrą elektryczną poruszyło Lenię, dotąd małomówną i wstrzymującą się ze słowy.
— A! pani moja! — odezwała się, chwytając za ręce Angielkę — powiedz mi, ja nie wiem! boję się strasznie — choroba ta jestli niebezpieczną?
Wpatrzyła się ze śmiałością, jakiej dotychczas nie okazywała, w miss Rossę, która oczy spuścić musiała. Wiedziała ona, że Adrjan był bez nadziei, że dogorywał — ale miałaż biedne dziewczę zabić, mówiąc mu prawdę całą? Nie znała jej dosyć nawet, by obrachować czy ten cios nie byłby zabójczym. Po chwili więc dodała ostrożnie:
— Nie umiem wam odpowiedzieć na to. W każdym razie ciężka jest i potrzebuje starania wielkiego... Mając matkę i was, na tem mu nie zbędzie.
— Zmienił się strasznie! — dodało dziewczę — a! ja to widzę więcej od cioci, bo ona go nie tak dawno opuściła. Znikła mu młodość z twarzy, osłabł... a! pani! ja bez łez patrzeć na niego nie mogę...
Miss Rosa ścisnęła jej rękę, nie mówiąc nic długo...
— Miejmy nadzieję — odezwała się po namyśle — młodość ma siły wielkie. Poeci, których życie w nerwach jest całe, umieją równie szybko osłabnąć, i do sił powrócić sprawą ducha... Ciało u nich jest jego sługą i poddanym.
Mówiąc tak, szły pięknemi brzegami po skałach, których wysokość, przepaściste ściany w morzu tonące niekiedy przerażały Lenię... Słońce zachodziło w całym blasku rażącym, jakiego nie widują dzieci północy. Wszystkie barwy tego krajobrazu wydawały się jakby snem oczom nienawykłym do nich. Szafir ciemny wieczornego morza, niebiosa czarne i już gwiazdami posiane na północy, łuna krwawo-złota z zachodu, zieloność drzew pomarańczowych i bluszczów, tryskały silne i kontrastów pełne... Lenia patrzała niemal przestraszona, a miss Rosa, mimo bólu, który jej serce uciskał, mimowoli się zachwycała tą paletą bożą, jakiej malarz żaden nie doścignie. Mogła pomyśleć, że ona, ona w największem nieszczęściu i niedoli mieć będzie pociechę z widoku natury, gdy biedne dziewczę, które szło za nią strwożone i smutne języka niebios i ziemi nie rozumiało, nic oprócz mowy własnego serca.
Tem większą dla niej litość poczuła, a widząc ją tak pogrążoną w sobie i obojętną na to, czem ją rozerwać pragnęła — odezwała się stając:
— Widzę, że was jeszcze piękne Włochy nie zajmują wcale; nie zdajecie się ich widzieć. Chcecie, bym was odprowadziła do domu?
Uśmiechnęła się Lenia.
— Chodźmy — rzekła cicho. — Ja — ja jestem sobie biedną wieśniaczką, której myśl nigdy za płot mojego ogrodu nie wybiegała. Mnie ten świat nowy prawie przeraża; boję się o mój kochany, jedyny, aby mi go nie zaćmił.
Szły tak ku willi, do której hrabia dawno już był panią Klarę odprowadził. Adrjan czekał na nich, a nie zobaczywszy Leni, zapytał zaraz o nią. Powiedziano mu, że się nią miss Rosa zaopiekowała. Zadumał się głęboko poeta i nie rzekł ani słowa.
Gdy dwie panny doszły do wrót, Angielka stanęła u nich, nie chcąc iść dalej, żegnała Lenię. Tęskno spojrzała na okna willi, i milcząca zawróciła się wolnym krokiem do hotelu.
Skutkiem nie wiem jakiego wrażenia, może przez wpływ, jaki na nią Angielka wywarła, Lenia wracała śmielsza, z twarzą weselszą, i Adrjana powitała wejrzeniem siostry — przemówiła do niego, zbliżyła się odważniej do chorego...






Dni kilka upłynęło od przybycia matki do Sorrenta. Stan chorego, który w pierwszych dniach zdawał się polepszać, wkrótce potem począł zatrważać. Jak lampa, która się wypaliła, coraz mniej sił miał do życia — gasnął w oczach. Zapał nawet dawny do poematu nie trwał nigdy nad godzin parę, które spędzał na rozmowie o nim z profesorem. I ona go już nużyła, wolał mówić o przeszłości i nadziejach na przyszłość. Wraz bowiem z pogorszeniem tak widocznem, dziwny się fenomen uwydatniał. Adrjan dawniej łatwo się trwożący o siebie, nabrał teraz otuchy, był pewien, że wyzdrowieje wkrótce. Kryzys tę przypisywał różnym wpływom, spodziewał się ją przezwyciężyć i wesoło mówił o dalszych podróżach.
— Wiesz, mój Sieniuto — odzywał się gdy sam na sam pozostali: z tą ostatnią moją pieśnią poematu nie pilno mi, znajdę później moment natchnienia i napiszę ją całą tchem jednym. Noszę ją w sobie całą... rośnie we mnie, żywię ją powoli. Lękam się, by to osłabienie nie odbiło się w niej, gdybym teraz począł pisać. Jestem pewien, że to zmęczenie wielkie przejdzie. Wy mieliście słuszność, iż pracowałem za wiele, za nagle, za gorączkowo, to mnie tak wyczerpało... Ale będę spał, jadł, próżnował i gwarzył po dziecięcemu z tą moją dobrą Lenią, z wami — i przyjdę do siebie! Gorąco mi wadzi — jak tylko upały przejdą — minie i to moje znużenie... bo to znużenie jest tylko — nic więcej.
Sieniuta, choć mu się na łzy zbierało, potakiwał. Wesołość ta Adrjana była dla niego męczarnią; uchodził czasem, aby się pokryjomu wyszlochać.
Stan syna powoli i matkę zaczynał coraz bardziej niepokoić. Zebrano potajemnie konsylium. Doktorowie radzili jak zwykle, gdy rady już żadnej nie ma — podróż na wyspę Elbę, ośle mleko, rozmaite medykamenta, smarowidła, wody, środki hygieniczne, które więcej dla pocieszenia rodziny, niż dla ratowania chorego się administrują.
Tymczasem o podróży z chorym pomyśleć nie było można, on sam utrzymywał, że się co dzień czuje lepiej, a sił miał mniej coraz. Matka to miała jasnowidzenia strasznej katastrofy, to się łudziła razem z nim, najmniejszym pozorem polepszenia.
Zdawało się jednego dnia, że głos miał silniejszy, drugiego, że cera była lepsza, apetyt większy. Lenia patrzała na to, potakiwała jej, ale czy dzieliła nadzieję? zgadnąć było niepodobna. Dla Adrjana miała zawsze uśmiech i choć pozór wesołości, aby ją w nim rozbudzić.
