<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Dalaj-Lama
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

WACŁAW SIEROSZEWSKI
DZIEŁA
ZBIOROWE
DALAJ-LAMA
POWIEŚĆ
INSTYTUT WYDAWNICZY
„BIBLJOTEKA POLSKA“
WARSZAWA


Wszystkie prawa autorskie zastrzeżone.
Copyright by Wacław Sieroszewski (Sirko)
ninteen hundred thirty five.

Drukiem Zakładów Graficznych „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy


Czerwona zorza gasnącego dnia i ruda łuna płonącego miasteczka zlały się w jedną wielką, krwawą chmurę, wiszącą nisko nad płaskim, bladym brzegiem szerokiej rzeki.
Zwichrzone słupy czarnych dymów pożogi biły wgórę i rozwłóczyły się brudnemi żyłami po wachlarzu ognia, sięgając aż purpurowych podbrzuszy siwych, ciężkich obłoków, zastygłych nieruchomo nad widnokręgiem.
Między tym brzegiem, pełnym posępnych blasków, niespokojnych błysków, bolesnego ruchu oraz dzikiej wrzawy ludzkiej i trzasku strzałów karabinowych, a brzegiem przeciwnym — cichym, wyniosłym, urwistym, czarnym i kosmać tym od porastających go lasów — sklepiły się wysoko cudnym stropem blado-szafirowe sybirskie niebiosa wiosenne ze źrenicami nielicznych, srebrnych gwiazd, łagodnie przebijających gęstniejącą zasłonę nocy.
Środkiem z jednostajnym szmerem sunęła metalowa wstęga rzeki, odbijająca z tą samą wyrazistością karmazyn zachodu, ognie pożaru, cienie lasów i seledynowe mrugania gwiazd...
Nagle zwierciadło wód jakby drgnęło, uderzone potężnym wybuchem ludzkich okrzyków i wzmożonym łoskotem salw... Różańce błyskawicznie zapalających się i gasnących ogników załyskały tuż nad wodą wzdłuż całego brzegu, na nurtach tu i tam zaczerniały roje punkcików. Kule gęsto zapluskały wśród nich, wyrzucając wytryski wody.
Nikły i rozsiewały się czarne punkciki, wiele z nich popłynęło z wodą i tylko kilka sunęło dalej wpoprzek koryta ku lesistym brzegom.
Czarne, milczące, dzikie urwisko, — państwo chłodu i głodu, schronisko niedźwiedzi i tygrysów wydawało się w tej chwili uciekającym przez rzekę czarowną krainą spokoju i bezpieczeństwa.
Wytężali wszystkie siły, aby zwyciężyć gwałtowny prąd i ujść coprędzej przed śmigającym za nimi biczyskiem kul, oraz okropnemi widziadłami, tylko co oglądanych scen.
Pierwszy dobił brzegu i z trudem zaczął się gramolić na mulasty przyczółek podmywiska młody chłopak w zielonawej koszuli żołnierskiej, podpasany pasem z ładownicami, ale bez broni. Jedną ręką schwycił za frendzle korzeni drzewnych, wypłukanych z brzegu przez deszcz, kolano wparł w bagnisty grunt, podczas gdy drugą ręką starał się pociągnąć za sobą przedmiot duży i ciężki, który dotychczas, płynąc, dźwigał na plecach.
— Hanka, Hanka!... — szeptał jednocześni przerywanym głosem. — Wstawaj, tu płytko!...
Dziewczyna nie ruszała się; jej głowa, oblepiona splątanemi ciemnemi włosami, jej cudna zmartwiała twarz z zamkniętemi oczyma, jej spadziste silne ramiona i wysoka pierś odziana w jasną, cienką bluzkę, spoczywały już na ziemi, lecz cały tułów, nogi i sukienka pływały jeszcze po wodzie i nurt łagodnie je kołysał, nawracając z swym biegiem.
— Zabita!... — jęknął chłopak, pochylając się nad nią.
W tej chwili parę kul żałośnie gwizdnęło nad nimi i chlupnęło w mokrą glinę wybrzeża.
Chłopak zebrał resztkę sił, porwał dziewczynę pod ręce i pociągnął w cień urwiska. Tu upadł obok niej wyczerpany śmiertelnie. Czas jakiś leżał odrętwiały, nie widząc i nie słysząc nic, aż ocuciło go zimno, wywołane obsychaniem ubrania oraz pluski miarowe i szmery na rzece.
— Pogoń!... — błysnęło mu w głowie. Usiadł i spojrzał ku przeciwnemu brzegowi.
Pod sklepieniem przygasłego, pociemniałego nieba łuna miasteczka gorzała równem, rubinowem światłem, jak odblask już spokojnie jarzącego się zarzewia Strzały karabinowe to cichły zupełnie, to wybuchały niespodzianie w różnych miejscach, niby wytryski podpalonych znienacka rakiet, a razem z niemi potężniały szumy słabnącej ludzkiej wrzawy.
Rzeka blado połyskiwała w opadającym na nią zmroku, coraz wyraźniej wyświetlając gwiazdy. Pośrodku koryta chybotała się mała łódeczka, z trudem przecinając naukos nurt. Za nią w krótkich przerwach grzmiały strzały i leciały jakieś dzikie okrzyki.
Młody żołnierz przyglądał się chwileczkę łódeczce, poczem znowu nachylił pospiesznie ku dziewczynie.
— Dyszy... dyszy!... — szepnął. — Żyje!... Hanko, Hanko, “wstawaj!... Prędko!... — Musimy się ukryć!... Niewiadomo, kto to płynie!... Pewnie pogoń... Schwytają nas. Rozumiesz? Schwytają!... — szarpnął dziewczynę gwałtownie za ramię; ta otwarła nagle oczy, ale nie ruszyła się.
— Boże, jak zimno!... Gdzie jestem? — jęknęła cichutko.
— Wstawaj, wstawaj!... Jesteśmy na chińskim już brzegu... Pobiegniemy do lasu, rozgrzejemy się... Tu mogą nas dostrzec... Ktoś płynie!... Słyszysz?...
Dziewczyna usiadła i spojrzała na rzekę.
— Tak, płyną... Dwóch... Mają karabiny... chodźmy, chodźmy, Władku!... Podaj mi rękę!
Chłopak zerwał się, pomógł dziewczynie powstać i, trzymając się za ręce, pochyleni ku ziemi, pobiegli w cieniu wzdłuż urwiska, szukając możliwego nań wejścia. Niedaleko usłyszeli bulkot wody i trafili na parów, raczej wąską szczelinę, porosłą głogiem, tarniną, jeżyną, po której dnie lały się spienione wodospady wiosennych roztopów Zaczęli gramolić się brzegiem strumienia, czepiając się za gałęzie krzewów. Ale w połowie drogi, kiedy czuli się zabezpieczeni ciemnością, zaszyci w nieprzebytą gęstwinę, siły opuściły ich nagle i opadli ciężko na suchszy występ gruntu, aby dać wypoczynek zdyszanym piersiom i omdlałym członkom.
Władek jednak niedługo pozostał bez ruchu. Gdy plusk wioseł rozległ się wyraźnie tuż u brzegu, uniósł się ostrożnie, rozgarnął gałęzie i spojrzał na rzekę, Czółno zdążało do tego samego przyczółka, na który oni wyszli przed chwilą i było już odeń niedaleko, gdy za rzeką zaszczekał zajadle i niespodzianie tuż nad samą wodą kulomiot, nurt zapienił się dokoła stateczku i on sam jęknął głucho, zakołysał się i stracił równowagę. Jeden z cieniów, widniejących w czółenku, pochylił się bezwładnie na burtę, drugi żywo wyskoczył do wody i zanurzył prawie po szyję.
— Acha, jak to dobrze, że stamtąd uciekliśmy!... Zabiliby nas... Ale to nasi... Pójdę, pomogę im... — szepnął chłopak.
— Nie!... Nie!... Na Boga!... Nie chodź! Skąd wiesz, że to nasi? — odszepnęła dziewczyna.
— Tamci do nich strzelają. Nasi, napewno nasi! Pójdę... Muszę iść... Bezemnie natychmiast utoną... Nie widzisz, jak przekrzywiła się łódka? Jeden w wodzie; może ranny!...
Szybko zsunął się po pochyłości, przytrzymując się wici krzewów, jak za sznury. Podchodząc do łodzi, trzymał się jednak wciąż w cieniu urwiska i trochę wyżej, gdyż karabin maszynowy nie przestawał kosić wody i piaszczystego odmiału. Mimo to łódeczka szybko posuwała się naprzód, ciągniona przez brodzącego w wodzie człowieka, który jednocześnie zakrywał się nią jak tarczą. Wreszcie stuknęła naukos o brzeg, nieznajomy, pełzający przy jej boku po mieliźnie, podniósł się szybko, korzystając z przerwy w strzelaniu i pochylił się nad leżącym w czółnie towarzyszem z widocznym zamiarem porwania go, gdy znów rozległ się klekot kulomiotu i sznur ołowiu chlastnął tak blisko od Władysława, że ten odskoczył napowrót w górę i ukrył się we wgłębieniu ziemi. Stamtąd wyjrzał ostrożnie po niedługiej chwili i dostrzegł, że drugi przybysz padł również twarzą na leżące ciało na burcie i nie rusza się więcej.
Księżyc wszedł i srebrny jego szlak legł na drżących nurtach tuż koło czarnej łodzi i czarnych, nieruchomych trupów.
Chociaż karabin maszynowy ucichł i nie odzywał się czas dłuższy, Władysław nie odważył się natychmiast zbliżyć do poległych z obawy, żeby go nie dostrzeżono z tamtego brzegu w blasku miesiąca. Wrócił drżący z zimna i przerażenia do towarzyszki.
— Zabili ich!... Ach, łotry!... Na samej granicy... I co im szkodziło, że uciekli, przecież nie byli im już groźni!?...
— Boże, Boże!... — łkała dziewczyna, zakrywając twarz rękami. — Kto to tacy? Nie poznałeś?... Nie wiesz?! Może kto znajomy?...
— Nie wiem. Zdawało mi się przez chwilę, że Czarusznikow, ale nie wiem napewno... Bałem się zblizyć, tam... niebezpiecznie! Chodź, Hanko, pójdziemy na górę... Na wszelki wypadek... Tam pewniej...
Dziewczyna nie ruszała się; pochylony nad nią słyszał, jak cichutko a rzewnie płacze dalej, a gdy położył rękę na jej ramieniu, poczuł, jak spazmatycznie drży i kurczy się cała.
— Mamo... mamo... ojcze... Dlaczego mnie nie zabito razem z wami?!... O, Boże, Boże!...
Chłopak poczuł, że gardło mu się ściska, że wewnątrz wszystko drżeć poczyna, jak u siostry. Ale oczy miał suche; młode serce zalewało mu po raz pierwszy trujące uczucie okropnej, zacieklej, mściwej nienawiści. Leząc na wznak na wilgotnych mchach i przegniłym listopadzie, patrzał na przeświecające przez czarne gałęzie granatowe gwiaździste niebo, lecz go nie widział.
Wstawały przed nim, scena za sceną, obrazy najazdu miasteczka. Dzika horda, dowodzona przez zbiegłych z więzień kryminalistów, uzbrojona w karabiny, kulomioty, szybko-strzelne działa, szalała pijana krwią, gorzałką, osiągniętą niespodzianie władzą; niszczyła, paliła i zabijała wszystko, czego dosięgła. Z drżeniem wewnętrznem przeżywał znowu gorączkę rozpaczliwej, beznadziejnej walki, widział tuż obok siebie ojca rozdartego odłamkiem granatu, matkę rozkrzyżowaną i przybitą bagnetami do ścian drewnianego domku, wołającą na nich przejmującym głosem: „Uciekajcie, uciekajcie!...“
Widział siostrę szarpaną, bitą, obnażoną przez zbrodniarzy, z których rąk wyrwał ją z nadludzkim wysiłkiem... Pamiętał jak bił, kłuł, strzelał, gryzł nieledwie zębami... Ocaleli... uciekli... Są teraz na skraju puszcz nieprzebytych, w obrębie obcego państwa, wśród świata, z którym nie łączy ich nic, nic... Co dalej? Co czynić dalej?... Czy nie lepiej umrzeć, usnąć cicho, jak, ot, ci tam... w łodzi nad rzeką? Ten mózg płonący w obolałej głowie, to serce straszliwie trzepocące się w zduszonej piersi... przestaną nareszcie przypominać haniebne poniżające obrazy bezsiły dobra i sprawiedliwości, a triumfu zła...
Odwrócił twarz do ziemi i wtulił ją w pachnący grzybami i winem kobierzec miękkiej ściółki leśnej.
Zamknął oczy, pragnął usnąć, pragnął choć na króciuchno, choć na momencik odczuć cichy, kojący spokój, słodkie, bezgraniczne, wszystko chłonące zapomnienie...
Wtem jęk cichy, żałosny, proszący doleciał go zdołu. Podniósł głowę i nasłuchiwał... Cisza, przepojona monotonnym szmerem rzeki, a na jej tle od czasu do czasu wybuchy dalekiej wrzawy i pojedyńcze strzały karabinowe...
— Przywidziało mi się!... — pomyślał. Przysiadł jednak i uszu pilnie nadstawił w stronę rzeki.
— Znowu ktoś płynie!...
Wyjrzał przez okienko w gałęziach. Nie, niema nic!...
Rzeka jasna od poświaty miesięcznej lała się niczem nie zmąconą strugą mimo czarnego korpusu nieruchomej łodzi z dwoma trupami...
— Pewnie Hanka płacze!... — pomyślał i pochylił się znowu nad siostrą.
Spała cicho, równo i głęboko, więc znowu się na ziemi wyciągnął i próbował usnąć, gdy jęk tym razem bardzo wyraźny ocucił go... Bezwarunkowo jęczeli ci tam na dole... Widocznie nie zabici... Może ktoś bliski, przyjaciel, znajomy... Wszystko jedno: taki sam jak on zwyciężony obrońca prawa i sprawiedliwości!...
Gorące uczucie litości zalało mu serce; już się nie wahał; zerwał się na kolana i zaczął pospiesznie spuszczać po stromej pochyłości na dół. Cień urwiska, rzucony w blasku księżyca aż do samej wody, krył go przed oczami nieprzyjaciół z tamtego brzegu; zresztą był tak podniecony, że nie dbał o nich. Oni również przestali się widocznie zajmować przestrzeloną łodzią i nieszczęsną jej załogą. Strzały i krzyki odeszły od rzeki, gdzieś w głąb doliny...
Bez przeszkód dotarł Władysław do leżącego nawpół w łodzi, nawpół na piasku człowieka i poznał w nim odrazu kolegę ze szkoły i towarzysza z oddziału samoobrony, zorganizowanej naprędce przez miasto.
— Czy to ty, Badmajew? — zapytał, chcąc się ostatecznie upewnić.
— Tak, ja... Badmajew!... A ty kto? — odszepnął ranny, próbując obrócić się na bok. — Ach... Och!... Poznaję po głosie... To ty, Władja Korczak?... Jakże to?... Nie zabili cię?!...
— Nie. Uciekliśmy z siostrą w ostatniej chwili... Ojca i matkę zamordowali!...
— Widziałem. Ale Hanna Walentinowna jest?... Nie ranna?... Gdzież ona?... — żywo pytał Badmajew, znowu próbując się unieść.
— Och, och!... Jakże boli!... Dobrze mię te ścierwy poczęstowały... Przeklęci!...
— Nie ruszaj się. Opatrzę cię, przeniosę sam. Gdzie jesteś ranny?...
— Nie wiem... W brzuch, czy w bok... Mam wrażenie, że cały jestem posiekany z jednej strony... Nic już ze mnie nie będzie, towarzyszu...
