<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Dalaj-Lama
Podtytuł »Om-mani-phadme-chum«
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



W miejscu ukryłem w gliniastych fałdach urwiska, zasłoniętem olbrzymim pniem zwalonego ze szczytu drzewa, wykopał pospiesznie Korczak znalezioną w łodzi saperską łopatką płytką jamę, umocnił ją podpórkami, zamaskował gałęźmi opartemi o pień i korzenie upadłego „parszaka“. Wszystko podobne było na pierwszy rzut oka do świeżego osypiska. Siostra pomagała mu pilnie. Noc zeszła im na tej pracy. Kiedy wreszcie spuścili się nadół, aby Badmajewa przenieść do schroniska, brzask dnia, przesnuty mgłą, już mieszał się z poświatą zachodzącego miesiąca, powlekając wszystko promienną, srebrzystą gazą. Łuna nad miasteczkiem przygasła, nocne hałasy i strzały całkowicie umilkły i ciszę naruszał jedynie szmer rzeki.
Przy niepewnym blasku świtu udało się Hannie jako tako przemyć i przewiązać straszną ranę młodego Sybiraka, poczem oboje z bratem przenieśli go ostrożnie do pieczary i położyli na pościeli z młodych modrzewiowych gałązek.
Z ciałem Charłampiewa postąpili, jak im radził Badmajew. Rzeczy wszystkie zabrali z łodzi i ukryli w ziemiance. Było tam trochę konserw w puszkach, sucharów, oraz innych przedmiotów, niezbędnych w podróży przez bezludne pustynie. Najważniejszą jednak rzeczą, która najwięcej dodała im odwagi i otuchy, były dwa karabiny i spora ilość ładunków, jakie znalazły się nagle w ich posiadaniu.
— Nie oddamy się żywcem!... Niech teraz przychodzą!... — szepnął Władysław, kładąc karabin pod ręką.
Hania kiwnęła głową, lecz jednocześnie poprosiła brata, aby pokazał jej, jak to się broń nabija i celuje.
Hania już była przebrana po męsku, ale włosy jeszcze miała splecione w warkocz, okręcony dokoła głowy.
— Przedtem musimy z tem skończyć!... — mruknął chłopak, wskazując kiwnięciem głowy na włosy dziewczyny.
Hania posmutniała, zaczęła jednak posłusznie warkocz odwijać i rozplatać. Władysław szukał nożyczek w podróżnym worku Charłampiewa; Badmajew jęczał cicho i gadał coś po mongolsku, czy burjacku w malignie.
Nożyczek nie było ani w rzeczach Charłampiewa, ani w rzeczach Badmajewa, musiano włosy obcinać długim, do sztyletu podobnym, nożem mongolskim. Chociaż był dość ostry, narobiła jednak niemało bólu Hani, a fryzura jej wprost fantastyczne przybrała kształty.
— To nic! Na wojnie wszystko bywa... Ujdzie! Poprawimy nożyczkami w pierwszem mongolskiem obozowisku!...
— Więc pójdziemy do Mongołów?... — poraź pierwszy z pewnem przerażeniem spytała Hania.
— A gdzie?... Do Japończyków daleko, z tamtej strony cały brzeg ogarnięty powstaniem, a na tym brzegu gęsto stoją chińskie straże... Daj Boże, żeby nas te „kitaje“ nie znaleźli!... Wiesz przecież, co robią z każdym kogo złapią?!...
— Cicho!... Słyszysz: to oni!... — szepnęła nagle dziewczyna, chwytając brata za rękę.
Ten uszu nadstawił i zamarł bez ruchu. Na szczycie urwiska rozległy się tętenty i głosy. Wszystko zatrzymało się nad ich głowami. Parę grudek ziemi potoczyło się z osypiska i gardłowe dźwięki ozwały się tak blisko, że Hania mimowoli sięgnęła po karabin. Władysław zrobił jej ostrzegawczy znak i, pochyliwszy się naprzód, przyłożył oko do zostawionego umyślnie wyzieru. Dostrzegł niebawem, jak dwóch żołnierzy chińskich w niebieskich bluzach z karabinami w ręku spuszczało się po upłazie ku rzece, ku miejscu, gdzie przedtem stała łódź. Uważnie obejrzeli ślady, poszli cokolwiek wzdłuż wody w stronę ich schroniska i zaczęli pilnie przyglądać się urwisku. Władysław był pewien, że odkryją ich lada chwila. Dość, aby zbliżyli się jeszcze kroków kilkanaście, a mogli już usłyszeć jęki nieszczęsnego Badmajewa, który nie przestawał majaczyć.
— Połóż mu chustkę na ustach!... — szepnął do siostry.
— Nie, nie!... Udusi się. Albo jeszcze gorzej, krzyczeć zacznie. Niech się dzieje wola boska! Słuchaj, Władek!... Zabijesz mię, gdy tu przyjdą!... Przyrzeknij!...