Znajomość zabrana z miss Rosą, choć dwie te kobiety ani charakterami, ani wychowaniem nie były do siebie podobne, z każdym dniem stawała się poufalsza, serdeczniejsza. Zdało się, że te dwie czyste i piękne dusze, nawzajem się dopełniały. Gdy poeta odpoczywał lub sam chciał być z profesorem, Lenia wykradała się chętnie do tej nowej przyjaciółki, i przed nią nauczyła się wkrótce otwierać sercem całem... Angielka z macierzyńską prawie czułością, blada, z oczyma suchemi, słuchała jej, pocieszała.
Zwykle miss Rosa odprowadzała potem Lenię do wrót i popatrzywszy na willę, nie śmiejąc przestąpić jej progu, wracała sama do domu. Raz jednak znalazła się w ganku pani Klara, i usilnie prosić ją zaczęła, aby do niej wstąpiła.
Zawahawszy się nieco, miss Rosa poszła.
Jakim sposobem Adrjan odgadł bytność jej, czy mu kto o niej podszepnął, dosyć, że zapragnął bardzo podziękować za życzliwość dla swej kuzynki, i matka, choć nieśmiało, zaproponowała, aby na chwilkę weszła do salonu, w którym był chory.
Angielka, choć widać było po niej ile ją to kosztuje, poważna, chłodna pozornie, poszła... Wejrzenie na Adrjana musiało na niej bolesne uczynić wrażenie, zdawała się chwiać w progu, lecz zebrawszy się na męztwo, na uśmiech nawet, postąpiła wnet żywiej ku choremu i poczęła rozmowę lekką, wesołą, która wkrótce stała się powszechną. Angielka tak ją szczęśliwie poprowadzić umiała, że Adrjan odżył, uczuł się lepiej i gdy miss Rosa wstała, by odejść, w ganku przyklękła prawie przed nią matka, dziękując za tę chwilkę, a błagając, aby czasem dla nich zrobiła ofiarę i przyniosła z sobą trochę wesela.
W istocie poeta dnia tego mniej daleko cierpiał, duch jakiś wstąpił w niego, ale zarazem i dla Leni stał się czulszym. Patrząc na niego, gdy był razem z niemi dwiema, niepodobna było odgadnąć, ku której skłaniało się jego serce. Lenia nie była zazdrośna wcale. Za chwilę zajęcia z Angielką, wypłacał się jej potem podwojonemi dowodami przywiązania. Potrzebował ją ciągle mieć przy sobie, gdy wyszła, pytał i posyłał po nią... A że do niej mówił zwykle żartobliwym tonem, ona mu też wesoło odpowiadać musiała.
Gdy raz Angielka weszła do willi i przyniosła z sobą taką pociechę, żądano ją mieć teraz ciągle, matka starała się ją pozyskać uwielbieniem, jakie dla niej okazywała, a że z Lenią były dobrze, ją wysyłano w poselstwach, aby ściągnąć miss Rosę.
Chociaż widok chorego nie mógł być dla niej miłym, Angielka zawahawszy się w początku, później już chętną z siebie czyniła ofiarę. Przynosiła z sobą książki, rysunki, nadewszystko zaś myśl swą żywą, humor, w którym dziwnie kojarzyły się z sobą głęboki smutek spokojny i wesołość zaprawna tęsknotą. Rozmowa jej dobywała nietylko z chorego Adrjana myśli nowe, ale rozbudzała Lenię, zajmowała matkę, nęciła starego profesora, poruszała hrabiego Marjana.
Wkrótce ten gość pożądany stał się prawie codziennym.
Lenia też bez swej Angielki żyć nie mogła, biegała do niej, przesiadywała, towarzyszyła do willi i w prostocie ducha wyznawała, że była dla niej nauczycielką najlepszą.
Nie jeden z tych wieczorów spędzonych na rozmowie w saloniku, gdyby nad niemi nie wisiała groźba śmierci, nazwać byłoby można prawdziwą szczęścia godziną.
Poeta zwykle siadywał przed okrągłym stołem na kanapie, z której wstać mu było trudno; piękna jego twarz blada, okolona włosami czarnemi, miała w sobie coś idealnego, co tylko nadchodząca śmierć przynosi. Dla swoich, czy dla siebie, prawie zawsze uśmiech nosił na ustach i czoło miał wypogodzone. W głowach, tuż blizko nieodstępna zajmowała miejsce matka z robotą w ręku, ale wejrzeniem ciągle zwróconem na syna, wpatrzona w niego, aby na skinienie mu służyć, odgadywać, co mu było potrzeba.
Miss Rosa miała krzesło naprzeciw poety, z drugiej strony stołu, na którym leżało jej album lub książki. Czasami ołówek brała i dla zabawy chorego rzucała ręką wprawną na papier figury lazzaronów, znajomych przewodników i odrapanych żebraków małych. Tuż przy niej siedziała Lenia, i niekiedy dwie ich postacie formowały śliczną grupę, na którą z rozkoszą spoglądał Adrjan. Kuzynka teraz pod wpływem Angielki, nierównie śmielsza, zyskiwała wiele, i umysł jej, jakby wychodząc z uśpienia; zadziwiał siłą i polotem, jakich się nim nikt wprzódy nie domyślał.
Rozpoczynano rozmowę zawsze prawie smutnie, bo wejrzenie na poetę przejmowało każdego, potem powoli zapominali się po trosze wszyscy. Ostatni promyk życia strzelał jasno i żywo, zdawało się niepodobieństwem, aby ta istota, tak jeszcze pełna ognia, z tak niewyczerpanym duchem, mogła być już tak blizką końca. Wszyscy więc wtórowali jego nadziejom, i sami się niemi karmili. Matka bywała niekiedy tak szczęśliwa, jak za dawnych dobrych czasów. Lenia trzpiotała się dziecinnie, Angielka zawiązywała z poetą spory, profesor rozruszawszy się mieszał do rozpraw, i śmiech nieraz się nawet rozlegał, gdy Marjan wtrącał swe dowcipne ucinki...
Rola hrabiego była tu zaprawdę nieodpowiednią jego wymaganiom pierwotnym, dosyć podrzędną — lecz obył się z nią powoli. Chodził zwykle po sprawunki, przynosił paniom kwiaty, dostawiał książki, zbierał miejscowe plotki. Adrjana rozrywał polityką, której on cierpieć nie mógł.
Ze wszystkich teraz otaczających chorego, nieznacznie jakoś miss Rosa największą tu zyskała przewagę i poszanowanie. Lenia kochała ją i radziła się we wszystkiem, matka była w admiracyi dla niej, i zwierzała się z każdej swej myśli, Adrjan jednej jej był posłuszny bez wymówek, hrabia potajemnie się w niej kochał, a profesor bił czołem.
Gdyby jej tu teraz zabrakło, zostawiłaby próżnię po sobie, którejby nic zapełnić nie mogło. Dlatego pani Klara z trwogą modliła się wciąż, aby, uchowaj Boże, Angielka nie chciała wyruszyć do Sycylji, o której kilka razy mowa była.