— Dlaczego?... Widziałem gorzej postrzelanych a wyleczyli się... Głowa cała, a to grunt... Pójdę po siostrę, zaniesiemy cię na górę... Rozpalimy ogień... Może masz zapałki, bo my nic nie mamy...
— Wszystko mamy. Wszystko jest w łodzi. Przygotowaliśmy się... Chcieliśmy popłynąć wdół rzeki, do Japończyków... Nie wiedzieliśmy, że wy tu jesteście... Cóż, kiedy się nie udało... Zbóje nie dopuścili... I co im szkodziło?... Tacy bezmyślni złoczyńcy... Nawet nie strzelaliśmy do nich, żeby nie drażnić... Nic nie pomogło... Nie darowali... Biedny Charłampiew... ten już gotów!... Łódź przebili... Dlatego zawróciłem do brzegu... Na szczęście wy tu jesteście... Jedyna pociecha... — szeptał gorączkowo, jęczał, zgrzytał zębami i błyskał gorejącemi w ciemnościach jak karbunkuł oczami.
Korczak odpiął rannemu z pleców worek, rozluźnił mu pas i próbował uwolnić od ciężaru pełnych naboi ładownic, ale najmniejszy ruch tyle bólu sprawiał nieszczęsnemu, że ten wkrótce zaczął prosić:
— Daj pokój, daj pokój!... Niech choć umrę bez męki!... Idź po siostrę, chcę się z nią... pożegnać!...
Korczak tyle tylko zrobił, że go z łodzi przeniósł dalej od wody na suchy piasek, położył mu worek pod głowę i wrócił do rozpadliny, gdzie zostawił siostrę. Było tam ciemno jak w piwnicy i nie odrazu znalazł Hankę, gdyż nie odzywała się na jego stłumione wołanie. Kiedy wreszcie trafił ręką na jej wtuloną w krzewy postać, serce zlodowaciało mu z trwogi, tak była nieruchoma i sztywna.
— Hanko!... — zawołał. — Hanko!...
Nie odpowiedziała mu.
— Umarła! — pomyślał i nagle brzemię straszliwej samotności zmiażdżyło budzącą się w nim energję
— Hanko!... — powtórzył rozpaczliwie. — Siostrzyczko!... — ukląkł kolo niej i rękę na piersiach położył: była ciepła i poruszała się łagodnie. Hanka spała snem głębokim, graniczącym prawie z katalepsją. Z trudem docucił się dziewczyny; zerwała się nagle drżąca, z okrzykiem grozy i — odepchnęła go precz od siebie:
— Kto?... Co?... Gdzie jestem?... Co tak ciemno?... Zimno!... Uuu!... — zadrżała.
— To ja, Haniu, ja... Władek!... Słuchaj, tam nad rzeką leży ciężko ranny Badmajew... Trzeba go opatrzeć. przenieść do lasu i ukryć... Inaczej rano zobaczą go i zaaresztują celnicy chińscy albo tamci go rozstrzelają z karabinu maszynowego... Chodź, siostrzyczko, pomóż mi...
Hania nie odrzekła słowa, lecz natychmiast dźwignęła się z ziemi, poprawiła cokolwiek na sobie mokre sukienki i popełzła za bratem na dół, przytrzymując się za gałęzie i korzenie krzewów.
Ostrożnie pełzli nadół. Po wyjściu z gęstwiny, Hania zatrzymała się i, spojrzawszy na pałającą za rzeką łunę, zakryła twarz rękami z żałosnym szlochem. Brat schwycił ją za łokieć.
— Cicho, cicho, siostrzyczko!... Męstwa!... On umiera: słyszysz, jak jęczy?
— Słyszę. Chodźmy!
Poszła pierwsza, nie kryjąc się zupełnie i wkrótce uklękła przy umierającym.
— Jak się macie, Aleksandrze Wasilewiczu! Gdzie to ranni jesteście?
— Ach, to wy, Hanna Walentinowna!... Jak to dobrze, że przyszliście... Ze mnie to już nic nie będzie, nic... Rany nawet opatrywać niewarto!...
— Nie gadajcie głupstw! Gdzie ta rana? — pytała, prowadząc delikatnie ręką wzdłuż jego ciała.
— Doprawdy, że nie da się jej opatrzeć. Mam wrażenie, że cały bok mam wyrwany... Tutaj opatrunku nie można dokonać... Jak zaczniecie się ruszać, te kąty znowu do nas zaczuą strzelać... Koszula przyschła, trzebaby ciepłą wodą... przy ogniu.. przy świetle... A przecież nawet w lesie ognia palić nie można... Zaraz blask chińskie straże zwabi... Dajcie pokój... tylko mi bólu narobicie... Ach, ach!... Jakże boli... Nie ruczajcie... Doprawdy niewarto... Godzinę wcześniej, godzinę później... Choć umrę, ziemia zostanie ziemią, kraj — krajem! Lepiej pogadajmy — dodał z bolesny m uśmiechem.
— Czy pamiętacie, Hanna Walentinowna — mówił dalej Badmajew — jakto niedawno jeszcze uczyliście mię tańczyć... Ha, ha!... Jakie to było zabawne?!... Ja, kanciasty Burjat, przebierający nogami, niby oszalała owca... Ha, ha!... Wyście się wtedy tak wesoło śmieli... I myśmy się też śmieli... że... że wy wybieracie się do... Polski... gdzie ciągły głód i ciągła wojna... że... lepiej tu u nas... na uboczu, na ustroniu... w zaciszu, dokąd nie zalatuje strzała z najtęższego łuku!... A tu!... Ha!... Zagrzmiało z czterech końców nieba... Ognisty ogier przeleciał... i... wszystko zdeptał... Ja-chaj!... Tak to u nas... Step otwarty na wszystkie strony świata!... Psy krwiożercze!... — majaczył.
Hanna tymczasem przy pomocy brata obróciła ostrożnie młodzieńca na bok i wtedy dopiero nietyle spostrzegła, co wyczuła pod dłonią olbrzymią lepką plamę na jego plecach — widocznie pocisk uderzył z przodu, a wyszedł tamtędy, wyrywając wielki szmat ciała. Rana broczyła już słabo, zapiekła się; nasiąknięta krwią odzież przywarła do niej jak puklerz. O opatrunku bez rozmoczenia tkanin ciepłą wodą i bez środków tamujących krwotok, mogący ponownie wybuchnąć, marzyć było niepodobna. Położyli więc znowu rannego nawznak, gdyż w tej pozycji czuł się najlepiej i rozmyślali, co robić.
— A co, mówiłem... — gadał dalej Badmajew, uśmiechając się boleśnie. — Niewarto!... Mam bandaże i opatrunki... Ale co?... Szkoda ich... Zobaczcie, są w łodzi... Charłampiew, tęgi chłop, wszystko obmyślił, wszystko zdobył... Onby kamienicę z sobą nawet zabrał... On nie stepowy... przewidujący on... Cóż, kiedy... trup! Ha, ha!... Nic, nic!... Niech was to nie smuci!... Zostanie dla was... Gdyby nie podziurawili lodzi toby można popłynąć z wodą wdół rzeki, daleko... aż do Japończyków... I mnie moglibyście z sobą zabrać... Na to liczyliśmy, że do Japończyków... Cóż, kiedy w łodzi dziura... I jedno wiosło tylko zostało, trzeba drugie zrobić!... Upuścił je Charłampiew, kiedy go... trach-tarach! Teraz wszystko dla was... Nie żałuję... Byliście dobrzy dla mnie, choć ja „mungał“, „kobyla morda“, „stwór bez duszy“... Od was ja nigdy tego nie słyszałem... Dlatego lubiłem do was chodzić... A pamiętacie, Hanno Walentinowno, jak ja was uczyłem po burjacku konno jeździć... Tęga z was byłaby... Mongołka... Ha, ha!... I ojciec wasz, Walentin Stanisławowicz, i matusia wasza, Jadwiga Karłowna... też byli dla mnie dobrzy... Pamiętam a jakże... Zawsze mię herbatą częstowali, jak ja przychodził do Władi po książki... Mnie te książki wcale nie były potrzebne... tylko ja się tak przymawiał, żeby przyjść do was, zobaczyć, pogadać... Ha, ha!... Burjat chytry... Ha, ha!... — śmiał się i szeptał wpółprzytomnie urywane zdania.
Hanna płakała, klęcząc obok z twarzą zakrytą rękami, Władysław patrzał posępnie na wysrebrzoną księżycem rzekę i rubinową łunę pożaru poza nią. Nagle ranny, jakby otrzeźwiał, przestał jęczeć, podniósł głowę, spojrzał na kolegę, na płaczącą obok dziewczynę i zagadał cichym, ale stanowczym głosem:
— Uciekajcie. Wy, Hanno Walentinowno, musicie się przebrać za mężczyznę, inaczej... zginiecie! Po lasach dużo... włóczęgów... Chińczycy też... Musicie się przebrać... Niech Władja zdejmie zaraz ubranie z Charłampiewa... Ono mu już niepotrzebne... on już... u Boga! Musicie się przebrać, Hanno Walentinowno, musicie... Dajcie mi rękę... Ja, już umieram... My dawniej wojownicy byli... My umierać umiemy... To nic!... Tylko ja powiem teraz, czegobym nie śmiał... tylko wam powiem... Czy wy, wy... Hanna Walentinowna, nie czujecie... nie domyślacie się... Nic a nic... Tak, tak!... Do głowy wam nie przychodzi że ja... „mungał“, „kobyla morda“... że ja... kochał się w was... do obłędu... do pijanego szału... kochał się w cichości; w skrytości... w beznadziejności... Nie chciał kochać a kochał... Teraz już nie wstyd powiedzieć... bo umrę... za mgnienie oka umrę... Przecież ja łódź tę gotował, Charłampiewa namówił... żeby was wszystkich porwać, uratować... jak zobaczył że te zbóje górę biorą... Łódką wy już nie popłyniecie... Z tego nic... Więc wy idźcie na zachód... Do Mongołow, do Chałcha... Oni wolni teraz, oni silni... Oni was przyjmą... Tu pięćdziesiąt wiorst stąd wpada rzeczka... Charagoł... Trzecia stąd rzeczka wgórę... Tą rzeczką pójdziecie do źródeł, w góry... Tam koczuje Dordżi... Po waszemu Dordżjew... Bogaty Burjat spokrewniony z nojonami z Kerulenu... Pamiętasz, Władia, Dordżjewaw gimnazjum — taki tępy, co nie chciał się uczyć... z trzeciej klasy go wyrzucono... On miał być... lamą... Może on już jest lamą... Ja nie wiem... Ale on jest synem tego bogacza, Dordżjewa... Razbyście się do niego dostali... oniby was uratowali... Mongoł wdzięczny, Mongoł pamięta... Moglibyście wojnę u nich w spokoju przesiedzieć.... Przyjmą was chętnie... Powiedzcie, że ja przysłałem... Wszystko opowiedzcie... Zresztą tam teraz każdy żołnierz, każdy karabin cenny... Stad pilnować trzeba... Niech Hanna Walentinowna zaraz się przebierze... Niech nikomu, nawet staremu Dordżjewowi nie mówi, kim jest... że... dziewczyna, a młodego poproście, żeby milczał... On was lubi, on nie powie... Mówcie, żeście żołnierze... Weźcie naszą broń, nasze ładunki... Wszystko weźcie... Niech... Hanna... nie... mówi, że jest... Zginie, zginie!... — powtarzał słabnącym głosem; wreszcie umilkł zmęczony i zakrył oczy. Hanna pochylila się nad nim.
— My was, Aleksandrze Wasilewiczu, nie rzucimy tutaj, to darmo!... — szepnęła.
— Wtedy... wszyscy zginiemy!... Nietylko ja, ale i wy!... — oburknął prawie groźnie. — Nie chcę, nie chcę!... Zaraz przebierzcie się, słyszycie, Hanno Walentinowno!... Wy nie znacie stepów, ale ja znam... zginiecie!... Chińczycy was złapią, a oni są okropni dla... kobiet... Im tu swoich niewolno sprowadzać, więc dla kobiet są... gorzej niż... tygrysy... Zaraz się przebieracie!... W łódce znajdziecie suchary, konserwy, kompas, mapę... Wszystko co trzeba... Zapałki... nawet krzesiwo i hubka... Wszystko jest... Charłampiew leśny człowiek, szkoda, że zmarł... Wyprowadziłby nas... Rozbierzcie go, połóżcie do czółna i czółno daleko odepchnijcie na wodę... Prąd go zabierze... Straże chińskie teraz tu nie przyjdą, bo się boją... po nocach oni nie chodzą... Ale we dnie, jak zobaczą łódź i w niej trupa w ubraniu, to zaraz zejdą, żeby go obedrzeć... Nas wtedy zobaczą, po śladach wytropią... Więc trupa rozbierzcie, czółno zepchnijcie na głębinę, niech płynie!... Róbcie, co mówię... Dobrze radzę, dobrze. Badmajew w tajdze nie jest głupi!... Ha, ha!... — śmiał się boleśnie, ględził, majaczył, starając się ukryć i zwyciężyć ból.
Widząc, że nie ruszają się i spoglądają na siebie bezradni, dalej nastawał:
— Zróbcie co mówię... Rozbierzcie trupa, rzeczy z czółna wyładujcie... niech płynie... A wtedy, jeżeli już nie chcecie mię rzucić... To tu u brzegu gdziekolwiek opodal wykopiemy jamę i schowamy się... Łopatka też jest w łodzi... A jakże, nic nie zapomnieliśmy... Ha!... Więc co?... Jeszcze namyślacie się... ludzie miastowi!... Prędko, ja już... niedługo... nie mogę czekać!
Znów umilkł wyczerpany. Hanna położyła mu rękę na ustach:
— Cicho już, dosyć!... Za dużo mówisz!... Zrobimy, co radzisz... Nie męcz się!... Wszystko zrobimy, co radzisz... Nie męcz się!... Wszystko zrobimy!...
Ranny uśmiechnął się blado.
— Spieszcie się. Księżyc niedługo tu sięgnie i nas oświetli... Zobaczą nas z tego i z tamtego brzegu...
Władysław spojrzał na niebo i dostrzegł z przerażeniem, że księżyc istotnie wychodzi z poza gór, że gzymsy urwisk i szczyty lasów już zaczęły się pokrywać srebrną pobiałą światłości. Wkrótce blask miesiąca opłynął tył łodzi i opromienił nurty szemrzące pod nim i czarne cielsko zwisającego z burty kozackiego trupa.
Zbieg zrozumiał nagle całą doniosłość, całą słuszność uwag krajowca, powstał i ruszył ku rzece.



W miejscu ukryłem w gliniastych fałdach urwiska, zasłoniętem olbrzymim pniem zwalonego ze szczytu drzewa, wykopał pospiesznie Korczak znalezioną w łodzi saperską łopatką płytką jamę, umocnił ją podpórkami, zamaskował gałęźmi opartemi o pień i korzenie upadłego „parszaka“. Wszystko podobne było na pierwszy rzut oka do świeżego osypiska. Siostra pomagała mu pilnie. Noc zeszła im na tej pracy. Kiedy wreszcie spuścili się nadół, aby Badmajewa przenieść do schroniska, brzask dnia, przesnuty mgłą, już mieszał się z poświatą zachodzącego miesiąca, powlekając wszystko promienną, srebrzystą gazą. Łuna nad miasteczkiem przygasła, nocne hałasy i strzały całkowicie umilkły i ciszę naruszał jedynie szmer rzeki.
Przy niepewnym blasku świtu udało się Hannie jako tako przemyć i przewiązać straszną ranę młodego Sybiraka, poczem oboje z bratem przenieśli go ostrożnie do pieczary i położyli na pościeli z młodych modrzewiowych gałązek.