Korczak zamiast odpowiedzi wysunął cokolwiek karabin przed siebie i skierował lufę w stronę żołnierzy.
Chwile dłużyły się strasznie. Chińczycy, gawędząc, wciąż zbliżali się ku nim; jeden z nich pochylił się nagle i podniósł świeży wiór, który tam zostawili, przycinając pręty na nosze. Oglądali wiór z wielką ciekawością, zresztą śladów na brzegu było tak dużo, że nie mogli ich nie zauważyć, cała rzecz, czy dostrzegą te zatarte przez Władysława odciski stóp, które prowadziły do kryjówki, a którą zdradzała ponadto świeżo poruszona ziemia. Władysławowi wydało się nawet, ze już je spostrzegli, że idą ich śladem i, zacisnąwszy zęby, przyłożył twarz do kolby...
Wtem zdala, z za rzeki, gdzie dawno już wszystko zamarło i tłukły się jedynie siwe dymy na pogorzeliskach — huknął pojedynczy strzał, a za nim cała salwa. Żołnierze chińscy przysiedli błyskawicznie na pięty i na czworakach, niezmiernie zręcznie dali nura do tego samego leśnego parowu, w którym wczoraj znaleźli pierwszy przytułek zbiegowie. Po chwili Chińczycy odpowiedzieli z ukrycia strzałami i zaczęła się prawdziwa bitwa. Kule gwizdały i chlupały gęsto w glinę urwiska, na szczęście dość daleko od ziemianki uchodźców. Wreszcie za rzeką zaszczekał kulomiot. Chińczycy przestali strzelać i słychać było jak zaroślami przedzierali się na górę w głąb lasów.
— Wrócą w nocy! — szepnął Władysław. — Pewnie znaleźli łódkę i teraz szukają rzeczy. Źle! Trzeba było łódkę zatopić... Ha, cóż... trudno!... Stanie się, co się ma stać. A teraz... choć się... wyśpimy. Umieram ze znużenia. Kładź się i ty, Hanka! Może się jeszcze uda nam stąd wymknąć, jak zapadnie zmrok...
— Dobrze, braciszku! Też ledwie żyję... Ale położę się bliżej Badmajewa, żeby podać mu wody, jak będzie pić prosił. Wogóle... tak strasznie jęczy... Nie da ci usnąć... Więc posuń się, braciszku...
A ty?
— Ja.. z samego znużenia nie usnę... Zresztą trochę zdrzemnęłam się na górze, kiedy ty chodziłeś na dół... A ty — nic a nic!
— Ach, Hanko, Hanko!... Zawsze ty taka!
— Jaka?
— Kochana!... — odszepnął sennie i usnął natychmiast.
Dziewczyna zamknęła oczy i próbowała również usnąć, lecz ciężki oddech rannego, przeplatany jękami, dziwacznem, chwilami żałosnem, chwilami okropnem rzężeniem, zmieszanem z mongolskiemi i rosyjskiemi wyrazami — brzmiał tak strasznie, tuż nad jej uchem, że o śnie marzyć nie było podobna.
Leżeli w ciasnej jamie blisko siebie, przylegając ciałami i gorący oddech umierającego, tchnący już rozkładem poszarpanych wnętrzności, bił wprost w twarz dziewczyny. Odwracała się od chorego, a jednocześnie łzy napełniały jej oczy i nieopisana litość ściskała serce. Wspominała skromność, czułość, delikatność tego brzydkiego, żółtego jak mosiądz, płaskolicego młodzieńca, zakochanego w niej beznadziejnie. Teraz umierał daleko od krewnych, od ojczystych koczowisk, zamieszany do krwawej, obcej mu burzy, tylko dlatego, że chciał jej bronić... Bo przecież rozumiała dobrze, że nie przyłączył się do uciekających z miasta przed paru już dniami rodaków, że pozostał tylko po to, żeby być blisko od niej w chwili niebezpieczeństwa i że po to tylko zapisał się do ochotniczego wojska obrońców miasta... Jeszcze w chwili ostatecznego pogromu, kiedy dzikie hordy zwycięskich zbrodniarzy opanowały miasto i rozbiegły się po niem, paląc, rabując, gwałcąc, — próbował skłonić ją do ucieczki wraz z matką... Wówczas można było jeszcze ujść, jeszcze brzeg rzeki nie był opanowany przez nieprzyjaciela i łodzie jeszcze nie były poniszczone... Ale one odmówiły: nie mogły przecież porzucić ojca i brata, walczących w szeregach...
— To darmo! Wszystko stracone, oni są dokoła... Nieprzeliczone ćmy ich ciągną zewsząd!... przekładał uporczywie.
— Bez męża i syna nie pójdę!... — powtarzała matka.