W istocie bardzo nierada temu poświęceniu się dla chorego bez nadziei, temu oddaniu się na usługi obcych ludzi, pani Trellawney buntowała ją co wieczór, chcąc ztąd wyciągnąć. Gniewało ją to, że do willi albo miss Rosie towarzyszyć nie mogła, lub w drugim pokoju musiała się ograniczać rozmową ze starym profesorem. Angielka powolna dla swej towarzyszki, dawała jej gderać, mówić, wyrzucać sobie nieroztropne postępowanie, ale szła dalej własną drogą po myśli własnej.
Tak się jakoś złożyło to życie u łoża chorego, iż harmonijny dźwięk jej działał na niego uspakajająco i błogo. Nie mogło go to uleczyć, niestety! lecz rozwijanie się choroby zdawało się być powstrzymane. Nie dawano mu myśleć gorączkowo o poemacie — i męczyć się jego dokończeniem.
Z rana tylko, codzień prawie, gdy przychodził profesor, Adrjan zagadywał o nim. Wracał mu niepokój i chętka do pracy. Przerzucał papiery, czytał, i z westchnieniem tekę zamykał, odkładając robotę na później. Wieczorem gdy się wszyscy rozeszli, a czasem tylko została matka i Lenia, siedział jeszcze z niemi i ukołysany szedł do snu z jasnemi myślami. Trwało to dni kilkanaście i zdawało się przeznaczonem przeciągnąć jeszcze. Miss Rosa, której rumieńce pobladły, i zdrowie ucierpiało, odzywała się o wyjeździe do Palerma, ale Adrjan mówić jej o tem nie dawał, a łzy matki i myśleć nie dozwalały.
Jednego wieczoru dziwnym zwrotem jakimś w rozmowie, coś wspomniano o Byronie, miss Rosa miała z sobą ostatni poemat. Adrjan zajął się nim mocno i rozgorączkował nieco. Spostrzegłszy to Angielka, bardzo zręcznie wtrąciła coś innego, zagadała o sztuce, i zdawało się, że pierwsze zatarła wrażenie. Adrjan jednak pozostał milczący i zasępiony. Chciał dramat ów pożyczyć u miss Rosy, lecz odmówiła mu go wręcz.
— Dam panu później — teraz jest mi potrzebny — i książka nie moja — a do snu to nie jest właściwe czytanie dla chorego. Wyzdrowiej pan wprzódy.
Gdy się rozeszli wszyscy i chory miał spać się położyć, usłyszano dzwonienie: Adrjan prosił Sieniuty, aby natychmiast przyszedł do niego.
Stary pospieszył na zawołanie trochę niespokojny. Znalazł go siedzącym na łóżku, z głową w dłoni, z rumieńcami wypieczonemi, w stanie rozdrażnienia oddawna już niewidzianym. Pierś poruszała się żywo, cisnął ją drugą ręką.
— Wiesz co, mój stary dobry przyjacielu — zawołał zobaczywszy go wchodzącego — ja w tem naszem kółku niewieściem siedząc jak w puchu, niewieścieję sam. To wpływa na mój umysł i może wpłynąć na poemat...
On ma swe prawa!...
Chcę być szczęśliwy, dobrze mi jest wśród tych aniołów, ale nic nie słysząc oprócz szelestu ich skrzydeł... usnę bezsilny... Raz potrzeba skończyć z tym poematem, który mnie dusi. On jest całą moją chorobą. Zrzucę go z piersi i z czaszki, a lżej mi będzie...
Sieniuta słuchał przelękły, otwierał już usta, aby się oprzeć, gdy nie dając mu się odezwać. Adrjan począł dalej mówić, coraz żywiej — coraz goręcej:
— Słuchaj mnie mój stary, mój najlepszy przyjacielu. Brakuje mi tylko ostatniej pieśni. Jestem w niepewności, nie widzę jasno. Musi to być krzyk rozpaczy straszliwy i rozdzierający, czy wołanie radosne na widok ziemi obiecanej...
Krzyk rozpaczy, ciągnął dalej — pod względem artystycznym daleko potężniejsze uczyni wrażenie. Pogodnego, jasnego końca lękam się, aby mdłym i pospolitym nie był...
Co mówisz?
Sieniuta nieprędko zdobył się na odpowiedź.
— Ja, rzekł, wolałbym dziś wcale o tem nie mówić. Jesteś rozgorączkowany...
— Natchniony jestem! przerwał Adrjan gniewny. Miałem myśli, które mi dane były z niebios do wypowiedzenia w tej a nie innej chwili. Opieszały posłaniec opóźni się z niemi — i kto inny mnie wyprzedzi. Przyjdę późno jak echo tego, co już przebrzmiało. Chwili nie mam do stracenia...
— Dziś czuję natchnienie, a gdy ten gość przybywa, odpychać się go nie godzi, inaczej nigdy nie wróci!
— Mój drogi! rzekł błagająco Sieniuta — słaby jeszcze jesteś.
— Wy wszystko nazywacie chorobą, czego nie rozumiecie! odparł niecierpliwie Adrjan. Nie sprzeciwiaj mi się — proszę cię! Chwila stanowcza nadeszła! Dwa te zakończenia biją się w piersi mojej...
Zadumał się chwilę.
— Krzyk rozpaczy wybiorę! zawołał marszcząc czoło.
Sieniucie, który już go draźnić dłuższem sprzeciwianiem się nie mógł, rozpaczliwe zakończenie, samą naturą swą zdało się niebezpieczniejszem dla Adrjana, bo silniej rozgorączkowującem.
— Rozpacz nie będzie żadnem zakończeniem — odezwał się nagle: ona nie kończy nic, nic nie dowodzi, chyba że tego, co zamyka, rozpoczynać nie było warto. Ona jest uznaniem bezsilności i ślepoty!
— Sceptycyzm jest głosem wieku, to darmo — rzekł Adrjan.
— A nadzieja wyrazem przyszłości — odparł Sieniuta.
— Ostatnie słowo jak gorącem żelazem wypalone piętno powinno być wyciśniętem — rzekł Adrjan.
— Rozpłyń się w jasnościach, przerwał Sieniuta — poematowi twojemu lepiej to przystało. Opiewa ona ludzkie dzieje, a te skończone nie są, ani bezrozumne być mogą. Orlem okiem spójrz dalej niż drudzy, a dojrzysz światłości!
Adrjan się zadumał i zdawał uspokajać.
— Może masz słuszność — odezwał się cicho — rozpacz jest głupia...
Lecz obok mojego bohatera, którego znasz, w którym się skupia co nasz wiek najwznioślejszego ma i najszlachetniejszego — stoi, jak wiesz — ta negacya wiekuista, ten Mefisto Fausta, duch sprzeczki i przekory, szyderstwa i niewiary, bez którego pełny obraz żadnej epoki być nie może. Ma go każdy czas, każdy naród w coraz odmiennej postaci...
Mojego Mefista mam-li strącić w przepaści, pozostawić mu życie?
— Sam go nazwałeś wiekuistym — począł Sieniuta, rad może, iż się rozmowa przedłużała — ciemności są tak wieczne jak światłość; gdzie jest żywot sam, i negacya jego być musi. Gdybyś go strącił w głębie nicości, on siłą swą przekory gotówby z nich byt stworzyć jakiś; wszak ci on zawsze przeciwnym krańcem być musi.