Z ciałem Charłampiewa postąpili, jak im radził Badmajew. Rzeczy wszystkie zabrali z łodzi i ukryli w ziemiance. Było tam trochę konserw w puszkach, sucharów, oraz innych przedmiotów, niezbędnych w podróży przez bezludne pustynie. Najważniejszą jednak rzeczą, która najwięcej dodała im odwagi i otuchy, były dwa karabiny i spora ilość ładunków, jakie znalazły się nagle w ich posiadaniu.
— Nie oddamy się żywcem!... Niech teraz przychodzą!... — szepnął Władysław, kładąc karabin pod ręką.
Hania kiwnęła głową, lecz jednocześnie poprosiła brata, aby pokazał jej, jak to się broń nabija i celuje.
Hania już była przebrana po męsku, ale włosy jeszcze miała splecione w warkocz, okręcony dokoła głowy.
— Przedtem musimy z tem skończyć!... — mruknął chłopak, wskazując kiwnięciem głowy na włosy dziewczyny.
Hania posmutniała, zaczęła jednak posłusznie warkocz odwijać i rozplatać. Władysław szukał nożyczek w podróżnym worku Charłampiewa; Badmajew jęczał cicho i gadał coś po mongolsku, czy burjacku w malignie.
Nożyczek nie było ani w rzeczach Charłampiewa, ani w rzeczach Badmajewa, musiano włosy obcinać długim, do sztyletu podobnym, nożem mongolskim. Chociaż był dość ostry, narobiła jednak niemało bólu Hani, a fryzura jej wprost fantastyczne przybrała kształty.
— To nic! Na wojnie wszystko bywa... Ujdzie! Poprawimy nożyczkami w pierwszem mongolskiem obozowisku!...
— Więc pójdziemy do Mongołów?... — poraź pierwszy z pewnem przerażeniem spytała Hania.
— A gdzie?... Do Japończyków daleko, z tamtej strony cały brzeg ogarnięty powstaniem, a na tym brzegu gęsto stoją chińskie straże... Daj Boże, żeby nas te „kitaje“ nie znaleźli!... Wiesz przecież, co robią z każdym kogo złapią?!...
— Cicho!... Słyszysz: to oni!... — szepnęła nagle dziewczyna, chwytając brata za rękę.
Ten uszu nadstawił i zamarł bez ruchu. Na szczycie urwiska rozległy się tętenty i głosy. Wszystko zatrzymało się nad ich głowami. Parę grudek ziemi potoczyło się z osypiska i gardłowe dźwięki ozwały się tak blisko, że Hania mimowoli sięgnęła po karabin. Władysław zrobił jej ostrzegawczy znak i, pochyliwszy się naprzód, przyłożył oko do zostawionego umyślnie wyzieru. Dostrzegł niebawem, jak dwóch żołnierzy chińskich w niebieskich bluzach z karabinami w ręku spuszczało się po upłazie ku rzece, ku miejscu, gdzie przedtem stała łódź. Uważnie obejrzeli ślady, poszli cokolwiek wzdłuż wody w stronę ich schroniska i zaczęli pilnie przyglądać się urwisku. Władysław był pewien, że odkryją ich lada chwila. Dość, aby zbliżyli się jeszcze kroków kilkanaście, a mogli już usłyszeć jęki nieszczęsnego Badmajewa, który nie przestawał majaczyć.
— Połóż mu chustkę na ustach!... — szepnął do siostry.
— Nie, nie!... Udusi się. Albo jeszcze gorzej, krzyczeć zacznie. Niech się dzieje wola boska! Słuchaj, Władek!... Zabijesz mię, gdy tu przyjdą!... Przyrzeknij!...
Korczak zamiast odpowiedzi wysunął cokolwiek karabin przed siebie i skierował lufę w stronę żołnierzy.
Chwile dłużyły się strasznie. Chińczycy, gawędząc, wciąż zbliżali się ku nim; jeden z nich pochylił się nagle i podniósł świeży wiór, który tam zostawili, przycinając pręty na nosze. Oglądali wiór z wielką ciekawością, zresztą śladów na brzegu było tak dużo, że nie mogli ich nie zauważyć, cała rzecz, czy dostrzegą te zatarte przez Władysława odciski stóp, które prowadziły do kryjówki, a którą zdradzała ponadto świeżo poruszona ziemia. Władysławowi wydało się nawet, ze już je spostrzegli, że idą ich śladem i, zacisnąwszy zęby, przyłożył twarz do kolby...
Wtem zdala, z za rzeki, gdzie dawno już wszystko zamarło i tłukły się jedynie siwe dymy na pogorzeliskach — huknął pojedynczy strzał, a za nim cała salwa. Żołnierze chińscy przysiedli błyskawicznie na pięty i na czworakach, niezmiernie zręcznie dali nura do tego samego leśnego parowu, w którym wczoraj znaleźli pierwszy przytułek zbiegowie. Po chwili Chińczycy odpowiedzieli z ukrycia strzałami i zaczęła się prawdziwa bitwa. Kule gwizdały i chlupały gęsto w glinę urwiska, na szczęście dość daleko od ziemianki uchodźców. Wreszcie za rzeką zaszczekał kulomiot. Chińczycy przestali strzelać i słychać było jak zaroślami przedzierali się na górę w głąb lasów.
— Wrócą w nocy! — szepnął Władysław. — Pewnie znaleźli łódkę i teraz szukają rzeczy. Źle! Trzeba było łódkę zatopić... Ha, cóż... trudno!... Stanie się, co się ma stać. A teraz... choć się... wyśpimy. Umieram ze znużenia. Kładź się i ty, Hanka! Może się jeszcze uda nam stąd wymknąć, jak zapadnie zmrok...
— Dobrze, braciszku! Też ledwie żyję... Ale położę się bliżej Badmajewa, żeby podać mu wody, jak będzie pić prosił. Wogóle... tak strasznie jęczy... Nie da ci usnąć... Więc posuń się, braciszku...
A ty?
— Ja.. z samego znużenia nie usnę... Zresztą trochę zdrzemnęłam się na górze, kiedy ty chodziłeś na dół... A ty — nic a nic!
— Ach, Hanko, Hanko!... Zawsze ty taka!
— Jaka?
— Kochana!... — odszepnął sennie i usnął natychmiast.
Dziewczyna zamknęła oczy i próbowała również usnąć, lecz ciężki oddech rannego, przeplatany jękami, dziwacznem, chwilami żałosnem, chwilami okropnem rzężeniem, zmieszanem z mongolskiemi i rosyjskiemi wyrazami — brzmiał tak strasznie, tuż nad jej uchem, że o śnie marzyć nie było podobna.
Leżeli w ciasnej jamie blisko siebie, przylegając ciałami i gorący oddech umierającego, tchnący już rozkładem poszarpanych wnętrzności, bił wprost w twarz dziewczyny. Odwracała się od chorego, a jednocześnie łzy napełniały jej oczy i nieopisana litość ściskała serce. Wspominała skromność, czułość, delikatność tego brzydkiego, żółtego jak mosiądz, płaskolicego młodzieńca, zakochanego w niej beznadziejnie. Teraz umierał daleko od krewnych, od ojczystych koczowisk, zamieszany do krwawej, obcej mu burzy, tylko dlatego, że chciał jej bronić... Bo przecież rozumiała dobrze, że nie przyłączył się do uciekających z miasta przed paru już dniami rodaków, że pozostał tylko po to, żeby być blisko od niej w chwili niebezpieczeństwa i że po to tylko zapisał się do ochotniczego wojska obrońców miasta... Jeszcze w chwili ostatecznego pogromu, kiedy dzikie hordy zwycięskich zbrodniarzy opanowały miasto i rozbiegły się po niem, paląc, rabując, gwałcąc, — próbował skłonić ją do ucieczki wraz z matką... Wówczas można było jeszcze ujść, jeszcze brzeg rzeki nie był opanowany przez nieprzyjaciela i łodzie jeszcze nie były poniszczone... Ale one odmówiły: nie mogły przecież porzucić ojca i brata, walczących w szeregach...
— To darmo! Wszystko stracone, oni są dokoła... Nieprzeliczone ćmy ich ciągną zewsząd!... przekładał uporczywie.
— Bez męża i syna nie pójdę!... — powtarzała matka.
Wtedy mężny chłopak poszedł szukać sędzięgo Korczaka z synem w wirze bitwy. Tymczasem losy walki obróciły się tak, że nim zdążył wrócić, obaj poszukiwani wpadli do domu, a za nimi tłuszcza złoczyńców...
I rozegrały się sceny, na których wspomnienie dusza w dziewczynie mroczyła się i omdlewała...
Ból, rozpacz, odraza do całego świata, a przedewszystkiem do siebie za to, że mimo to... żyje, że żyć... pragnie, że lęka się jednak jeszcze cierpień i śmierci — przebiły jej serce niby zimne ostrze sztyletu i przygwoździły nieruchomo do ziemi. I myśl o samobójstwie przemknęła jej przez głowę, jak niedawno bratu... Ale co stałoby się z Władkiem, gdyby, obudziwszy się, znalazł ją niespodzianie obok siebie wyciągniętą, zimną, milczącą, obojętną dla wszystkich i na wszystko?... Wyobraźnia jej niepostrzeżenie przekroczyła granicę świadomości i pomknęła przez jakąś krainę, nieznaną, suchą, trupią, pełną czarnych szkieletów i zimnych lodowych szczytów... Oto, porwał ją i niesie jakiś wielki ptak, kraczący głosem grzmiącym jak ryk lwa, szumiący skrzydłami, jak wielkie chmury gradowe... Leci, omiatając szponami i piersią lawiny ze spotykanych lodowców... Światy walą się w przepaść poza nim z grzmotem... Szaleje legendarny Rok, bajeczny ptak wschodu, ptak — skała, o którym opowiadał jej Badmajew... Leżąc na jego grzbiecie, oplatała rękami jego potężną, wyciągniętą jak słup marmurowy szyję... Bała się potwora, lecz bardziej jeszcze bała się otchłani, nad którą on mknął... I dlatego coraz mocniej przyciskała się do jego chropawego ciała, drgającego od niezmożonego wysiłku...
Nagle ptak opadł przed bramą wspaniałego, jarzącego się światłami pałacu... Wśród przeraźliwego dźwięku trąb, żółto i czerwono odziani kapłani, wyrzucając z srebrnych kadzielnic obłoki wonnych dymów, zbliżyli się ku niej, podjęli ją z dwóch stron pod ręce i powiedli po szerokich schodach ku górze, ku tajemniczo czerniejącym, olbrzymim bronzowym podwojom... Idąc, spostrzegła, że sama również odziana jest w żółtą suknię jedwabną, długą, powłóczystą, że na jej obnażonych ramionach ciążą złote bransolety, a na nogach złote brzęczą łańcuchy... Podniosła w górę oczy i spostrzegła, że w ciemnej ramie podwoi stoi i uśmiecha się do niej... przepiękny, z twarzą prześwietloną i cudną... Badmajew!
— Hanno, Hanno!... Idą!...
Obudził ją stłumiony szept brata i gwałtowne szepnięcie za ramię. Zerwała się i przysiadła; było ciemno i cicho, Badmajew już nie jęczał, na zewnątrz na górze słychać było miarowy tupot licznych nóg i szelest grudek ziemi, staczających się nadół po zboczu urwiska.
— Uciekajmy!... — szepnął Władysław. — Bierz swój worek i karabin!
— A Badmajew?...
— Czyż nie słyszysz, że nie dyszy?... Umarł.
Istotnie ranny nie oddychał. Aby się przekonać ostatecznie, dziewczyna, drżąc cała, wy; ciągnęła rękę w ciemnościach i musnęła nią ostrożnie z pewną czułością twarz umarłego przyjaciela... Zimnemi ustami dotknął jej dłoni i był to jedyny i ostatni jego pocałunek... Nigdy nie zapomniany dreszcz przejął ją nagle, zmartwiałą bez ruchu...
Władysław, który już był wypełzł nazewnątrz, rękę napowrót w jamę zagłębił, schwycił siostrę za połę ubrania i gwałtownie za sobą pociągnął.
Był najwyższy czas. Chińczycy długim sznurem czarnych cieni skradali się dołem z parowu wprost ku ich schronisku.
Na szczęście pień zwalonego drzewa zakrywał ich z tej strony, a załom ziemi rzucał daleko gruby cień. Pod jego ochroną udało się im wyślizgnąć niepostrzeżenie. Chyląc się nisko ku ziemi, pobiegli co tchu i ukryli się wśród wielkich głazów tuż u wody. Byli pewni, że Chińczycy tam za nimi nie podążą w obawie przed strzałami z przeciwnego brzegu. Zresztą napastnicy zbyt byli pochłonięci otaczaniem kryjówki, pełnej, jak zapewne myśleli, ludzi i skarbów przywiezionych z za rzeki...
Brat i siostra nie tracili czasu i, przebiegając od głazu do głazu, kryjąc się w cieniach wysokiego brzegu lub za pniskami zwalonych drzew, oddalali się coraz bardziej i bardziej od napastników.



Szli nocami, a we dnie spali ukryci w wykopanych naprędce jamach pod gliniastemi urwiskami górzystego brzegu, albo w leśnych parowach zaszyci w gęstwinę. Słusznie liczyli na zabobonność Chińczyków oraz plemion tubylczych, wstrzymującą ich od jakichkolwiek podroży po zachodzie słońca w obawie złych duchów — „dżelik’ów“ albo leśnych bestyj.
Ale noce wiosenne były krótkie. Tymczasem do doliny rzeczki Chara-gol, właściwie do jej ujścia, wskazanego przez Badmajewa, mieli zgórą sto wiorst. Musieli pospieszać jeszcze z tego względu, że zapas konserw i sucharów, jaki pozostał im po zabitych towarzyszach, był bardzo nieznaczny. Wprawdzie często w srebrne od mgieł i rosy ranki na żółtych ławicach i odmiałach rzeki spotykali stada nocujących tam dzikich gęsi, trafiali na pary wypoczywających tam łabędzi, wprawdzie nieraz, gdy wieczorem sunęli ostrożnie wzdłuż wody, nasłuchując i oglądając się wokoło, przelatywały nad nimi z rześkim szelestem w opalowem powietrzu stada kaczek, lecz Władek spoglądał tylko na nie żałośnie, nie śmiejąc strzelać z obawy zwrócenia uwagi Chińczyków. Tych jedynie lękali się obecnie, gdyż od miasteczka zdobytego przez bolszewików oddalili się już na tyle, że stamtąd nie groził im pościg. Od brzegu ogarniętego powstaniem dzieliła ich prócz tego bystra, szeroka rzeka, no i... ochronne strzały chińskiej straży pogranicznej.
— Niema złego, coby na dobre nie wyszło!... — pocieszał siostrę Władysław. — Idziemy polem śmierci, bronionem przez obstrzał stron obu!... Co?... Wyższy dowcip!... Najgorzej, że nie wiem jak poznać tę rzeczkę Chara-gol?!... Bo tam pewnie niema... deseczki z napisem!...
Znaleźli w worku Badmajewa mapę i kompas, lecz nie na wiele to im się przydało. Znali rzeczółki, wpadające do głównej rzeki w pobliżu miasteczka, dalej jednak wszystko się plątało. Wiosenne roztopy potworzyły moc nowych strumieni, wypełniły bulgoczącemi kaskadami tyle suchych zwykle parowów, zwiększyły do tego stopnia zwykłe potoki, że mapa oraz określenie Badmajewa: „trzecia większa rzeczka z prawej strony“ — na nic się nie przydały.