Wtedy mężny chłopak poszedł szukać sędzięgo Korczaka z synem w wirze bitwy. Tymczasem losy walki obróciły się tak, że nim zdążył wrócić, obaj poszukiwani wpadli do domu, a za nimi tłuszcza złoczyńców...
I rozegrały się sceny, na których wspomnienie dusza w dziewczynie mroczyła się i omdlewała...
Ból, rozpacz, odraza do całego świata, a przedewszystkiem do siebie za to, że mimo to... żyje, że żyć... pragnie, że lęka się jednak jeszcze cierpień i śmierci — przebiły jej serce niby zimne ostrze sztyletu i przygwoździły nieruchomo do ziemi. I myśl o samobójstwie przemknęła jej przez głowę, jak niedawno bratu... Ale co stałoby się z Władkiem, gdyby, obudziwszy się, znalazł ją niespodzianie obok siebie wyciągniętą, zimną, milczącą, obojętną dla wszystkich i na wszystko?... Wyobraźnia jej niepostrzeżenie przekroczyła granicę świadomości i pomknęła przez jakąś krainę, nieznaną, suchą, trupią, pełną czarnych szkieletów i zimnych lodowych szczytów... Oto, porwał ją i niesie jakiś wielki ptak, kraczący głosem grzmiącym jak ryk lwa, szumiący skrzydłami, jak wielkie chmury gradowe... Leci, omiatając szponami i piersią lawiny ze spotykanych lodowców... Światy walą się w przepaść poza nim z grzmotem... Szaleje legendarny Rok, bajeczny ptak wschodu, ptak — skała, o którym opowiadał jej Badmajew... Leżąc na jego grzbiecie, oplatała rękami jego potężną, wyciągniętą jak słup marmurowy szyję... Bała się potwora, lecz bardziej jeszcze bała się otchłani, nad którą on mknął... I dlatego coraz mocniej przyciskała się do jego chropawego ciała, drgającego od niezmożonego wysiłku...
Nagle ptak opadł przed bramą wspaniałego, jarzącego się światłami pałacu... Wśród przeraźliwego dźwięku trąb, żółto i czerwono odziani kapłani, wyrzucając z srebrnych kadzielnic obłoki wonnych dymów, zbliżyli się ku niej, podjęli ją z dwóch stron pod ręce i powiedli po szerokich schodach ku górze, ku tajemniczo czerniejącym, olbrzymim bronzowym podwojom... Idąc, spostrzegła, że sama również odziana jest w żółtą suknię jedwabną, długą, powłóczystą, że na jej obnażonych ramionach ciążą złote bransolety, a na nogach złote brzęczą łańcuchy... Podniosła w górę oczy i spostrzegła, że w ciemnej ramie podwoi stoi i uśmiecha się do niej... przepiękny, z twarzą prześwietloną i cudną... Badmajew!
— Hanno, Hanno!... Idą!...
Obudził ją stłumiony szept brata i gwałtowne szepnięcie za ramię. Zerwała się i przysiadła; było ciemno i cicho, Badmajew już nie jęczał, na zewnątrz na górze słychać było miarowy tupot licznych nóg i szelest grudek ziemi, staczających się nadół po zboczu urwiska.
— Uciekajmy!... — szepnął Władysław. — Bierz swój worek i karabin!
— A Badmajew?...
— Czyż nie słyszysz, że nie dyszy?... Umarł.
Istotnie ranny nie oddychał. Aby się przekonać ostatecznie, dziewczyna, drżąc cała, wy; ciągnęła rękę w ciemnościach i musnęła nią ostrożnie z pewną czułością twarz umarłego przyjaciela... Zimnemi ustami dotknął jej dłoni i był to jedyny i ostatni jego pocałunek... Nigdy nie zapomniany dreszcz przejął ją nagle, zmartwiałą bez ruchu...
Władysław, który już był wypełzł nazewnątrz, rękę napowrót w jamę zagłębił, schwycił siostrę za połę ubrania i gwałtownie za sobą pociągnął.
Był najwyższy czas. Chińczycy długim sznurem czarnych cieni skradali się dołem z parowu wprost ku ich schronisku.
Na szczęście pień zwalonego drzewa zakrywał ich z tej strony, a załom ziemi rzucał daleko gruby cień. Pod jego ochroną udało się im wyślizgnąć niepostrzeżenie. Chyląc się nisko ku ziemi, pobiegli co tchu i ukryli się wśród wielkich głazów tuż u wody. Byli pewni, że Chińczycy tam za nimi nie podążą w obawie przed strzałami z przeciwnego brzegu. Zresztą napastnicy zbyt byli pochłonięci otaczaniem kryjówki, pełnej, jak zapewne myśleli, ludzi i skarbów przywiezionych z za rzeki...
Brat i siostra nie tracili czasu i, przebiegając od głazu do głazu, kryjąc się w cieniach wysokiego brzegu lub za pniskami zwalonych drzew, oddalali się coraz bardziej i bardziej od napastników.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.