Mimowolnie stary profesor się rozgrzewał, pomiarkował się jednak spojrzawszy na twarz poety, iż nawet dłuższa rozprawa niebezpieczną dla niego była. Zakończył bardzo prozaicznie.
— Ale my bredzim, a ty spać iść powinieneś!
— Ja? dziś?... przepraszam cię — odparł Adrjan. Dziś ja wcale iść spać nie myślę. Bądź cobądź, muszę stworzyć tę pieśń ostatnią.
To mówiąc, począł rozrzucać papiery i chwycił pióro.
— Czuwaj, proszę cię, zostaw mnie samym, i — niech tu nikt nie wchodzi, dopóki nie zawołam. Czuję natchnienie, — pieśń ta musi być koroną poematu!
Profesor stał oniemiały.
— Adrjanie mój, rzekł łagodnie — dziecko moje, łudzisz się — jesteś zanadto osłabiony... Gdyby natchnienie przyszło nawet, nadasz mu chorobliwe znamię...
Sam powiadasz, że pieśń ostatnia powinna być koroną dzieła; a ty ją uczynisz słabą, niegodną początku, i wyczerpanym się okażesz.
Adrjan się oburzył.
— Nie znasz mnie, zawołał; zapomniałeś młodości i sił, jakie ona daje. Kto może oprócz mnie sądzić o mocy ducha, który ja w sobie czuję?...
Nic nie mówiąc już, Sieniuta zbliżył się, objął go i całować począł.
— Adrjanie, nie zabijaj się! rzekł płaczliwie.
Poeta opadł na poduszki, zmieniła mu się twarz, głos zniżył.
— Raz przecie — rzekł pokornie — skończyć to potrzeba... Dokończywszy wolnym będę. Dajmon, który mieszka we mnie, z ostatniem słowem pieśni uleci. Wrócę do panowania nad sobą, będę mógł kochać, marzyć i być szczęśliwym. Cięży mi ta niewola posłannictwa...
Dręczę się nią i sobą...
Dość tych zwłok, zrzucić z siebie ten ciężar muszę — pozwól mi, błagam cię...
Ze spuszczoną głową, z rękami załamanemi, profesor stał nie wiedząc co mu odpowiedzieć.
Adrjan skorzystał z milczenia.
— Pierwsze pięćdziesiąt wierszy mam już gotowe — zawołał. Gdyście wyszli, wziąłem kilka kropel opium, które dzielnie pobudza nerwy do ruchu. Pod czarodziejskim wpływem tego napoju zrodził się pieśni początek. Słuchaj! powiem ci go na pamięć. Dajmon mi go dyktował; słyszałem szeptanie ducha, wiersze płynęły jeden za drugim kryształowe, jasne, błyszczące, strojne, dźwięczne... Źródło ich nie wyczerpało się, zdrój nie zaszedł mętami!
To mówiąc Adrjan, jakby go istotnie siła jakaś nadziemska dźwignęła, powstał z łóżka, i z podniesioną do góry głową, mówić począł...
Sieniuta byłby się oparł temu wysiłkowi, gdyby od pierwszych wyrazów, które posłyszał, nie został ich czarem ujęty. Tamując oddech, z wlepionemi w niego oczyma, stary upajał się cudnemi wierszami.
Piękne były na podziw.
W początku Adrjan recytował je z zapałem, głosem podniesionym, lecz po chwilce zabrakło mu siły, tchu, wyrazy coraz się stawały cichsze, siadł odpocząć, rękami pierś cisnąc zbolałą.
W tej chwili usłyszanym głosem syna strwożona matka, powoli otwarła drzwi i — weszła.
Adrjan kończył, gdy ją zobaczył; Sieniuta dał jej znak, aby syna wstrzymała od zabójczego trudu...
Zrozumiała to łatwo, i ufając w przewagę swoją, zbliżyła się żywo, obejmując go za głowę.
— Dziecko moje, poczęła — na Boga! znowu te nocne zabójcze dla ciebie wysilenia! Dałeś mi słowo, że do uzdrowienia twego pisać przestaniesz... Wiesz jak ja pragnę ci we wszystkiem być powolną — ale to ci zakazane... to cię zamęcza.
Adrjan siedział z głową spuszczoną, walcząc z sobą: zdawało się, że głos matki zwycięży; w końcu zlekka ją od siebie odtrącił.
— We wszystkiem jestem mamie posłuszny, rzekł — w tem nie mogę. Głos z góry jest świętszy nawet od głosu matki.
Klara załamała ręce.
— A któż mnie dał ten głos, co się z mej piersi wyrywa — jeśli nie Ten, co jest w górze! Adrjanie...
— Mamo, przerwał poeta — zaklinam cię — nie sprzeciwiaj mi się. Chwila może jedyna w życiu uchodzi; zostawcie mnie samym, błagam, proszę. Potem będę posłuszny jak dziecię — dziś nie mogę.
— Dziecko moje! powtórzyła matka — ja ci potem, gdy będziesz zdrów, słowa nie powiem. Stanę sama u drzwi na straży, aby nikt przerywać nie śmiał — ale dziś...
Poeta potrząsł głową, twarz mu się zaczynała rumienić. Sieniuta stał z dala, matka łamała ręce... Z za drzwi ukazała się twarz Leni... Podsłuchała ona rozmowy, domyśliła się łatwo o co chodziło.
— Adrjanie! bracie kochany, zawołała nie śmiejąc wejść — nielitościwy jesteś dla matki i dla tych, co cię kochają! Więcej cenisz twój poemat niż nas wszystkich!
Podniósł głowę poeta...
— Nie drażnijcie mnie — odezwał się — Leniu, mamo, ja w tej chwili głuchy jestem — nie widzę was, nie znam was!!
Ręką wskazał rozkazująco ku drzwiom, osłupieli wszyscy, matka płakać zaczęła głośno. A nawet łzy jej nie potrafiły go zmiękczyć, chwycił pióro, gorączkowo porwał papier, spuścił głowę i pisać zaczął.
Stłumiony jęk Leni nie odbił się w nim, nie widział nikogo, nie słyszał nic, pióro biegło po papierze...
Zrozpaczona matka, chustką zakrywszy twarz i tłumiąc jęk, zwolna wysunęła się z pokoju ku Leni, zostawiając profesora, który padł na krzesło, i pozostał niemym świadkiem tego buntu, niepowstrzymanego już niczem.
Adrjan pisał — chwilami przerywał pisanie i zbierał myśli, czy szukał słowa, potem schylał się z pośpiechem, i pędził po papierze, którego kartki wkoło siebie rzucał.
Oczy mu się paliły dziko, usta drgały, czoło to się marszczyło, to wypogadzało, uśmiechy i groza przebiegały po twarzy ruchomej jak morska fala, przestraszającej momentami wyrazem zapału rozognionego, wyuzdanego.
Naostatek pióro wypadło mu z ręki, osłabł i rzucił się na poduszki, nie spojrzawszy na profesora, jakby o nim zapomniał. Przymknął powieki, pierś podnosiła się żywo i gwałtownie.