Hanka, obtłukując nogi po nocach na nagich żwirach i głazach nadbrzeżnych, marzyła głośno o chwili, kiedy nareszcie zawrócą w miękkie doliny, gdzie szumią lasy, gdzie kwitną kwiaty i ścielą się kobierce łąk, gdzie można będzie rozpalić ogień, którego widoku byli pozbawieni, ot, już dzień szósty...
Dla niej każdy spotkany strumień był „Chara-gol“ i brat musiał używać całej swej wymowy popartej groźną stanowczością leśnego bywalca, aby przekonać ją, że tajemniczy „Chara-gol“ jeszcze daleko.
— Przypuśćmy, że przechodzimy dziennie dwadzieścia wiorst, to nam jeszcze do ujścia Chara-golu pozostało dwa dni drogi... Badmajew powiedział zgórą sto wiorst, to znaczy wiorst sto pięćdziesiąt!... Ja wiem, jak oni liczą... Oni konno jeżdżą!... Zresztą wątpię, żebyśmy robili dziennie więcej niż wiorst piętnaście.
— Dlaczego?... Przecież idziemy całą noc bez wytchnienia?!
— Wciąż skręcamy, omijamy to skały, to rozlewy, to błotniska, to zwały pni drzewnych... W dodatku... w nocy chodzi się wolniej!...
— Ach, nie wiem doprawdy, co jeszcze wymyślisz?!... Nie mam już sił...
— Co wymyślę?... Hanko, Hanko! Czyż przypuszczasz, że nie chciałbym skrócić... choćby i dla siebie... tej mordęgi?... Przecież i mnie nogi bolą i krwawią się na tych kamieniach!... Przecież i ja chciałbym się ogrzać i wyspać!... Lecz co począć?!... Jeżeli zawrócimy w dolinę pierwszej lepszej rzeczki, to możemy tam wcale nie znaleźć ludzi, albo znaleźć takich, którzy stokroć gorsi będą od spotykanych tu głazów... Więc zdobądź się na jeszcze troszeczkę cierpliwości, siostrzyczko... Przemóż się, wstań i chodźmy, bo czas upływa... Niedługo rozednieje...
Takie sceny powtarzały się coraz częściej w czasie ich nocnych wędrówek, kiedy dziewczyna padała nagle na kamienie, jakby się ziemia obsuwała pod nią i, płacząc mówiła:
— Dalej nie pójdę, nie mogę!...
Chłopak siadał nieopodal i patrzał na siostrę żałośnie; jej woreczek podróżny, jej karabin dawno już niósł na swoich plecach, lecz dodać jej sił i wytrwałości nie był w mocy. Chciał jej zabrać pas z ładownicami, który spinał jej bluzę żołnierską, ale nie zgadzała się go oddać.
— Jak będę wyglądać bez pasa?... Zresztą to drobiazg... i nie o to chodzi... Chodzi o to, kiedy nareszcie opuścimy tę przeklętą rzekę... Czuję, że rozchoruję się, dłużej na nią patrząc!... Wciąż mi się zdaje, że nie woda w niej płynie, ale krew, mózg... Każdy głaz wystający z wody, to... może trup... Władziu, Władziu!... Braciszku kochany, ulituj się nademną!... Zupełnie co innego... iść na słońcu, przez lasy pachnące, gdzie latają i śpiewają ptaki, gdzie widać daleko... gdzie można siąść spokojnie, bez obawy, że w tej chwili buchnie ku tobie z ciemności nieoczekiwany strzał... jak tu... Czuję, że zarazbym tam ozdrowiała, że wróciłyby mi siły i ochota... A tak!... Nie mogę dłużej, nie mogę!... I po co?... Wiesz co, zostaw mię lepiej!... Ratuj się sam... W głowie mi się mąci...
— Co ty, co ty, siostrzyczko?!... Zresztą — zgoda!... Skręcimy w pierwszą większą dolinę, ale jeszcze pójdziemy trochę, tam za temi górami... Tam już nie będzie chińskich straży... Tam powinna już być... Mongolja...
Wskazywał jej na łańcuch ciemnych szczytów, odrzynających się ostro na gwiaździstem niebie. Wzdychała, podnosiła się niechętnie i szła krokiem chwiejnym i nieskończenie znużonym. Brat podtrzymywał ją, pomagał, ale rozumiał, iż długo już tak trwać nie może, że trzeba koniecznie zmienić warunki podróży, dać siostrze wypoczynek, oderwać ją od bolesnych wspomnień, natchnąć nadzieją, otuchą, gdyż inaczej nie wrócą jej siły, nie wytrzyma dłużej ciężaru okropności, jakie zwaliły się na nich w ostatnich czasach... szczęśliwie zapominał o nich, zajęty troską o siostrę i powodzenie wyprawy.
— Za temi górami, za temi górami... zaraz zakręcimy, siostrzyczko! — powtarzał Hance od czasu do czasu, gdy spostrzegał, że znowu dziewczyna słabnie.
Coraz wyżej wzdymał się urwisty brzeg, coraz węższy stawał się pasek pobrzeża, wijący się nad wodą u podnóża wyniosłości. Glinę i piasek zastąpiły skały i kamienne rumowiska. Nieraz musieli wchodzić w wodę i brodzić, żeby ominąć kąpiące się wprost w nurtach rzeki cyple wiszarów. Rzeka szumiała coraz groźniej i pieniła się cała. Wchodzili w wąwóz górski, którego strome boki wyrosły nagle pod niebo i cieniami swemi zgęściły mrok nocy. Nagle gzyms ziemi, po którym szli, urwał się: rzeka lała się przed nimi z groźnym warkotem wśród prostopadłych kamiennych ścian.
Zatrzymali się zmieszani.
— Trzeba wracać i drapać się na górę. Tędy nie przejdziemy!
— Ach, doskonale!... szepnęła Hanka.
— Nic doskonałego! Tam napewno jest posterunek chiński... Oni je w takich miejscach zawsze stawiają...
— Przekradniemy się jakoś mimo, ale już nie wrócimy tutaj... Dobrze, braciszku? Pójdziemy lasami.. — prosiła.
— Tam niebezpieczniej!... — mruknął chłopak.
— Niech będzie. Byle nie to, co tu...
— Ano dobrze!... Ostro trzymaj się w takim razie, Hanko! Idziemy...
— Oddaj mi mój karabin.
— Uradzisz?
— Uradzę. Teraz wszystko uradzę... Taka we mnie odrazu ochota wstąpiła... Ty nie wiesz, Władek, co ja tu cierpię... Nie mówiłam ci... Nie chciałam cię martwić!... Ja nic nie wypoczywałam, nic... Takie sny, takie straszne sny... co noc... Czuję, że tam nareszcie usnę... że opuszczą mię... widziadła... Oszaleć można!... Słońca, chcę słońca za wszelką cenę... Zieleni... ognia... ludzkiego wypoczynku...
Wzięła karabin, nawet worek swój chciała od brata zabrać, ale jej nie dał.
Wrócili z pół kilometra i ostrożnie zaczęli się wspinać po stromem zboczu, porosłem miejscami trawą i krzewami. W połowie wysokości trafili na ścieżynkę, jaką wydeptują dzikie kozule, schodząc do wodopoju.
Ogromnie ułatwiła im dalsze wspinanie się ku szumiącym w górze lasom. Blisko szczytu Władek wstrzymał ostrzegawczym ruchem ręki idącą za nim siostrę. Zamarli na miejscu, z trudem wstrzymując ciężki oddech. Z góry dobiegło ich wyraźnie zaciekłe ujadanie psów.
— A co?... Nie mówiłem... Idziemy wprost do strażnicy... Odrazu wydała mi się ta ścieżka... zdradziecką!... Trzeba wracać!... — szepnął cicho, jak tchnienie, Władysław.
— Za nic!... — sprzeciwiła się Hanka. — Nie pójdę z powrotem do tego grobu!... I co tam dalej?... Napowrót w ręce... zbrodniarzy?... Co?
Władysław spojrzał mimowoli w czarną czeluść wąwozu, rozwartego u ich nóg. Wrzenie rzeki, biała jej piana, posępny jej łoskot wypełniały całe dno przepaści, aż do dalekiego zakrętu, gdzie seledynowy poblask wysrebrzał przelewające się bałwany.
— Ha, pewnie!... Za rzekę się nie przeprawimy... a tu wszędzie to samo... W takim razie chodźmy! Niech się dzieje wola boża!... Jedno tylko trzeba zrobić: zejść ze ścieżki!
— Dokąd?... — spytała niecierpliwie Hanka. — Z obu stron głazy i ciernie. Narobimy tylko hałasu, będzie gorzej!... Już idźmy na los szczęścia!...
Posunęli się jeszcze kroków kilkanaście po ścieżce, która stawała się coraz szersza i dogodniejsza. Krawędź urwiska już widniała tuż, pod ręką, gdy Władysław zatrzymał się nagle i nawet cofnął w tył, że omal nie strącił siostry w przepaść.
— Co się stało?... — spytała ta cichutko.
— Ktoś stoi.
— Skoro nas zobaczył, już mu nie ujdziemy. Lepiej otwarcie podejść. Powiemy prawdę, że uciekliśmy z tamtego brzegu pod opiekę Bogdohana!...
Władysław nic nie odrzekł, lecz posunął się parę kroków naprzód. Szczekanie psów dolatywało zupełnie wyraźnie i nawet poprzez plecionkę czarnych gałęzi błyszczało w dali czerwone światełko. Olbrzymia figura tuż u ścieżki na krawędzi urwiska nie ruszała się.
— To bałwan... ich bóstwo! Tfu!... Chodź, chodź, Haniu!... Nikogo niema!... — szepnął radośnie Władysław, pomykając szybko naprzód.
Hania schwyciła go za pas, żeby nie zgubić w ciemnościach, jakie ich nagle ogarnęły w cieniu drzew. Skręcili niezwłocznie w bok, w gęste krzewy i spiesznie oddalali się od ogni migających w dalekiem domostwie. Szczekanie psów przeszło we wściekłe ujadanie i nagle posępnie w ciemnościach rozbrzmiał... gong, potem głosy ludzkie, znowu gong i jeszcze raz gong, wreszcie zagrzmiały dwa strzały karabinowe jeden za drugim... Kule świsnęły tuż nad ich głowami, więc się pochylili, nie przestając jednak biec dalej przed siebie.
Niezbyt daleko stamtąd wydostali się na dość szeroką, wyciętą wśród lasu, drogę. Poczuli pod nogami rozjeżdżone w błotnistym gruncie koleiny i zatrzymali się, nie wiedząc, co począć. Nikt ich nie ścigał, strzały i głosy ucichły, nawet szczekanie psów zamgliło się, osłabło, zmieniło w zwykłe ujadanie.
— Pójdziemy drogą. Nie mamy nic do stracenią. Jak spotkamy kogo, to skryjemy się w zarośla. Zawsze tu lepiej, tu czuć ludzi!... — radziła Hanka.
— Ludzie teraz gorsi od bestyj! — mruknął chłopak.
— Ale cóż robić: jak nie można, to nie można! Droga, zdaje się, prowadzi w odpowiednim dla nas kierunku... Sądząc po gwiazdach... Tam jest północ, gdzie Wielka Niedźwiedzica!... Idziemy na południe... Będziemy trzymali się drogi, ile się da!...
— A może ona właśnie doprowadzi nas do tego Dordżjewa... Czy ja wiem, jak on się tam nażywa?... Pamiętasz pewnie, co mówił Badmajew?...
— Pamiętam... On nie Dordżjew, a Dordżij... mój kolega... ten Mongoł, prawdziwy Mongoł, cośmy go przezywali Chał-cha... Był raz u nas...
— Nie pamiętam. Ale mniejsza o to... Dlaczego mówisz, że ta droga nie doprowadzi?...
— To jest chińska strażnicza droga i wiedzie pewnie do drugiej strażniczej budki...
— Ominiemy i tamtą... Zobaczysz — pocieszała brata Hanka.
— Ale sensu niema chodzić od budki do budki!...
— Jak rozednieje, skręcimy w las, a teraz chodźmy, byle dalej od tej przeklętej rzeki!...
Dziewczyna odzyskała dawną żywość i humor; szła raźno obok brata, dźwigając na ramieniu karabin i nawet podskakiwała, chwilami.
— Zupełnie inna muzyka!... Miękko, stąpa się jak po dywanie, równo, nie trzeba wciąż myśleć, że się poślizgniesz, upadniesz, potłuczesz kolana lub rozbijesz nos!... Byczo!... — śmiała się cichutko.
Dobry humor siostry udzielił się Władkowi.
— Może i lepiej, żeśmy nareszcie skręcili w lasy... Tu można będzie i coś do jedzenia znaleźć, korzonki „sarany“ albo dzikiej marchwi... Baumajew uczył mię raz na polowaniu, jak ich szukać... Dalej w tajdze, gdy będzie można strzelać, upolujemy głuszca, cietrzewia, kuropatwę, albo zająca... co się da!...
— Albo kozulę... — wstawiła Haniai.
— Oho, zachciało ci się!... Kozule nie trzymają się tak blisko ludzi. Tu wciąż celnicy się włóczą. Dopiero jak dostaniemy się do Mongolji, zacznie się prawdziwe polowanie. Tam są i kozule, i dzikie osły-kułany, i ptactwa moc... Badmajew i Dordżij często mi o tem opowiadali, namawiali, żebym z nimi jechał... Tylko pamiętasz, ojciec nie puszczał. A szkoda!... Żałuję, że się nie udało, teraz wszystkobym wiedział... Ojciec bał się, że kraj dziki...
— Ojciec!... szepnęła przejmującym głosem Hanka.
... Ojciec... bał się, że kraj dziki... — powtórzyła.
Umilkli i dłuższy czas szli obok siebie w cichości. Władek lękał się spojrzeć na siostrę, gdyż wydało mu się, że płacze, a sam był też bliski łez.



Świtało. Nefrytowy brzask łagodnie sączył się z wysokich szczytów lasu wraz z kroplami gęsto kapiącej rosy...
Brat i siostra szli bardzo wolno, znużeni nocnemi przygodami i bezsennością.
Droga nierówna — ledwie znacząca się czarnemi koleinami wozów na żółtej powłoce zeszłorocznego igliwia, podziurawiona błotnistemi wybojami, pofałdowana żyłami grubych korzeni — wiła się kapryśnie wśród nieprzejrzanej kolumnady potężnych modrzewi i jedlin. Olbrzymie, twarde, kanciaste, pokryte łuskami spękanej kory, osędziałe od siwych porostów, guzowate od blizn utraconych dawno gałęzi, mocarne odziomki wznosiły się prosto i wysoko jak złomy skał... Gdzieś tam w bladem świtaniu chwiały się zlekka ciemne ich korony, trącane pierwszym podmuchem rannego wietrzyka i głuchy poszum, jak przybór obudzonego morza toczył się w przestworzach. Ale w dole było cicho i ciemno, jak w zasklepiających się w nieskończoność arkadach labiryntu. Nigdzie trawki, krzaczka, źdźbła zieleni... Bure od listopada polesie było gładkie, jak klepisko. Tylko tu i tam leżały potworne kłody upadłych parszaków, pokryte całunami mchów niby wielkie ołtarze ofiarne oraz pochylone, wsparte na sąsiadach, kolumny już umarłych drzewisk, kłoniących się ku ziemi, naruszały kościelną regularność tych leśnych naw i korytarzy.
— Końca, kresu nie widać!... Bałabym się, gdyby ciebie nie było!... — szepnęła Hanka.
— Pewnie, że niewesoło!... — odrzekł Władek, poprawiając karabin. — Ale wszelkie strachy, to musimy odrzucić, bo zginiemy...
— Wiem. Lecz tutaj, to nawet schować się niema gdzie, jakbyśmy kogo spotkali!
— Więc co?
— Możeby lepiej... iść bezdrożem? Spójrz na swój kompas, jak on nam wskazuje?...
Władysław skorzystał ze sposobności, przysiadł na zwalonym pniu, wyjął kompas oraz mapę i długo je studjował.
— Nic nie rozumiem! Tu będzie południe... A tak płynie rzeka... z zachodu... Powinniśmy niby iść w tym kierunku, a tymczasem droga jakby zawraca nazad...
— Nazad?! Ja ci mówię, że my znowu wyjdziemy do tych Chińczyków... Po co nam droga?... Już dzień... Pójdziemy wprost według kompasu... Przecież nam chodzi o to, żeby jak najprędzej dostać się do Mongolji nie, prawda? A Mongolja na południu...
— Racja. Tylko jabym wołał znaleźć dolinę tego Chara-golu... Mongolja duża... Jak tam trafimy do ludzi, do Dordżija? A po tym „urmanie“ błąkać się można do końca świata!
— Nawet ogień tu niełatwo rozpalić... Nigdzie nie widzę gałęzi... — westchnęła żałośnie Hanka.
— I wody też niema. Trzeba szukać rzeczki... — stanowczo zakończył chłopak. — Pójdziemy dalej, ale nie drogą, jeno opodal, bo może istotnie jaki djabeł nadjechać...
Porzucili więc drogę i poszli dalej jednostajnie ciemnym, wysokopiennym lasem, kierując się wyłącznie kompasem. I dobrze się stało, gdyż nie uszli dwóch stajań, jak usłyszeli w mogilnej ciszy nieruchomej puszczy głosy ludzkie i w dali, wśród brunatnych pni zamigotały barwy. Przypadli natychmiast za gnijący na ziemi pień drzewa i, wychyliwszy ostrożnie głowy, śledzili z karabinami gotowemi do strzału, co się na drodze dzieje. Dostrzegli Mandżura w błękitnym kaftanie na gniadym koniu, z łukiem i sajdakiem za plecami; z dwóch jego stron szli z karabinami na ramionach dwaj chińscy piechurzy i opowiadali coś jeźdźcowi wesoło.
Po tem spotkaniu zbiegowie jeszcze bardziej zagłębili się w las i marzyli już tylko, aby co rychlej znaleźć trochę wody, ugasić pragnienie, zjeść śniadanie i wypocząć. Ale choć wszędzie spotykali ślady bajorów, — zagłębienia pełne gęstego, napół zaschłego błota, — samej wody nie było nigdzie ani kropli: wszystko wypiły niebotyczne smoki drzewne.
Gdy więc powierzchnia ziemi zaczęła się cokolwiek wzdymać, tworząc garb, ucieszyli się bardzo, licząc, że u stóp wyniosłości może znajdą jaki ponik lub źródełko wśród paproci, których nieduże kolonje pojawiły się tu i tam.
Daremnie: i tam wody nigdzie nie znaleźli, a gdy weszli na grzbiet wyniosłości, dostrzegli znowu ten sam las pni brunatnych, olbrzymich, tonących we własnych mrocznych cieniach. A przecież przez strzechę splątanych wgórze koron widzieli, że dzień już na dobre rozgorzał, że śmieje się nad knieją nieba błękitem i złotem słońca.
Hanka usiadła zrozpaczona na ziemi.
— Umrzemy z głodu i pragnienia w tej piwnicy bez granic...
— No, jeszcze mamy konserwy. Otworzę puszkę, bo bardzo mi się jeść chce...
— Nie! Poszukamy przedtem wody — przerwała, zrywając się na nogi, dziewczyna. — Nie na długo już starczy tych konserw... A gdzież twoja zwierzyna, którąś obiecywał w lesie?...
— Prawda, nie spotkaliśmy nawet wiewiórki, ani dzięcioła... „Dremuczyj ljes“. Cóż robić?... — rzekł po rosyjsku.
Widząc, że siostra podpina napowrót rzemienie zdjętego na chwilę worka, wstał z westchnieniem i podążył za nią, spoglądając co chwila na kompas.
Znowu uszli szmat drogi, a nic nie zmieniło się wkoło. Zrobiło się tylko ciemniej i mgławiej, gdyż bezlistne o tej porze modrzewie znikły, zastąpione wyłącznie prawie przez ciemno?igłe jedle. Okrągłe ich pnie kolczaste od okruszonych sęków, zielone od glonów, podobne były do ogromnych zjedzonych przez śniedź słupów ze starego bronzu i miedzi. Niezdrowa wilgoć biła z pod ich korzeni.
— Będzie woda!... — mruknął Władek.
Mimo to wody nie znaleźli.
— Wiesz co, siostrzyczko!... Ty tu usiądź i poczekaj, a ja pochodzę wokoło i poszukam... — zwrócił się do siostry, widząc, że ta upada już ze znużenia.
— Dobrze, ale weź ze sobą karabin i nie odchodź daleko, bo ja się boję... Jeszcze mnie portem nie znajdziesz?...
— Będę hukał, a ty odpowiadaj!... jak u nas na grzybach: hop!... hop!...
— Ciszej!... szepnęła dziewczyna przerażona tym głosem, który rozbrzmiał szeroko, powtórzony przez wielokrotne echo.
Władek roześmiał się i, przeciągnąwszy oswobodzone z ciężaru ramiona, poszedł raźno w las, zataczając dokoła siostry szerokie kręgi. Przed odejściem kazał jej białą chustkę zaczepić na sęku drzewa, żeby mógł miejsce łatwiej odnaleźć. Dziewczyna rzuciła się zaraz na wznak na ziemię i, podłożywszy worek pod głowę, patrzała na okieneczka błękitu, widniejące tu i tam wśród łapczatych konarów jodłowych. Srebrne chmurki, wyzłocone słońcem, ukazywały się w tych otworach i nikły, płynąc spokojnie mimo w dal. Najmniejszy ruch, najmniejszy dźwięk nie zamącił ciszy. I znów przez chwilę zdawało się dziewczynie, jak już zdarzyło się to kilka razy w ciągu tych dni, że nic się w jej życiu nie zimieniło, że oto wyszła na zwykłą wycieczkę po grzyby, z której zmęczona i szczęśliwa wróci niezadługo do ciepłych, schludnych pokoi rodzinnego domu, z firankami w oknach i kwiatami w żardinierkach, gdzie czekają na nią ze słodką wymówką za spóźnienie ojciec i matka... Życie spokojne, zrównoważone, gdzie wszystko było zawczasu przewidziane, obliczone, gdzie dziś wiedziała, co będzie jutro, gdzie każdy postępek miał swój wiadomy skutek i koniec, gdzie radości, wzruszenia, zamiary, nawet straty i zawody w harmonijną splatały się girlandę... w łańcuch tak dobrze znanych wydarzeń...
I nagle wszystka zerwane, zniszczone, rzucone w jakąś krwawą, ognistą przepaść, gdzie wraz z ciałem rodziców spłonęła jej przeszłość!... Jest wolna, straszliwą bezwzględną wolnością zupełnej sieroty bez rodziny, ojczyzny, znajomych i przyjaciół...
Jacyś ludzie z okropnemi twarzami, okopceni dymem, umazani posoką, ludzie, którzy przedtem do niej zbliżyć się nie śmieli, porwali wiążące ją ze społeczeństwem więzy, szarpali ją, bili, usiłowali popełnić z nią rzeczy, których wspomnienie oblewało ją całą szkarłatem przejmującego wstydu... Matki, ojca, domu niema... Ona błąka się w jakichś ciemnościach bez kresu... niepewna nietylko dnia jutrzejszego, ale najbliższej godziny... Czy warto cierpieć?... Po co i na co?... dla kogo? — myślała, znowu z przejmującym bólem... Oto pod ręką karabin... krótkie cierpienie i... zniknie to wszystko tak strasznie męczące, jak znikł ojciec, matka i dom...
Otwarła zamknięte dotychczas oczy i spojrzała prawie z przerażeniem na kawałki lazuru śmiejące się do niej po przez korony wyniosłych drzew... Płynęły tam wciąż białe chmurki bardzo złote i bardzo puszyste, i wiatr zlekka szemrał w konarach... Dzień ciepły, słoneczny grał widocznie tam poza granicami posępnego boru wszystkiemi barwami wiosny... Wzdrygnęła się... Nie, za nic w świecie!... Chcę poznać ten świat rozległy i daleki, tak straszliwy, a tak ciekawy... chcę żyć, chcę jak inni kochać, nienawidzić, walczyć... Walczyć?... O co?...
Skurczyła się i znowu przymknęła oczy, uderzona prostotą i ciężarem tego pytania... Walczyć... o prawdę — z patetyczną naiwnością zabrzmiała odpowiedź jej dwudziestoletniej duszy. Komu prawda potrzebna?... Czy tym barbarzyńcom, co tylu ludzi osierocili i znieważyli?... Nie, teraz ona nie będzie się troszczyć o nikogo więcej... będzie walczyć tylko za siebie i za swój byt, za swoje życie, szczęście, powodzenie... i za... brata! — dodała w myślach z pensjonarską stanowczością, z uczuciem wstydliwego ciepła.
— Wstawaj, Hanka, jest woda!... Wspaniały będziemy mieli nocleg... — ocucił ją głos Władka.
— A ogień?... spytała, siadając.
Będzie i ogień... Znalazłem kałużę w dole od wykrotu... Wprawdzie niedźwiedź niedawno się w niej wykąpał, ale nic, woda się ustoi i będzie dobra!
Wkrótce siedzieli nad dołem od wykrotu, na którego dnie lśnił gęsty, czarny, do smoły podobny płyn.
— Skąd wiesz, że się tu niedźwiedź kąpał?...
— A bo ślady są.
— Gdzie?... Pokaż!... — pytała chciwie.
Wskazał jej na długie, równe, jakby gracą pociągnięte rysy pazurów, a dalej na parę wielkich odcisków, podobnych do gołej stopy ludzkiej.
— On tu wróci!... — rzekła z lekkiem drżeniem w głosie.
— Niech wróci — będziem mieli niedźwiedzie futro na pościel... — lekceważąco odpowiedział Władek.
Sprawdził jednak u siebie i siostry, czy karabin nabity i czy dobrze repetuje.
— Ty, siostrzyczko, strzelaj wtedy dopiero, kiedy mnie się nie powiedzie... I zupełnie już blisko, zupełnie... W oko, albo w ucho... Pamiętaj, żebyś nie chybiła... — pouczał ją, opierając karabiny o upadły pień modrzewia i rozkładając na pniu rzeczy; poczem małą siekierką, którą nosił za pasem, zaczął łupać korę z parszaka i kawały trzasek. Drzewo dobrze było spróchniałe i stoczone przez czerwie, mocno wilgotne i nie chciało się palić. Musiał Władysław poszukać na żywych drzewach na podpałkę żywicznych „obarów“ i smolnych sęków. Hanka tymczasem kubkami zaczerpnęła błotnistego płynu postawiła na bok, żeby się ustał.
Niedługo wspólnemi siłami rozniecili ogień. Gdy boski żywioł czerwonym językiem zaczął lizać i topić bursztynowe krople żywicy, gdy płomień zaczął parskać i wyrzucać to strzeliste płomienie, to kłęby pachnącego dymu, Władek schwycił swoją siekierkę i wykonał z nią „jak z tomahawkiem“ wojenny taniec dokoła ogniska z dzikiemi, zwycięskiemi okrzykami.
— Oa—haj!... Ja—haj!...
— Cicho!... Jeszcze nas kto usłyszy.... Ty dzikusie! — wołała Hania, nie mogąc wstrzymać śmiechu.
— Niema nikogo na milę wokoło... Chyba ten niedźwiedź, co tu był... Ale on jak usłyszy indyjskie wołanie, tylko szybciej pomknie!... Już widzę, jak galopuje, koziołkując na łeb na szyję... Tak, siostrzyczko!... Napijemy się gorącej herbaty, potem ugotujemy zupę z konserw, potem wyśpimy się, a potem — marsz, choćby do Pekinu!...
— Dobrze mówisz, lecz zobacz jaka ta woda brudna, ile tam pływa robaków i jakichś kosmatych potworków... Nie, ja jej w usta nie wezmę...
— Nie trzeba się uprzedzać, w najczystszej wodzie, jak spojrzeć przez mikroskop, jest to samo!... Ustoi się, odcedzi się, będzie dobra!...
— Ale zapach!...
— Zaparzymy więcej herbaty...
Rozmawiając, wyjmowali z worków rzeczy, suszyli je, przewijali, Władysław zzuł buty i namówił na to siostrę, aby choć cokolwiek odświeżyć i osuszyć przy cieple ogniska obolałe i pokrwawione nogi.
Posiliwszy się, usnęli na ściółce z mchów pod ochroną zwalonego pnia, roznieciwszy z dwóch stron ogniska dla ciepła i obrony przed napadem drapieżników.



Dwa długie dni włóczyli się jeszcze po ciemnym, mogilnym lesie. Nie zostało im ani kruszynny sucharów, a konserw mieli ogółem dwie puszki. Ogarnęła ich szczera rozpacz.
Hanka nastawała, żeby zmienić kierunek i pójść zupełnie na zachód, a nawet z powrotem na północny zachód, lecz Władek upierał się.
— Najgorsza rzecz zmieniać kierunek... Wszyscy podróżnicy to mówią!... Możemy w ten sposób krążyć na jednem miejscu Bóg wie jak długo... A tak, bądź co bądź, przecinamy miejscowość!... Musi się zmienić... Idziemy ku górom... Widzisz... — pokazywał siostrze na mapie.
— Nic nie widzę!... A raczej widzę wciąż te same pniska i pniska... Już lepiej było tam nad rzeką...
— Ach, Boże mój!... któż ci dogodzi!?
Odwrócił się od siostry i patrzał posępnie w mglistą dal, pełną szeregów czarnych, wciąż tych samych, bezlitośnie jednostajnych daurskich modrzewi oraz jodeł.
Pewną otuchę budziła w nim jedynie coraz częściej trafiająca się domieszka jakiejś nowej odmiany drzewnej, o pniach równie grubych, strzelistych jak jodłowe, lecz powleczonych korą gładką, srebrzystą, drobno prążkowaną. Nie mógł jednak odgadnąć, co to za drzewo, gdyż jego konary, pokryte świeżem wiosennem listowiem, szumiały tak wysoko ponad ich głowami, że nawet rysie oczy Hanki nie były w stanie rozpoznać kształtu liści. Teraz do tych nieznajomych srebrno-piennych drzew przybywały nowe niezmiernie smagłe i wytworne pnie szarofioletowe od dołu, złoto-łuskie ku górze.
Korczak przyglądał się im z niezmierną uwagą, pilnie badając każdy szczegół, jak kazały czytane niegdyś podróże i jak nauczyła kilkodniowa włóczęga, gdy wtem zerwał się i klasnął rękami.
— Wiewiórka!... Patrz, Hanko, wiewiórka...
Wskazał siostrze na wysokie rozcochy jednego ze złotych drzew.
— Gdzie? — spytała. — Nie widzę...
— Ten tam czarny sęczek w samem rozwidlęniu... To wcale nie sęczek, tylko wiewiórka tak zamarła bez ruchu... Patrz, patrz... biegnie!...
— Istotnie! Upuściła coś... Chodźmy zobaczyć.
Skoczyli pod drzewo i znaleźli wyłuskaną, pogryzioną szyszkę cedrową. Poznali ją odrazu, gdyż nieraz kupowali podobne na targu w miasteczku i piekli, aby dostać świeże orzechy.
— Cedry. A co!? Mówię ci, koniec naszym cierpieniom!... — powtarzał radośnie Władek.
Hanka, choć milczała, czuła się również poruszona i odświeżona tem odkryciem. Szli dalej już weselej i sporzej, ale knieja mimo to długo nie otwierała przed nimi swych słonecznych, pobrzeżnych krużganków.