Sieniuta zbliżył się do niego ze szklanką napoju, który doktór dla uspokojenia go przepisał; ale Adrjan z wolna ją odepchnął, i potrząsłszy głową, pozostał z przymkniętemi powiekami, oparty na poduszce.
Ręką tylko ponowił znak dany wprzód profesorowi, aby się oddalił. Nie było tu już nic do czynienia. Matka, Lenia, Sieniuta, wszyscy razem pozostali we drzwiach na czatach. Obawiano się ataku jakiego.
Adrjan nie spał, najmniejszy szelest wprawiał go w nerwowe drganie. Kilka razy usiłował się podnieść i pióro pochwycić znowu, ręką szukał go po stole i dłoń opadała bezsilna...
Stojący we drzwiach niemi świadkowie tej walki z Dajmonem, mieli łzy w oczach. Matka się modliła, aby sen przyszedł na ratunek. Profesor też, któremu Adrjan do opium wziętego się przyznał, spodziewał się tego skutku po gorączkowem marzeniu...
W istocie, oddech lżejszy zwiastował wkrótce, że sen spadł na powieki. Sieniuta mógł wejść i zabrać światło nie przebudziwszy go... Przymknięto drzwi i spłakana matka z Lenią wróciły nadedniem do swojego pokoju. Sieniuta wierny siadł na balkonie.






Nazajutrz rano, dłużej niż zwykle Adrjan nie wstawał, nie poruszywszy się prawie od chwili gdy padł na poduszki, spał do późna. Gdy się przebudził wreszcie, zakaszlał mocno, i profesor przybiegł do niego; zdawał się nie pamiętać wczorajszego wieczoru. Zapytał o godzinę — poskarżył się na ból głowy, i dopiero okiem rzuciwszy na papiery rozrzucone, które natychmiast zgarniać począł do teki, zamilkł nagle i sposępniał.
Sieniuta lękał się potrącać o wspomnienie dnia wczorajszego, zaczął coś o rzeczach obojętnych, gdy Adrjan zażądał gwałtownie odemknięcia żaluzyj i światła. Trzymał w ręku kartki zapisane wczoraj, i cały był w nich znowu. Niepodobna go było oderwać. Wprzódy jeszcze nim się rozbudził Adrjan, Lenia, na której twarzy noc bezsenna zostawiła ślady, pobiegła do przyjaciółki, miss Rosy.
Matka i ona lękały się, aby ten powrót do poezyi nie przeciągnął się na dni następne. Obie doświadczyły już, że nie miały nad nim mocy. Lenia więc biegła błagać Angielkę, aby użyła wpływu swojego.
Rosa siedziała już na tarasie na morze patrząc, ale takiemi oczyma, które nic nie widzą; wyciągnięta w krześle jak ten posąg Agrypiny Borbonico, zamyślony, dumający wieki i tęsknoty całego rodzaju niewieściego zdający się dźwigać na sobie. Gdy Lenia przypadła do niej obejmując z tyłu rękami, wstrząsnęła się cała, i potrzebowała chwili długiej, by przyjść do siebie z tych światów, na których była.
— O! droga moja — poczęło dziewczę — jakążeśmy noc przebyli!
Wzdrygnęła się Angielka przestraszona — Lenia opowiedziała jej po swojemu to nagłe zdziczenie Adrjana, ten bunt jego przeciw matce, przeciw sobie, przeciw staremu nauczycielowi, łzom i błaganiom wszystkich — i szał z jakim potem nieszczęśliwy poeta rzucał na papier pieśń ostatnią, dopóki siły się nie wyczerpały, i sen go nie rzucił na łoże...
Miss Rosa słuchała z zajęciem niezmiernem, bledniejąc i rumieniąc się.
— Ciocia mnie przysyła do was — dokończyło dziewczę, zaklinając, abyście nas dzisiaj odwiedzili. My nie mamy nad nim tej władzy — was on może usłucha, wy umiecie złamać jego wolę... Ratujcie nas — on się zabija.
Lenia rzewnie płakać zaczęła... Uściskała ją Angielka.
— Będę, odezwała się, o zwykłej godzinie. Wcześniej przychodząc, wydałabym się z tem, że zostałam przez was zawołaną, że wy się trwożycie... Tego mu okazywać nie potrzeba...
Równie prawie niespokojna jak Lenia, miss Rosa poczęła się przechadzać po tarasie, rozpytując o szczegóły. Dziwnem to było, że mniej ją bunt oburzać się zdawał, więcej obchodziły drobne okoliczności, które mu towarzyszyły.
Po godzinnej rozmowie, Lenia musiała wracać do domu. Tu znalazła ciotkę w krześle, z rękami załamanemi, pogrążoną w smutnem osłupieniu.
— Adrjan? cóż Adrjan? wstał? obudził się?
Klara głową potrzęsła.
— Wstał — odpowiedziała cicho — ale po to tylko, aby się w papierach zagrzebać. Wygnał gniewnie hrabiego, profesora odpędził, drzwi zaryglował...
Ranek cały spłynął na podsłuchach... W porze obiadowej nareszcie Adrjan otworzył, i ubrany już siadłszy na kanapie, wpuścił oczekującą matkę.
Zamyślony był i milczący, na zapytania odpowiadał pół słowami. Gdy Lenia przystąpiła do niego, ufając łasce, jaką miała, Adrjan bez zwykłego uśmiechu zwrócił się ku niej.
Pogroziła mu palcem.
— Jabym tobie i matce pogrozić powinien — odezwał się chłodno poeta. Gdyby nie profesor i nie wy, wczoraj byłbym dokończył dziesięcioletnią pracę... a tak... Ja nie wiem — dodał — dziś, nigdy może! Natchnienie na zawołanie nie przychodzi: czuję się wyczerpanym do dna, — a skończyć to raz potrzeba... tak! potrzeba skończyć to, aby zacząć żyć.
— Mój drogi — odezwała się Lenia łagodnie — nie trudno ci będzie o natchnienie, łatwiej niż nam o obojętność, gdy widzimy, że cierpisz i szkodzisz sobie...
— Ja nie szkodzę sobie — ja się ratuję — dodał Adrjan — chcę być od tego Dajmona wolny!
Hrabia, który nadszedł, począł rozpowiadać, aby oderwać od drażliwego przedmiotu, o przygodzie z Anglikiem na St. Lucia. Adrjan zatopiony w sobie nie słuchał.
Przy obiedzie nie jadł nic prawie, pił wodę z winem, łamał i kruszył chleb, roztargniony nie słyszał, gdy się kto odzywał do niego.
Sieniuta siedział naprzeciw.
— Tyś winien — rzekł wskazując na niego palcem w końcu obiadu.
— Ja? cóżem winien?
— Tak! tyś winien, że ja swobody nie odzyskałem — dokończył Adrjan — nie pojąłeś mojego położenia i swojego obowiązku. Straciłem może najdroższą chwilę życia!
Zafrasował się tą wymówką biedny nauczyciel.
— Jeżelim winien — odparł uderzając się w piersi — winę dzielę ze wszystkimi, co was kochają, z matką waszą...
— Ty powinieneś był zrozumieć mnie, potrzebę ducha — i bronić mojej sprawy... a ty...
Nie kończąc, poeta wsparł się na dłoni, i posępny, z twarzą, na której coraz wydatniej wczorajszej walki widać było blizny, począł patrzeć w okno... Milczeli wszyscy, smutek jego przejmował ich, oprócz hrabiego, który chciał brać rzecz na lekko, i trochą ironii zaradzić na zły humor. Wiedział z doświadczenia, że czasem poeta dawał się, szyderstwem oblany, jak zimną wodą, ściągnąć z tych wyżyn, po których mu latać było tak niezdrowo.
— Kochany Adrjanie — odezwał się — dla nas chodzących po ziemi, którzy cię tak kochamy, zstąpże na nią choć na chwilę. Wenerujemy poetę jak kapłana, ale i ksiądz czasem od ołtarza odchodzi, i uroczyste zrzuca szaty. Ty zdajesz się być i dziś jeszcze w ekstazie...
Adrjan nie patrząc na mówiącego, odezwał się tylko:
— Chciałbym być w niej, to pewna — ale ona przychodzi niewołana, i powraca tylko gdy sama chce. Mylisz się — nie jestem w tym stanie, do któregobym powrócić pragnął, ale w żałobie po nim...
Wszystko to może ci się wydawać śmiesznem, bo wszystko ma stronę śmieszną dla ludzi do szukania jej usposobionych; ale gdybyś był w mojem położeniu i stracił najlepsze życia lata dla osiągnięcia celu, a widział w ostatniej chwili ten cel uchodzący może na wieki — ręczę, więcejbyś niż ja rozpaczał.
Mówił to jakoś niezwyczajnym sobie tonem ostygłym, smutnie, tak, że Marjan nawet nie umiał żartobliwego znaleźć słowa, aby go rozerwać. Zamilkł.
Adrjan też powoli schylił się na poduszki, wsparł na ręku i zadumał głęboko.
Nadchodziła oczekiwana długo godzina zwykła, w której miss Rosa przychodziła. Lenia wyglądała jej niecierpliwie, niepokojąc się trochę. Wszyscy pozostali w saloniku w nadziei, że jej przybycie wyprowadzi Adrjana z tego zasępienia i milczenia, które u niego zawsze złym było znakiem.
Wśród ciszy długiej usłyszano nareszcie szelest sukni i powolny krok Angielki, która drzwi otworzywszy, weszła album niosąc w ręku, i jak gdyby wcale nie wiedziała co tu zastanie, głosem swym śmiałym i jasnym powitała najprzód matkę, potem syna. Wyciągniętą jej rączkę Adrjan ledwie podniósłszy się dotknął końcem palców i opadł znowu bezsilny na poduszkę.
— Cóż tu dziś tak jakoś milcząco i posępnie? odezwała się Angielka.
— Łatwo się domyśleć — odparł hrabia — że my nastrajamy się do tonu jego. — Wskazał na Adrjana. — Jest dziś zmęczony.
— Czem? spytała Angielka.
Lenia wzięła na siebie objaśnienie.
— O to nawet pytać nie trzeba — rzekła — nie posłuchał nas, poetyzował noc całą i dziś ma ból głowy...
Miss Rosa z wymówką na niego spojrzała, ale oczu ku niej nie podniósł nawet, i odpowiedział obojętnie:
— Jestem skazany na to, by mnie najdrożsi sercu memu nie rozumieli. To, co dla mnie jest najwyższym życia celem, oni uważają za dziecinną jakąś zabawkę....
Tak jest — według nich ja jestem winowajcą, gdy w istocie mama, profesor, wszyscy popełnili świętokradztwo — nie dozwolili mi z błogiej korzystać godziny... W męczarniach chwyciłem jej resztkę... ale, celu nie dopiąłem... Siły wyczerpane...
Ręką rzucił rozpaczliwie.
— Przecież chwile natchnienia powracają — odezwała się miss Rosa.
Adrjan się uśmiechnął szydersko... nie patrzał na nią, siedział zgnębiony. Matka i wszyscy zwracali ku niej oczy, prosząc, aby się starała wyprowadzić go z tego smutku. Angielka usiadła naprzeciw na swem miejscu.
— Kochany poeto — rzekła wesoło — nie karzże mnie za winy cudze. Przychodzę niosąc ci pozdrowienie niebios Italii i morza, a przyjmujesz mnie jakbym była natrętem... Natchnienie powróci ze zdrowiem i siłami, a o to się najprzód starać potrzeba. Nikt nie winien oprócz pana, który jesteś niecierpliwy — powiem nawet, kapryśny.
Jakby dotknięty tą wymówką, poeta podniósł głowę i wlepił czarne oczy w Angielkę z takim wyrazem bólu i głębokiego uczucia, że miss Rosa drgnęła przeszyta jego wejrzeniem. Zdawał się jej zupełnie zmieniony od wczoraj, inny. Dotąd choć zewnętrznie starał się być wesołym, mówił i wierzył w przyszłość, teraz wzrok jego jakby rozpowity, nowy, zimny — przemawiał rozpaczą i śmiercią. W chwili gdy miał coś odpowiedzieć Angielce, przypadkiem oko jego padło na matkę, i usta już otwarte zamknęły się, jakby zmienił dla niej ton swej odpowiedzi.
— Mówmy seryo — odezwał się powoli. — Zasługiwałbym na te przyjacielskie wymówki, gdyby... gdyby moje zdrowie w istocie dawało mi jaką nadzieję polepszenia i zmiany. Niechętnie o tem mówię — boleśnie mi w to uwierzyć, ale kto w moim wieku tak jest chory jak ja — ten (zawahał się), ten przynajmniej nieprędko, bardzo nieprędko czegoś się lepszego spodziewać może...
Wstrzymał się chwilę i z gorzkim półuśmiechem dodał:
— Była pani kiedy w pracowni rzeźbiarza, gdy on modeluje z gliny? A! niewątpliwie! Więc pani wie, że model nieodwilżany wysycha, pęka, i świeżej gliny do niego już przylepić niepodobna. Tak jest z poematem... Przypuśćmy, że wyzdrowieję, co dla mnie jest bardzo wątpliwe, — poemat zaschnie i ja — ja dolepić końca nie potrafię.
Pomilczał trochę zmęczony, zakaszlał i rzekł do zdumionych tonem spokojnym, a strasznym jakimś dla nielitościwego chłodu:
— Staje pytanie, które rozwiązać należy, i które ja narzucam z brutalnym cynizmem, ale raz — otwarcie potrzeba się w tem rozpatrzyć jasno. Co lepiej: żebym ja umarł, czy mój poemat?
Usłyszawszy to matka biedna, krzyknęła i rozpłakała się, Lenia rzuciła się ku mówiącemu, jakby mu usta chciała zamknąć dłonią, miss Rosa ruszyła ramionami niecierpliwie.