Jeszcze jedną noc musieli spędzić w udręczęniu i niepewności pod mogilnym stropem „śpiącego boru“. Dopiero nazajutrz koło południa, gdy w worku nieśli już tylko jedną puszkę konserw, w dali przed nimi błysnęło coś, jak promień słońca, zmrok lasu zaczął na widnokręgu blednąc, a grunt szybko ku dołowi pochylać. W zastałe, stęchłe powietrze „urmanu“ uderzył świeży, rzeźwiący powiew.
— Rzeka. Już ją czuję... Słyszysz — nawet szum!... — zawołał Władek.
— Nic nie słyszę; to szumi las. A rzeka może ta sama... z Chińczykami!...
— Nieznośna jesteś!... Zawsze wszędzie złe tylko widzisz... Dawniej nie byłaś taka...
— Bo dawniej... wszystko było inne... — cicho odpowiedziała dziewczyna.
— Dawniej tyś mię pocieszała.
— Bo dawniej wiedziałam czego chcę...
— A co!... Mówiłem: rzeka!... Patrz, patrz, tam w dole błyska!... Hurra!...
— Cicho!... Może tam istotnie Chińczycy...
— O nie!... To inna rzeka... Ona płynie z południa na północ... Widzisz jej dolinę...
Wskazał na jasną smugę powietrza, tworzącą jakby wyręb w czarnej dotychczas ścianie boru. Spuszczali się lekko po pochyłości, która coraz stromiej zbiegała na dół. Za chwilę stanęli na krawędzi wklęślizny wysłanej malachitową powłoką wczesnej, wiosennej zieleni i porysowaną czarnemi żyłami gałęzi, przeświecających z po za delikatnego listowia.
Środkiem srebrzyła się wstęga rzeki, a tu i owdzie złociły w słońcu szmaragdowe łączki. Kosmate fałdy lasów spływały po wyniosłościach nadół, zbliska zielone, a sine w dali, jak wspaniały granatowy płaszcz.
Gdy tak stali zapatrzeni na brzegu urwiska, wielki ptak załopotał w zaroślach czarnemi skrzydłami, wzleciał i siadł nieopodal na gałęzi modrzewia.
— Głuszec!... — szepnął przez zęby Władek do siostry. — Nie ruszaj się!...
Zrzucił worek i ostrożnie, z karabinem gotowym do strzału, jął się skradać, kryjąc za pniami ku zwierzynie.
Ptak nie zdradzał zbytniej obawy, wyciągnął szyję i patrzał na dół na chłopca, jakby zaciekawiony mało znanem widowiskiem. Aż huknął strzał i głuszec, rozpostarłszy szeroko skrzydła, bokiem spadł na dół, obijając się o sterczące poniżej gałęzie.
— Hurra!... Jest kolacja!... — krzyczał Władek, pędząc w stronę zdobyczy. Hanka bez tchu prawie pospieszała za nim, dźwigając porzucony worek brata.
Po piwnicznych mrokach i martwocie wysokopiennego boru, ta rozległa słoneczna dolina, porosła mieszaniną liściastych i iglastych drzew, podszyta nieskończoną rozmaitością krzewów, wiklin, paproci, traw i ziół, wydała im się rajską krainą. Wszędzie szczebiotały i śpiewały ptaki, zające-bielaki i białe, górskie kuropatwy, już mocno porudziałe, zrywały się im co chwila z pod nóg. Władek, oszołomiony mnogością zwierzyny, chciał wciąż strzelać. Już dwa razy spudłował w gorączce, więc gdy po ostatnim strzale wzleciało z nad rzeczki z gęganiem wielkie stado szarych dzikich gęsi i chłopak znów się złożył, siostra schwyciła go za rękę.
— Za daleko!... Oszczędzaj ładunków!...
— To prawda!... Ale w głowie mi się mąci z radości!... Jak tu ślicznie!...
— Tak, tu ładnie... o ile niema nikogo!... Przedewszystkiem poszukamy dogodnego miejsca na obozowisko...
— Dobrze. Chodźmy nad potok!
Splątane jeżyny, dzikie wino, dziki chmiel, których gęste sieci spowijały krzewy, bardzo utrudniały im drogę. Musiał je idący przodem Władek co chwila przecinać swym dużym, podobnym do tasaka, myśliwskim nożem. Wreszcie wydostali się na brzeg rzeczki, wesoło szumiącej w kamienistem łożysku. Na drugim jej brzegu widniała jasna łączka, z której właśnie przed chwilą zerwały się gęsi. Chwilę wodzili zachwyconemi oczyma po delikatnym puchu wiosennej zieleni, pokrywającym drzewa i krzewy, po szmaragdzie murawy, tu i tam poplamionej ognistemi cętkami „żar-kwiatu“, ametystami pachnącego irysu, rubinami sybirskiego złotogłowiu, aż spojrzenia ich padły niespodzianie na niedużą drzewinę, całą śnieżnym obsypaną kwiatem, jak panna młoda w weselnym stroju. Wynurzała się z przejrzystego obłoku szmaragdowych listków i gałązek z tak niesłychanym wdziękiem, słońce oblewało ją tak cudnie łagodnym, złotym blaskiem, iż niepodobna było pomyśleć, aby sama tutaj wyrosła.
Hania chwyciła brata porywczo za rękę:
— Jabłonka!... Tu ktoś jest!... To ogród!...
— Ha!... Wtedy poprosimy o gościnność!... Ale to może być i dzika jabłoń... Przecież pamiętasz, że z tego brzegu przynoszono nieraz mamusi małe chińskie jabłuszka, o których ojciec mówił, że są podobne do polskich rajskich!...
— Chciałabym, żeby tak było!... Nie chcę ludzi... nie chcę ludzi!... — powtórzyła niechętnie.
— Zaraz się o tem przekonamy. Przejdziemy, na tamten brzeg! — odpowiedział, siadając i zzuwając obuwie.
Hanka poszła za jego przykładem.
Gdy brnęli przez wartką, kryształową wodę, dostrzegli chmary ciemnych ryb z koralowemi płetwami, nurkujących przeciw prądowi w głębokich, zielonawych „zatoniach“. Kilka większych wyrzuciło się wysoko w powietrze i padło na płytkie wodospady, wałem przelewające się przez progi z omszałych głazów. Władek chciał biec i chwytać je, lecz poślizgnął się, upadł i o mało go prąd nie porwał i nie potoczył w wiry.
Hanka ze śmiechem wyciągnęła go z wody za rękę.
— Za chciwy jesteś, Władku, za chciwy!... Albo nikogo tu niema i wtedy nie potrzebujemy się spieszyć, nałowimy i zwierza i ryb... Albo tu ktoś jest, a wtedy — po co nam to?... gadała, pomagając bratu odpinać zmoczony worek i wyżymać nasiąkniętą wodą odzież.
Jabłoń była dzika i w pobliżu nie znaleźli śladu człowieka.
— Tu wypoczniemy, wyśpimy się, najemy i zrobimy zapasy żywności na dalszą drogę!... — dowodził Władysław, rozpalając na łączce ognisko. — Zaraz zabieram się do budowy szałasu... na dwie strony, jak to robią kopacze złota... Wiem, opowiadali mi nieraz... Będziesz i ty miała swój pokój, i ja... Zobaczysz, cały pałac!...
Hanka skubała głuszca w milczeniiu, ale po raz pierwszy od wielu dni oczy jej również błyszczały i śmiały się wesoło.



Wbili w czterech rogach nakreślonego na ziemi prostokąta cztery kołki dwumetrowej wysokości, zakończone rosochami, na rosochach położyli dwa długie na trzy metry poprzeczne drągi; na przecznicach oparli pochyło szereg żerdzi; żerdzie przykryli kawałami grubej kory, świeżo zdartej z olbrzymich pobliskich modrzewi. W ten sposób utworzyły się dwie pochyłości dachu, z przedziałem pośrodku na półtora metra szerokości. W tym przedziale otwartym zupełnie w górze i z boków miał się palić według przykazań włóczęgów sybirskich „wieczny ogień“ nie tylko dla ogrzewania i osuszania szałasu, lecz również dla obrony przed komarami oraz dokuczliwą leśną „muszką“, której pojawienia należało lada dzień oczekiwać.
Władek, kierując całą budowę według wskazówek zapamiętanych z opowiadań znajomych zabajkalskich kozaków, bardzo był z siebie zadowolony.
— A co, jaki pałac?... Jak przyjdzie do czego, to nawet drzwi będzie można z dwóch stron dorobić... I będziemy wtedy zamknięci, jak w prawdziwym domu...
— Ale dym!... Udusić się możemy!... — wstawiła Hania.
— To nic!... Przyzwyczaimy się; zresztą w lecie dużo palić nie trzeba będzie, byle się tliło!...
Na jednem „poddaszu“ urządziła sobie z gałązek modrzewiowych i mchu posłanie dziewczyna, na drugiem brat. Hania prócz tego upiększyła „pałac“ liśćmi pachnącego cedru, oraz kwiatami tarniny, pierwiosnków, irysów, złotogłowiu. „Żar-kwiat“, choć jej się bardzo podobał swą namiętną barwą, miał za krótką łodygę dla wtykania go za żerdzią, więc tylko codzień świeży przypinała na piersiach sobie i bratu.
Praca płynęła im wesoło wśród żartów i śmiechu, a nawet śpiewów, i zdawało się, że smok okropnych wspomnień zadrzemał nareszcie, a może usnął na zawsze w ich sercach.
Dolina ku radości Hanki okazała się zupełnie bezludną i, sądząc z niezmiernie ufnego zachowania się zwierzyny, nawet nie odwiedzaną. Ptactwa była moc na rzeczce oraz bajorach i jeziorkach, ukrytych tu i tam w nieprzebytych chaszczach.
Codzień Władek zabijał gęś, czaplę, głuszca, cietrzewia, albo parę kaczek. Hanka znalazła w trawach parę gniazd z ślicznemi zielono nakrapianemi jajami. Nie było obawy, żeby umarli z głodu.
Nauczona przez brata, Hanka zaczęła pilnie wyszukiwać bulwy złotogłowiu, dające wyborną mączystą przyprawę do zupy ugotowanej ze zwierzyny.
Władek, który wciąż włóczył się po okolicy, codzień nieledwie robił jakieś odkrycie. Raz przybiegł tak wzburzony, że nie na żarty przestraszył siostrę, odłożyła łataną przez siebie odzież i spytała przerażona:
— Co?... Przyszli Chińczycy?...
— Ależ nie, ryby!...
— Wiem. Widziałam. Nic nadzwyczajnego!... Woda zimna, złapać trudno!
— Moc, tłum, ławica cała... Można czerpać rękami... Choć zaraz... Narobimy zapasów na rok! — wołał Władek.
Podniosła się dość niechętnie, żeby pójść z nim razem, lecz brat surowo kazał jej zabrać karabin.
— Bez broni z szałasu na krok odchodzić się nie waż!... Widziałem niedźwiedzia!... Zabierz plecaki na ryby... Zaraz przyniesiemy.
Pobiegli podnieceni w stronę rzeczułki.
— Tutaj, tutaj!... — wskazywał Władek w stronę opienionych wirami podwodnych głazów, po których przebyli pierwszego dnia rzeczkę.
Z wirów wyrzucały się, jak wtedy, wielkie ryby, błyskając w słońcu i wpadłszy we wrzące powyżej prądy, nieraz do połowy ledwie pokryte wodą.
Pęd prądu i śliskość opoczystego dna jednak uniemożliwiały prawie pościg za niemi. Hanka nie weszła nawet do wody. Władek, uzbrojony w drążek, do którego przywiązał swój ostry nóż mongolski, umieścił się na wystającym z wody kamieniu i próbował chwytać ryby swoim harpunem. Niebardzo mu się to jednak udawało; ciemne, wrzecionowate, śliskie olbrzymy, nawet ranione, wyrywały się i uciekały. Schwytał zaledwie dwa, przyczem znowu wpadł w wodę i przemoczył się do nitki.
— To na nic!... — krzyczała z całych sił Hanka, aby zgłuszyć szum wody. — To na nic... Ale tutaj dużo innych, drobniejszych ryb!.
Wskazała na głębokie „zatonie“, wyżłobione w żwirze i kamieniach przez odbity od skał nurt, który tu zawracał i tworzył ciche, przejrzyste „odstoje“.
Istotnie, nisko u dna widać tam było całe chmary tulących się do siebie srebrnołuskich łososi. Czasami pojawiał się nad niemi, jak chmura, drapieżny „tajmeń“ z rozwartą zębatą paszczą, z nastroszonemi krwawemi płetwami, lecz ryby, kołyszące się w kryształowej wodzie, jakby w jakiem upojeniu, zdawały się nie spostrzegać wroga, a i on też tym razem nie rzucał się na nie, nie szukał zdobyczy, jeno przejścia dla siebie dalej, dokąd pędziła go tęsknota. Ale i w tych odmętach połów ryb na większą skalę bez sieci i przyrządów był nie do pomyślenia.
Po długich próbach udało się Władkowi znowu schwytać zaledwie dwie sztuki.
— Mamy cztery!... Ale to mało, to nic! Musimy ich mieć setki, żeby nasuszyć i nawędzić na dalszą drogę... Rozumiesz!...
— Rozumiem. Więc już się stąd wybierasz?... — przerwała mu z niechęcią.
— Nie zaraz, ale kiedyś trzeba będzie pójść!... No i „chód“ ryby, przelot ptactwa też się niedługo skończy... A wtedy co?...
— To prawda. Ale wiesz, Władek — nie chce mi się o tem myśleć...
— Za to ja muszę myśleć... Więc wiesz oo: zrobimy tu sybirską „zajezdkę“... To nietrudno... Tylko miejsce wybierzemy spokojniejsze, gdzie słabszy prąd.
Wzięli się zaraz ochoczo do roboty.
Sybirską „zajezdka“ był to zwykły polski „jaz“ z otworem do wstawiania buczy. Nie udało im się jednak całej rzeczułki przegrodzić, nie mogli wbić palików płotu dość głęboko w kamieniste dno, wartki prąd wciąż im je wyrywał. Po ciężkich trudach umocowali parę przęseł przyniesionemi z brzegu kamieniami, przetkali je chróstem i powiązali jako tako wikliną. Chuderlawy ploteczek drżał od uderzeń wody, jak w febrze, ale się trzymał.
Pozostało spleść „buczę“. Władek udał się po koszykową wiklinę, której cały gaj rósł opodal na ilastej ławicy. Już naciął sporą naręcz żółtych, giętkich prąci, gdy posępnie zahuczały jeden za drugim dwa strzały w stronę szałasu, a potem rozległo się rozpaczliwe wołanie Hanki. Rzucił wszystko i pobiegł z sercem mocno bijącem, z karabinem gotowym do użycia. Hanka stała przed szałasem również z karabinem i machała ręką na niego:
— Chodź!... Chodź!... Prędzej!...
— Co się stało?...
— Dziki!... — mówiła wzburzona. — Dziki!... Zdaje się, że zabiłam.
— Bajki!... Skąd?... Gdzie... — zauważył z kruszyną zazdrości.
— Ale tak. Przeprawiały się przez rzeczkę i przeszły mimo, tu bliziutko... Całe stadko... Wtedy strzeliłam do ostatniej... I zdaje się, że upadła... Tu... tu... widzisz... leży... rusza się w gęstwinie!...
— Prawda, rusza się!... — zgodził się chłopak.
— Chodźmy zobaczyć!...
Zrobiła ruch, ale brat przytrzymał ją za rękę.
— Ostrożnie, jeżeli to doprawdy dziki, to ranne bywają niebezpieczne... A karabin zrepetowany?
Hanka z zawstydzeniem przekonała się, że zapomniała to uczynić.