Płacz matki zdawał się na nim nie czynić wrażenia i dodał chłodno:
— Bardzo być może zresztą, że troskliwość niewczesna mnie zabija z poematem! W ten sposób oba zginiemy. Nosić go ciągle w piersi, być dręczonym przez tego Dajmona pieśni — wszak to męczarnia, której skutki widzicie na mnie. Dlaczegoż nie pozwalacie mi rozpaczliwym wysiłkiem potargać te więzy, i choć spróbować odżyć — swobodnym!!
Nikt mu nie śmiał odpowiedzieć, mężczyzni tylko patrzali na niego, oczyma wskazując matkę, ale nie miał nad nią litości. Miss Rosa odezwała się, stosując się do jego chłodnej mowy.
— Jesteś pan zepsutem dziecięciem, które najokrutniejszemi posługuje się sofizmatami, byle się przy swojem utrzymać. Gdyby rozum przyznał mu zwycięztwo, serce będzie protestowało. Geniusz jest potężnym władcą, ma prawa wielkie, ale i geniuszowi serca potrzeba.
Wymówka ta, prawie groźna, dotknęła mocno Adrjana; żywo rękę wyciągnął ku Angielce.
— Przebacz mi pani — rzekł ciszej — pani masz słuszność, jam winien... Ale dziś to wszystko zapomnieć potrzeba, mnie i wam — dziś pono skończona walka, zamknięta arena...
Masz pani słuszność — dodał spokojnie — jestem dzieckiem zepsutem miłością matki, pobłażaniem tych, co mnie otaczali. Psuliście mnie wszyscy — aż do pani!
Uśmiechnął się grzecznie i chłodno, skłaniając przed nią głowę, zwrócił się zaraz do stojącej przy stole Leni, i obie ręce ku niej wyciągnął.
— A tyż, moja dobra siostrzyczko, nie psułaś mnie także? O! i ty winna jesteś. Ale się nie lękaj, ja równie winnym czuję się względem ciebie, mamy, i pani — dodał patrząc na miss Rosę. — A więc zgoda i spokój... wszystko skończone! wszystko! wszystko!
Mówił to tak jakoś smutnie a proroczo, że łzy w oczach stanęły słuchającym; aż hrabia Marjan, który się pogniewał na siebie, że go ta mowa poruszyła — odezwał się żywo:
— Adrjanie kochany — nie dręczże nas, proszę.
Wymówka ta zdała się działać na niego, podniósł się blady, i wyciągnął rękę do albumu miss Rosy.
— Cóżeś pani nowego znalazła jeszcze w Sorrencie? spytał nagle. — Mnie się zdaje, że już motywa wszystkie są wyczerpane! Liczmy! Stare drzewa i skały na pierwszym planie, morze w oddaleniu, massa warjantów... Skały same i morze... Pieczary, które woda wiekami dla pani wyżłabiała... Są niektóre śliczne... Grota verde? nie prawdaż? Widok na Capri! Mury niektóre w Sorrencie. Mostek nad przepaścią. Cóż więcej?
Miss Rosa, choć chwilę się zawahała nim odzyskała swobodę umysłu i słowa — uśmiechnęła się otwierając album.
— Wiele więcej jest jeszcze! — zawołała. — Najprzód nie mówisz pan o tem, że jeden temat w dwóch różnych oświeceniach staje się nowym, tak jak dwie z jednej blachy odbite aqua-forty Rembrandta mogą być zupełnie różne.
— Ale dla nas profanów? — wtrącił Adrjan.
— Nawet dla — miłośników sztuki — poprawiła grzecznie Angielka... Capri jest takie maleńkie, a seciny malarzy czerpią z niego od wieku, i coraz coś nowego przynoszą. Tu nawet nie potrzebuję tego mówić panu, że nowe jest nie w starem Capri, ale w młodych oczach i duszy artystów...
— Tak — potwierdził Adrjan — nowe jest w nas, choć nie zawsze, trzeba, aby natchnienie jak anioł Tobiaszowi oczy zastygłe otwarło.
Westchnął.
Rozmowa wszedłszy na ten tor poważny toczyła się nim, jak niegdyś wozy kamiennemi kolejami ulic Pompei, nie zbaczając już w stronę, nie tykając draźliwego nic. Jakiś smutny spokój, przykrzejszy może od walki, co go poprzedziła, obwiał wszystkich. Wiał on od poety, ale trupim chłodem jakimś, mrożącym i przejmującym.
Jedna miss Rosa miała dosyć siły, by z drżeniem w głosie, zachować pozorną myśli swobodę. Zmuszała się do tonu Adrjana, aby nastroiwszy do niego; wyprowadzić go w inne sfery. To się jej jednak nie powiodło: pozostał czem się nagle uczynił przed chwilą, pod wrażeniem wymówki, pod zarzutem braku serca.
Wszyscy czuli niezmierną tę zmianę, jaka w nim zaszła, a nikogo ona nie pocieszyła. Było w tym spokoju coś rozpaczliwego.
Angielka pozostała do mroku, dłużej nieco niż zwykle, i wyczerpawszy wszystkie środki rozerwania chorego, wstała nareszcie, podając mu rękę, którą on też podniosłszy się ścisnął serdecznie, zatrzymując chwilę.
— Pani mi przebaczasz mój egoizm i brak serca? — szepnął z uśmiechem — prawda? przebaczasz? Ja w tej chwili mocno potrzebuję jej przebaczenia, proszę o nie. Lżej mi z niem będzie...
— A! nie bierzże pan na seryo żartu! — odparła rumieniąc się miss Rosa. — Jeśli kto o przebaczenie prosić powinien, to ja... Byłam niegrzeczna! Daruj mi....
Spojrzeli sobie w oczy, i Adrjan z wolna musiał się schylić ku kanapie, bo mu sił zabrakło. Lenia wyprowadziła Angielkę aż do wrót.
— Droga moja, jak ty go znajdujesz? — spytała. — Masz niezmierną nad nim potęgę — uspokoił się...?
Miss Rosa milcząc uściskała ją, nie odpowiedziała nic i oddaliła się szybko...
Po wyjściu gościa tego, Adrjan wpadł znowu w zamyślenie... Na pytanie matki, na koncepta Marjana prawie nie odpowiadał, był czemś zaprzątnięty, ale spokojny. Pierwszego rozdraźnienia nie widać było śladu.
Matka w myśli dziękowała Angielce za tę zmianę, którą za bardzo szczęśliwą uważała.
Posłuszny jak dziecię, Adrjan dał się karmić i poić jak chciano; a gdy przyszła godzina rozstania, poprosił tylko z czułością jakąś profesora, aby z nim jeszcze chwilę pozostał.
— Tylko się nie obawiaj — dodał — o powtórzenie scen wczorajszych. Daję ci słowo, jestem zupełnie spokojny, natchnienia ani śladu, chodzę po ziemi...
Gdy się drzwi zamknęły i pozostali sami, Adrjan długo siedział milczący. Wskazał profesorowi miejsce tuż przy stole, spojrzał kilkakroć na drzwi i dał mu znak, że nie życzyłby sobie być podsłuchiwanym. Sieniuta temi przygotowaniami do rozmowy już zmieszany, strwożył się bardziej jeszcze, gdy Adrjan ująwszy go za rękę, począł stłumionym głosem:
— Mój drogi profesorze, trudno się łudzić dłużej — moja godzina ostatnia się zbliża.
Zobaczywszy przestrach na twarzy starego, dodał prawie wesoło:
— Trzeba mieć męztwo, wobec nieuniknionego. Ja to czuję, że mi pozostało niewiele...
— To są chorobliwe marzenia! — przerwał Sieniuta.
— Przypuśćmy, że tak jest — począł Adrjan — cóż ci szkodzi mnie posłuchać?...
Z poematu nic już nie będzie...
Potrząsnął głową. Sieniuta chciał protestować.
— Nie mówmy o nim, stało się — rzekł. — Nie jedno życie ludzkie wsiąka tak marnie w tę ziemię, która żyje trupami i z nich nowe tworzy życie. Gdzie wielka się walka toczy — padać musi ofiarników wielu. Jedno nic, jeden niepostrzeżony pocisk zabija... Takie prawo; któż przeciw prawu bożemu co może?...
Prosiłbym cię — tu się zatrzymał — abyś przy matce czas jakiś pozostał... Dla niej to będzie cios najboleśniejszy. Mnie jednego miała.... Lenia ma wiele męztwa. Powiesz miss Rosie...
— Ale na Boga, Adrjanie — przerwał Sieniuta — ulituj się nade mną, nie karmże mnie tem strasznem urojeniem...
Poeta popatrzał na niego.
— Sądziłem — rzekł — że mężniejszy jesteś — ale ty masz serce także nadto poczciwe...
— Wiesz co? poproś tu lepiej Marjana, z nim będę mógł mówić otwarcie.
Sieniuta ściskać go zaczął, błagając, aby się uspokoił i mówić o tem zaprzestał.
— Ja zupełnie spokojny jestem — przebolałem — odparł chłodno Adrjan — wierz mi.
Nalegania profesora zdały się nareszcie skutkować, zamilkł i zajął się czem innem...
Sieniuta nakłaniał do spoczynku, ofiarując się siedzieć przy nim i być na zawołanie; ale Adrjan z żywością odmówił, zaręczył, że spać się położy, że mu nic a nic nie potrzeba.
Na stole wielka wiązka kwiatów zbyteczną wonią napełniała pokój. Sieniuta chciał ją zabrać z sobą — i na to się Adrjan nie zgodził.
— To mi nic a nic nie szkodzi — rzekł — a ja tak kwiaty i woń ich lubię... Dajże mi się nasycić nią.
Uścisnęli się na dobranoc. Sieniuta, choć zwrotem rozmowy trochę zmieszany, widząc, że Adrjan zdawał się zupełnie uspokojony i zabierał kłaść do snu, wyszedł dodając sobie męztwa.
Wróciwszy jednak do swojego pokoju, profesor nie mógł się spać położyć; czuł wzmagającą się trwogę jakąś, której sobie wytłómaczyć nie umiał. Duszno mu było w pokoju, wyszedł do ogródka, który ze trzech stron willę otaczał. Utrzymywany tylko dla przyjemności gości mieszkających w tym domu, ogródek, mimo swego położenia na brzegu morza skalistym, niczem się nie odznaczał. Przy jednej ścianie miał rozpiętą wielką cytrynę, z której signora Costa czasem przez okno zielone zrywała owoce, wielkie powyginane drzewo figowe, trochę bukszpanu i parę chudych cyprysów. Na grządkach kwiaty schły z pragnienia, bo je rzadko podlewano. Ścieżki też nie zalecały się utrzymaniem starannem. W rogu pod rodzajem loggiety, z której widok był na morze, stały ławy. Na jednej z nich zabrał miejsce Sieniuta, chcąc powietrzem ochłodzonem odetchnąć. Widać ztąd było okna pokoju sypialnego Adrjana i w nich światło, w które się zapatrzył stary. Wielka cisza nocna, którą tylko gdzieś w dole plusk fali rozbijającej się o skały przerywał — tak rozmarzyła Sieniutę, iż sparłszy się o ścianę, pozostał w błogiem upojeniu, pół śnie, pół czuwaniu, nie wiedział sam jak długo. Między snem, który go brał ze znużenia, a jawą nie było wielkiej różnicy. Gdy chłodniejsze coraz powietrze i lekki wiatr od morza rozbudziły go zupełnie. Sieniuta postrzegł, ze w oknach Adrjana ciągle się jeszcze świeci.
Zwykle gasił lampę usypiając... miałżeby o niej zapomnieć? Sieniuta poszedł na palcach pod okno, i stanął podsłuchiwać. W pokoju było cicho zupełnie, blask w oknie jakiś dziwny, zdawał się chwilami powiększać to gasnąć.
Nie umiejąc sobie tego wytłómaczyć, lecz o Adrjana uspokojony, Sieniuta wrócił na ławkę... Zabierało się na dzień.
Dziwna rzecz, z komina, zapewne signory Costy, która nie musiała spać (może robiła makarony, bo jak wiele innych kobiet z Torre Annunciata, zkąd była rodem — zajmowała się tym przemysłem) — z komina gęsty, czarny dym się dobywał.
Słup jego wznosił się wysoko w powietrze, i w górze dopiero pod wiatru lekkiego naciskiem gnał rozrzedzony ku Capri. Sieniuta tłómaczył to sobie upodobaniem Włochów do pracowania w nocy, a odpoczywania w dni skwarne.






Gdy profesor ze snu się obudził, był już dzień biały, a na gościńcu od Castellamare i Neapolu panował ruch wielki. Włosi, którzy krzyczeć i wykrzykiwać lubią, z hałasem gnali wózki i osiołki. W domu wszystko się ruszało. Sieniuta się zawstydził, spotykając we drzwiach już ubraną Lenię.
— Profesor, jak widzę — odezwała się — chciałeś nieznośnego uniknąć gorąca, śpiąc na dworze, ale komary?...
Nie dając mu odpowiedzieć, dodała:
— Dzięki Bogu, Adrjan śpi spokojnie. Zasnął nawet daleko dłużej niż zwyczajnie. Nie chcemy go budzić — potrzebuje widać spoczynku.
Stary, który wiedział jak Adrjan regularnie budził się zawsze o jednej godzinie, niespokojny trochę poszedł pode drzwi... Otworzył je ostrożnie... Na stole lampa zagasła stała w swem miejscu. Obok niej teka Adrjana rozłożona leżała — i pusta. On sam z głową na poduszkach rzuconą — której żółtość od czarnych odbijała włosów woskowo, z usty otwartemi spoczywał. Rękami obiema cisnął piersi... W kominie otwartym leżał stos spalonego papieru...
Adrjan nie żył. W ostatniej godzinie zniszczył niedokończony poemat. Z ich obu została garść popiołu i na niej — kilka łez... Łzy i popiół wiatry wypiły i rozniosły...
Dajmon? — przeniósł się do innej piersi.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; najprawdopodobniej brak słowa życie.