— Ale prędzej, prędzej... bo „ona“ ucieknie!...
— Kto „ona“?
— Ta świnia. Olbrzymia świnia...
— Tylko powoli. Nie Świnia przedewszystkiem! nie świnia, bo świnia, to domowa! Widzisz tamten pień zwalony. Wejdziesz na niego i przygotujesz karabin do strzału, a ja zajdę od tej strony... Ostrożnie jednak, żebyś mnie nie postrzeliła...
— Już dobrze, braciszku, będę uważać... Ale się spiesz, bo ucieknie... Widzisz, znowu się rusza...
Rozeszli się, lecz Hanka skoro tylko wdrapała się na kłodę, zaczęła natychmiast przywoływać rozkazującemi znakami brata. Ten jednak nie zważał i ostrożnie, rozgarniając lufą krzaki, zbliżał się do szamocącej się w gęstwinie ciemnej góry. Nagle stanął jak wryty: przez okienko w gałęziach dostrzegł o kilka kroków przed sobą wielki, czarny, szczeciniasty ryj, obluzgany krwią i pianą. Dzikie, czarne ślepia rzuciły mu wprost w oczy błyskawice wściekłości, usłyszał kłapanie kłów i gwałtowne uderzenia racic o ziemię... Serce w nim zamarło, miał ochotę uciec, ale się zawstydził; obejrzał się wokoło, czy niema gdzie pnia, albo głazu, na który możnaby się schronić, gdy dobiegło go ponowne wołanie Hanki:
— Chodź tu, chodź tu!... Stąd doskonale widać... Ranny. Nie ujdzie!... Ale... Prędzej, prędzej!...
Posłuchał siostry, ostrożnie wycofał się z zarośli i wkrótce stanął na pinu obok niej. Kilka kroków stąd, wśród przymiętych i połamanych krzaków wpół leżała, wpół siedziała na przetrąconych zadnich łapach, potężna maciora. Dojrzała ich, spróbowała się zerwać, lecz nie mogła, więc zwróciła ku nim okrwawiony ryj i zakląskała paszczęką.
— Stój spokojnie, Hanka!... — prosił Władek, opierając łożysko karabinu na ramieniu siostry. — Trzeba z tem skończyć.
Zahuczał strzał, dzik ryj ku ziemi opuścił, potem sam opadł i zamarł, przebierając nogami. Władek zaczekał czas jakiś, poczem ostrożnie zbliżył się do upolowanej zdobyczy. Był to ogromny okaz, rudy, szczeciniasty, oblepiony żywicą i leśnym śmieciem.
— Zuch, Hanka!... — pochwalił siostrę Władek.
— Ach, kochany, jak to dobrze!... Mamy zapas jedzenia co najmniej na miesiąc. Nie będziesz potrzebował chodzić na polowanie i zostawiać mię samą!...
— Co to, to nie!... Trzeba przecież gromadzić zapasy... Jedno tylko z tego wynika, że kiedy można za jednym strzałem zwalić taką... śpiżarnię, to niewarto strzelać do ptactwa — szkoda naboi!... Co, nie?
— Pewnie, że szkoda. Tylko, że podobne do tej okazje rzadko się zdarzają.
— Wcale nie. Są tu i kozule, i skalne barany, i jelenie — widziałem na skalach... Trudno je podejść, ale trzeba szukać!... Darmo nic!...
Hanka westchnęła. Zrozumiała, że brat jeszcze dalej będzie się od dziś zapuszczał w tajgę i na dłużej zostawiał ją samotną, a skoro tylko zostawała sama, znowu wracały okropne wspomnienia i piersi szarpał rozdzierający, nieutulony płacz... Kiedyż to się nareszcie skończy?...
Spojrzała na brata, który spokojnie ostrzył nóż, zabierając się do oprawiania upolowanego dzika.
— Oto pierwsza skóra na pościel, albo na obuwie, kiedy się nasze zedrze!... — gadał wesoło. — Mięso też będzie można wędzić i suszyć... Pokraję je na cieniutkie paseczki... Trzeba je jednak przedtem w słonym ukropie zanurzyć... Tak robią Kirgizi Czytałem, uczyłem się o tem w geografji...
— Nie mamy soli! — odrzekła cierpko Hanka. — Tak sobie dysponujesz, jakbyśmy tu za węgłem mieli sklepik!...
Władek zdziwiony spojrzał na siostrę.
— Boże, Boże!... Jaka ty się robisz dziwna!? Wciąż się gniewasz! Jak niema soli, to powiedz!... Pomyślimy o tem... Tu niedaleko jest gliniaste urwisko, na którem wykwita biały nalot. Burjaci nazywają to „gudżir“. Tam właśnie przychodzą kozice... Śladów taka moc, że ziemia udeptana jak klepisko... Pewnie to sól, którą przychodzą lizać!... Jutro zaraz zobaczę i powiem... Naradzimy się, jak ją zebrać... Potrzymaj, Hanko, brzeżek skóry, będzie mi łatwiej zdzierać!...
Hanka przysiadła obok brata na ziemi i pomagała mu oczyszczać i ćwiartować tłustą tuszę. Przejmował ją głęboki wstręt do tej krwawej roboty, bolesne obrazy znowu zawirowały przed nią, ale opanowała się siłą woli; pojmując doskonale konieczność tego, co czynili.
Wołała jednak mieć do czynienia z rybami. To też po oprawieniu dzika i zawieszeniu w dymie nad ogniskiem na poprzecznych żerdziach mięsa; pokrajanego w długie pasemka, przypomniała bratu, że trzeba przynieść wikliny na bucz i sama z nim po nią poszła.
Długo w nocy siedzieli przy ognisku, czekając na gotującą się w kociołku dziczyznę i pletli niezgrabnie duży kosz z ażurawemi ściankami.
— Ktoby, siostrzyczko, pomyślał przed miesiącem, że będziemy takie rzeczy robili, gdzieś na granicy Mongolji? — zauważył Władysław.
— Nie mów, bracie, nie mów!... — przerwała mu Hanka, rzucając przerażone spojrzenia na wylot wejścia.
Zdziwiony chłopak również tam zwrócił oczy, lecz dojrzał jedynie za kłębami snującego się z ogniska dymu szafirową dal ślicznej, przejrzystej nocy wiosennej, pełnej cichego szumu rzeki, zapachu lasów i kwiatów, migotania gwiazd, przyćmionych wilgotnym oddechem ziemi...



Wczesnym rankiem wyszedł Korczak na polowanie, wziąwszy z sobą parę podwędzonych ryb, i nie ukazał się dzień cały. Hanka z początku była bardzo zajęta. Obejrzała bucz i przyniosła stamtąd sporą ilość ryb, które trzeba było oprawić i opłukać. Następnie uprała swoją i brata bieliznę, poreparowała odzież...
Wszystkiego tego jednak było zbyt mało, aby zapełnić długi wiosenny dzień. Pod wieczór już nie miała czem zająć rąk i głowy, musiała siedzieć bezczynnie, wsłuchując się w milczenie okalającej ją zewsząd pustyni. Nie była to cisza, o nie!... Prócz monotonnego szumu rzeki i ćwierkania ptaków, dolatywały ją wciąż jakieś głosy nieoczekiwane, niezrozumiałe, jakieś krzyki dalekie, niesamowite trzaski, jakieś szelesty i głuche dudnienia. W miarę, jak zbliżał się wieczór, zdawało się jej, że te nieznane głosy mnożą się, wzrastają, gdy przeciwnie umilkły miłe jej śpiewy ptaków i nawet złagodniał szum potoku. Wychodziła co chwila na zewnątrz i patrzała długo w stronę lasu, gdzie rano zniknął Władek.
— Może się co z nim stało?... Może się z niedźwiedziem spotkał? Boże, mój Boże!... Czy nie wziąć karabinu i nie pójść go poszukać?... Jak go jednak znajdę w lesie?... Kompas zabrał... Zabłądzę... Wróci, zacznie mnie szukać... Ja jego, on mnie!... Nie, trzeba czekać... Boże, Boże!... Jakże znowu boli mię serce!...
Wróciła do szałasu i poprawiła tlejący się ogień, tak że jego czerwony blask rozproszył na chwilę cienie pochyłych poddaszy. Zwiesiła głowę i wpatrywała się w zarzewie, jarzące się w szczelinie między dwiema położonemi na sobie kłodami — „najdy“ — niegasnącego żaru, jak to nazywają włóczędzy. Złote żmije ogni coraz wypełzały stamtąd z sykiem, wiły się po olbrzymich brewionach, liżąc łakomie żywicę i spękaną korę... Blady popiół obrzeżał rubinowy żar i obsypywał się rytmicznie na ziemię lub ulatał porywany przeciągiem.
Było coś okrutnego w tej żarłocznej, nienasyconej pracy żywiołu, obracającego niedawną życia potęgę stuletniego drzewa w pył i proch...
Hanka nie podnosiła powiek, żeby nic nie widzieć, gdyż po zamieraniu serca poznała, że budzi się znowu i ogarnia ją z niezwalczoną siłą to coś strasznego, co nieustannem zajęciem musiała wciąż odpychać na dno wyobraźni...
Nagle, o radości, coś trzasło nazewnątrz! Władek wraca!... Wyskoczyła i rozgorzałe oczy utkwiła w ścieżynie, ginącej w cieniach lasu... Już tylko wierzchołki drzew gorzały rubinowem światłem, a ponad niemi gwiazdy przebłyskiwały na płowiejących niebiosach. Nad rzeczką i szuwarami dymiły się mgły.
Wtem niezrozumiały łoskot i przejmujące krakanie uderzyły w jej ściśnione piersi, jak ostry dziryt.
Mimowoli poderwała do góry trzymany w ręce karabin i szybko zwróciła w tę stronę głowę. Roześmiała się na głos, nerwowo, z widoczną ulgą: dwie rudo-białe górskie kuropatwy poderwały się z chróstów i, siadłszy na wierzchołkach dwóch sąsiednich suszniaków, wabiły się chrapliwie... Chciała strzelić, lecz przypomniała sobie, jak mało mają ładunków i jak je trzeba oszczędzać. Ptaki tymczasem rozpostarły wraz skrzydła i łagodnym łukiem opadły, połączywszy się, w zarośla...
Dziewczyna stała dalej samotna wśród bystro ciemniejącej i cichnącej doliny, natężając boleśnie słuch. Nic, nic! Szum wody i szmer lasu!...
A co jeżeli nie wróci?... Jeżeli zginął w tych wertepach... I ani ona, ani nikt nie ujrzy go już więcej?
Nie, to niemożliwe!... To byłoby zbyt okropne! Zaraz wróci, jak wracał codzień, onegdaj i wczoraj!... Lecz dlaczego dziś tak długo, tak nielitościwie długo!... Pewnie szuka tej soli... tak daleko!... jaka szkoda, że mu powiedziała... Lepiej wyrzec się wszystkiego, niż znosić taki niepokój!... Trzeba jednak postawić kolację, wróci głodny...
Weszła napowrót do szałasu, włożyła do kociołka z wodą parę kawałków mięsa i roślinnych korzonków, poczem powiesiła naczynie na drewnianym haku nad ogniem.
— Jaki ten Władek jednak dowcipny!... — rozmyślała, patrząc na wystrugany przez brata z sęka wierzbowego haczyk. Co jabym w tym boru bez niego robiła?... Zginęłabym dawno i po wielokroć... A jednak... tak blisko byliśmy śmierci: ani rozum, ani inteligencja, ani energja... nic, nic nie może się ostać... wobec niszczącej siły brutalnego gwałtu!... Ach, Boże, Boże!...
Znowu zaczęły napływać wspomnienia, tym razem tak szybko, że nie mogła, nie próbowała nawet przed niemi się bronić... Szczęk żelaza... Głucha wrzawa napływającego, szamocącego się tłumu... strzały... uderzenia... wściekłe okrzyki... jęki rannych, charkot umierających... błagania zabijanych... Widzi bluzgającą krew, padające ciała, wykrzywione spienione usta, zachodzące bielmem oczy, skamieniałe twarze zabitych... Grudy, grudy trupów...
— Matko, matko!... Ojcze!... — szeptała zbielałemi ustami, pochylając w tył głowę i opierając ją o kruche poszycie dachu.
Z pod przymkniętych powiek dostrzegała migające w dymie ogniska ukochane, zmienione bólem i śmiercią twarze... Nagle tuż obok nich po tamtej stronie ogniska zobaczyła twarz inną, której nigdy nie zapomni, twarz tego, który ją ciągnął i szarpał, zanim wyrwał ją z tych uścisków brat... Nie ruszała się, ale podniosła przerażone powieki... Istotnie w krwawym blasku ognia, po za dymem i buchającą z kociołka parą, czerniała wielka kudłata „papacha“ z czerwoną gwiazdą pośrodku, a z pod niej patrzały na nią drapieżnie okrutne, szare, przekrwione oczy... Z pod drgających, rudawych wąsów błyskały białe zęby... Wyciągnął ku niej wolno bladą, widmową rękę...
Przejmujący krzyk wyrwał się ze ściśniętych ust Hanki i jednym skokiem znalazła się w wylocie szałasu.
— Władek!... Władek!... Bracie!... Ratuj!...
— Jestem, idę!... — ozwał się w ciemności drogi głos.
Pobiegła ku niemu.
— Nie chodź, nie chodź tam!... — mówiła do niego gorączkowo... — Tam jest...
— Kto jest?... — spytał, zatrzymując się i opuszczając karabin do nogi
— Ten... ten.. co mię... wtedy... porwał...
— Nie może być!... Przecież go... zabiłem!
— W takim razie... widmo... widmo!... Nie, braciszku, już nigdy, nigdy... nie zostanę sama!... Obiecaj!...
— To będzie trochę trudno!... — mówił już spokojniej, obejmując ją wpół i prowadząc z powrotem do szałasu...
— Ale zobaczymy... W każdym razie jutro pójdziesz ze mną... po tę sól!... Jakie tam polowanie!... Widzisz, zabiłem kozulę!... — dodał, zrzucając przewieszoną przez plecy zdobycz. — Ich tam chmary. Kiedy się trafi na stado, to skaczą jak pchły, niewiadomo, do której strzelać!...
Hanka, wciąż jeszcze przejęta widzeniem, oglądała z żałością śliczne stworzonko.
— Nie, nie!... Ja nie zostanę, nie zostanę... Ale jej nie będę obdzierała tym razem, nie będę...
— Ależ dobrze, siostrzyczko, uspokój się... Zrobię wszystko, tylko nakarmij mię przedtem, bo jestem strasznie głodny... Złaziłem się strasznie, zanim poznałem gdzie są ich żerowiska i tropy... Jutro pójdziemy już na ich żerowiska prosto, jak w dym... Oglądałaś buczę, co? Doskonale! Dużo ryb?... — pytał wesoło, wyciągając nogi przed ogniem.
Hanka już przyszła do siebie i opowiadała mu szczegółowo o pracach i wydarzeniach ubiegłego dnia. Władek tymczasem chciwie spożywał kolaoję i dowodził, że lepiej jeżeli on swoje opowiadanie odłoży do jutra, gdyż teraz zbyt jest śpiący... Nawet kozuli nie oprawiał i zawiesił ją na noc na przecznicy szałasu przy wejściu.
Nazajutrz Hanka na krok nie odstępowała brata, tak, że ten zrobił jej nareszcie uwagę:
— Jeżeli chcesz, żebyśmy poszli na to polowanie, to musisz sama obejrzeć buczę i przynieść ryby... Ja tymczasem oprawię kozulę i potnę mięso... Inaczej nie zdążymy do wieczora..
Hanka dość niechętnie zgodziła się na podział pracy. Wyszli na polowanie dopiero około południa.
Do wąwozu z „gudżirem“ było dość daleko. Uciążliwa droga prowadziła wzdłuż rzeczki, po zwałach głazów i kamiennych ławicach, często przeciętych w miejscach urodzajniejszych gęstemi chaszczami cierniowca, malin, jeżyn, głogów, oplątanych dzikiem winem i chmielem. Wszystko jeszcze kwitło i podróż byłaby dość przyjemna, gdyby nie palące promienie słońca i zupełny brak ścieżynki.
Po parogodzinnym marszu wydostali się wreszcie na łączkę podobną do tej, na której stał ich szałas. W dali ponad czubami drzew wznosiły się jakieś odległe, śniegiem pokryte szczyty. Wiało stamtąd przyjemnym chłodem, a wiele kwiatów na dolinie stało jeszcze w pąkach. Zato drzewa wydawały się jeszcze roślejsze i potężniejsze. Szczególniej wpadało to w oczy, gdy z głównej doliny skręcili w boczny wąwóz, po którego dnie lał się z miłym szelestem nieduży ponik. Olbrzymie cedry, oplatając wężowiskami korzeni omszałe głazy, lub zapuszczając je głęboko w gliniastych upłazach, wznosiły się z obu stron zwartą ścianą. W cieniu ich było chłodno i aromatycznie.
— Zaraz będzie „gudżir“ — powiedział Władek. — Zobaczysz, ile tam śladów!... A może nawet przyłapiemy stadko... Teraz gorąco, to one chowają się w cieniu!... Będziemy się cichutko skradać!... Uważaj, Hanko, nie stąpaj na gałązki, żeby nie trzeszczały...
Szli cichutko, nie mówiąc nic do siebie. Hanka wstrzymywała nawet oddech, ciekawa niezmiernie cudownego miejsca. Władek kazał jej zaczekać, a sam popełzł na brzuchu i kolanach do zakrętu wąwozu, ale rychło wstał i kiwnął niedbale ręką:
— Dziwna rzecz, niema ani jednej; nawet w pobliżu ich nie widać... A tam, widzisz, tam ich pastwisko! — wskazał na zieleniejący w pewnem miejscu po przez gałęzie jaśniejszy szlak.
„Gudżir“ zupełnie zawiódł oczekiwania Hanki. Nazwa brzmiała tak ładnie. Oczekiwała więc jaśniejącej białości jaskini, a zobaczyła zwykłe gliniaste urwisko, na którego wilgotnym skraju tu i owdzie bielały podobne do pleśni plamy.
— Widzisz: sól!... Możemy nabrać ile trzeba!... — wskazywał Władek, rozczarowany chłodem siostry.
— Taka brudna!... — zauważyła. — Sama ziemia!
— To nic, rozpuści się w wodzie, ziemia na dno opadnie, a roztwór się zleje...
— Acha, — wiem, jak po tej niedźwiedziej kąpieli!
— Cóż robić, innej niema!... Ale gdzie one mogły się podziać, jak myślisz?...
— Ty wciąż o tych kozach?... Doprawdy nie wiem. Czego się zaraz tak martwisz, przecież mamy dosyć i ryb, i suszonego mięsa?...
— Nie o to chodzi... Chodzi o to, że ja muszę wiedzieć, gdzie one się podziewają... Wiesz co, jeżeliś ty zmęczona, to ty tu posiedź, a ja pójdę w górę na łączki, zobaczę... Może nawet na barana skalnego natrafię... To byłaby dopiero uciecha!...
— Nie, kochany, ja za nic nie zostanę, mówiłam ci...
— Więc chodź! Nawet lepiej, bo jak tutaj bardzo „nadeptać“, to kozule poczują zapach i przestaną chodzić... A tu doskonała „zasiadaka“!... Dlatego i herbatę sobie ugotujemy tam dalej...
— Dobrze, dobrze!... Już rozumiem!... Ruszaj!...
Obeszli wszystkie łączki na sąsiednich upłazach, przedtem już wypatrzone przez Władka, wszystkie kozie ścieżynki, prowadzące do wodopoju. Nadaremno: zwierzynę jak wymiótł — nigdzie jej ani śladu!
— Może przyjdą o zachodzie słońca!... — zauważył markotnie Władek.
Rozpalili ogień na jednej z dalszych łąk nadrzecznych, napili się gorącej herbaty i doczekali chwili, kiedy słońce znikło za czarną ścianą lasu, a rozpylany jego blask wypełnił powietrze.
— Byśmy tylko, wracając po nocy, nie zbłądzili!... — ostrzegała Hanka.
— Zbłądzić nie można: dolina jedna i rzeka płynie... Musimy jednak zajrzeć do „gudżiru“... Gdzie jak gdzie, ale tam napewno są...
Znowu cichutko skradali się już dobrze zamroczonym wąwozem, gdy niedaleko urwiska zatętniało nagle na chyliźnie boru i wspaniały jeleń, z zarzuconemi na plecy rogami, ogromnemi susami skoczył do parowu. Władek w jednej chwili złożył się i strzelił. Jeleń padł.
— A co, mówiłem!... — wołał urywanym głos sem, rzucając się w stronę jelenia i repetując w biegu karabin. Hanka ledwie zdążała za bratem.
Lecz nie dopadli jeszcze zdobyczy, gdy na tej samej wyniosłości, skąd skoczył jeleń, rozległ się nowy tupot i dziwnie przejmujące parskanie.
— Jeszcze jeden!... — szepnął Władek kierując w tę stronę oczy i broń.
— Boże mój!... Tygrys!... — dodał nagle.
Hanka już przedtem spostrzegła zwierza. Przypadł na szczycie wielkiego, szarego głazu, podniósł nad białemi kłami wąsate wargi i, charcząc, wpatrywał się w nich mieniącemi się, jak zielone szmaragdy, oczami. Przednie łapy wyciągnął przed sobą, tylne wężowym ruchem podbierał pod siebie...
— Odejdź, odejdź, Hanka!... Zaraz skoczy... Obali nas oboje... Pamiętaj, strzelaj po mnie... pamiętaj!... — szeptał chłopak zmartwiałemi usty.
Hanka posłusznie odsuwała się, zgarbiona, kryjąc się za bratem. Ten przyklęknął i karabin wolno podnosił. Nim huknął strzał, Hanka dostrzegła, że żółta błyskawica mignęła ponad parowem i na miejscu brata, tuż przed nią stanął potwór... Jedną łapą przyciskał do ziemi głowę Władka drugą z rozczapierzonemi pazurami wyciągał w powietrzu ku niej, jak rozgniewany kot... Ogłuszający ryk i charkot przelewał mu się po rozdygotanej gardzieli, wstrząsał, drgającym w rozwartej paszczy, krwawym ozorem.
Ale Hance od chwili, gdy spostrzegła w prochu głowę brata, wróciła cała zimna krew. Członki jej przestały drżeć, opuściła się, jak ją brat uczył, na kolano i, oparłszy na niem prawą rękę, spokojnie mierzyła między ślepia gorejące teraz, jak krwawo-żółte latarnie, o parę kroków przed nią pod białemi brwiami...
Miała wrażenie, że karabin sam wystrzelił. Zerwała się zdumiona, zapominając zrepetować broń.
Straszny pysk znikł nagle, jakby go kto zdmuchnął. Potwór zwalił się w bok z rozwaloną czaszką, zdychał, prężąc się w potężnych drgawkach. Jedna z jego łap szarpała kurczowo pierś leżącego pod nim Władysława...
Wtedy Hania przyskoczyła i uderzeniem kolby dobiła bestję.



Nigdy później Hanka nie mogła sobie zdać sprawy, jak zdołała wyciągnąć brata z pod ogromnego cielska tygrysa i przenieść nieprzytomnego na brzeg ruczaju.
Zdjęła natychmiast własną koszulę, podarła ją na pasy i wzięła się do opatrywania ran. Wyglądały strasznie, ale nie były niebezpieczne. Żaden poważniejszy organ nie został uszkodzony. Pod okładami zimnej wody przestały wkrótce krwawić. Ranny przyszedł do siebie. Był bardzo osłabiony upływem krwi, skarżył się na ból w piersiach i twierdził, że ma złamane żebro. Mimo to chciał zaraz koniecznie wracać do szałasu.
— Ależ, Władziu, to stąd co najmniej pięć wiorst!...
— To nic! Jakoś dopełzniemy... Tam mamy opatrunki i wszystko... Tam ja zaraz będę zdrów...
— Będziesz niedługo zdrów i tutaj!... Ja tu wszystko przeniosę!...
— A bucz?... Co zrobisz z buczem?... Trzeba wracać, mówię ci... Jak raz niedźwiedzie się zwiedzą, zwęszą nasze zapasy mięsa i ryb — nie damy sobie rady... Zeźrą... połamią... porozrzucają wszystko... Zginiemy... — jęczał cicho, ale nieustannie.
Żeby go uspokoić Hanka obiecała, że pójdą jutro rano; tymczasem rozpaliła ogień, ugotowała herbaty, urządziła sobie i bratu posłanie z świeżych gałązek cedrowych.
Władek nastawał, żeby ściągnęła skórę z tygrysa, lecz nie zgodziła się.
— Nie umiem i nie chcę, mam wstręt do tego cielska!...
— Wspaniałe futro i w dodatku — pamiątka!...
— Pamiątka? Dla kogo? Dla nas, sierot bez własnego kąta, ojczyzny i... przyszłości?... Kto będzie nosił taki ciężar!?...
— Jabym go poniósł!... — szepnął chłopak.
— Ee, daj pokój!..„ — roześmiała się. — Niewiadomo jeszcze, kiedy zaczniesz chodzić!... Lepiej zamknij oczy i spróbuj usnąć, a ja tymczasem pójdę, poszukam suszniaku na ogień!...
Od tego dnia wszystkie troski gospodarcze spadły wyłącznie na nią. Zaraz nazajutrz o świcie, kiedy brat jeszcze spał, pobiegła do szałasu po żywność, opatrunki, kołdry, gdyż chłód nocny dobrze tu się dawał we znaki, nawet w pobliżu ogniska.
Zbudowała nad bratem szałas i pokryła go cedrowemi gałązkami. Nie zabezpieczał on wprawdzie od deszczu, lecz pogoda im sprzyjała, dnie były przeważnie słoneczne i stosunkowo mało wietrzne. Za to pojawiła się inna plaga, która mogła zatruć im życie. Roje drobniutkich komarów zwiększały się z każdym dniem. Dotychczas dokuczały one przeważnie w czasie snu rankami i wieczorami, a znikały skoro tylko zaczynało przypiekać słońce, lecz zwolna nietylko rosły ich chmary, zwiększał się również okres ich grasowania. One głównie, oraz wstrętny zapach rozkładającego się w pobliżu tygrysa zmusił Korczaków, po paru dniach pobytu, do opuszczenia wilgotnego, cienistego parowu, który przezwali „Wąwozem Tygrysa“.
Władek nastawał, żeby zaraz wracać do szałasu.
— Pójdę, ile będę mógł... jak mię siły opuszczą, to się zatrzymamy choćby na parę dni... Ale wracać trzeba... Inaczej wszystko djabli wezmą!...
Hanka nie oponowała; całą drogę prowadziła brata, który ciężko się na niej opierał i ku wielkiemu jej przerażeniu znowu krwią pluć zaczął.
Zanocowali więc w połowie drogi. Brak szałasu i błotnista miejscowość dały im się w nocy niezmiernie we znaki. Komary i muszki nie pozwołały Hance oka zmrużyć, musiała wciąż podtrzymywać gęsty dym ogniska, żeby zabezpieczyć bratu spoczynek. Dopiero na drugi dzień wieczorem stanęli w swoim szałasie, który powitali, jak miły, rodzinny dom. Łączka tu była większa, przewiewniejsza, a więc i mniej owadów. Dachy szałasu oraz kierunek dymnika utrudniały owadom dostęp do wnętrza. Wtedy dopiero zbiegowie ocenili w zupełności mądrość rozmaitych, zapamiętanych z opowiadań, włóczęgowskich przepisów.
Jeden z nich radził, żeby długo na jednem miejscu nie popasać. Władek nastawał, żeby się do drogi zaraz szykować.
— Już mi lepiej. Ryby będę mógł sam przynosić i oprawiać... Zresztą ich coraz mniej!... Zostaniemy bez żywności... Mięsa cały prawie zapas zjedliśmy... Będziesz musiała polować... Tylko... niedaleko!... — dodał ze strachem.
— Rozumie się, że będę polowała!... A drugi tygrys nie prędko tu przyjdzie... Będę ostrożna... — pocieszała go Hanka.
Odtąd ginęła z karabinem na ramieniu po całych dniach w ciemnych borach, jak przedtem brat. Wracała nieraz późno w nocy, przynosząc zawsze to kozulę, to młodego warchlaka, to choć parę głuszców. Zasmakowała w polowaniu. Przestała się bać samotności, opuściły ją przywidzenia. Nieustanny ruch, skupienie natężonej uwagi na zjawiskach otaczającej przyrody uleczyły ją zupełnie. Zręczne zawsze jej ruchy nabrały siły i stanowczości chłopięcej, twarz opaliła się na bronz. Jedynie w wykroju ślicznych ust oraz w spojrzeniu wielkich, szafirowych, cudnie oprawnych oczu, oraz osadzie szyi kryły się jeszcze ślady jakiejś niepokojącej kobiecości.
Rany Władysława w czystem, łagodnem powietrzu goiły się szybko. Złamane żebro przestało dolegać i wyprostowało się trochę. Po całych dniach leżał teraz z nosem utkwionym w mapie i medytował nad dalszą drogą.
Zapasy żywności rosły z dnia na dzień, lecz w równie bystrem tempie topniały zapasy amunicji. Władek z rozpaczą liczył nieustannie naboje i z wyrzutem patrzał na siostrę, gdy ta na polowaniu wystrzeliła ich więcej, niż dwa.
Hanka sama była skąpa na strzały i wołała wrócić z próżnemi rękami, niż spudłować. Wkrótce doszła do niezmiernej celności w strzelaniu i doskonałości w podkradaniu się do zwierzyny.
— Cóż, kiedy zwierzyna strasznie się zrobiła ostrożna. Nie to, co w początkach! Kozule odeszły w góry, długo ich trzeba szukać. Przelotne ptactwo odleciało, a to co jest, siedzi na jajach... Zające gdzieś się podziały... Głuszców więcej nie widać.... Ryb coraz mniej... Braciszku, czy i nam nie należałoby przenieść się bliżej ku tym śniegom!... Tam napewno komarów i muszek nie będzie... Tam wiatr, tam chłodno... A tutaj... patrz, co one ze mną wyrabiają?...
Zdjęła chustkę, którą, idąc do tajgi, obwijała swoją twarz i głowę, i pokazała bratu policzki spuchnięte i pokryte bąblami.
— A ręce... Patrz, patrz... Palców zginać nie mogę... Rękawiczki nie pomagają... Gryzą bestje przez skórę, przez szwy zapuszczają żądła... Nieraz od tego swędzenia i bólu tak mię głowa boli, że usnąć w nocy nie mogę... Doprawdy, braciszku, pójdziemy w góry, na lodowce... Jak tam ślicznie!... Jakie tam wodospady... Ja tam niedaleko już bywałam... A polowanie?!... Skalnych baranów całe tabuny!...
Władysławowi oczy się skrzyły przy tych opowiadaniach, mimo to trząsł przecząco głową:
— Nie można, Hanuś, nie można! Te góry są na wschodzie! Zupełnie w przeciwnym kierunku, niż my iść mamy... To są pewnie odnogi Chin-ganu... Tam koczują Daurzy i Solona, którzy napewno nas wydadzą Chińczykom, a ci albo nas zabiją, albo wydadzą bolszewikom. Musimy uciekać stąd... Mongolja w tej stronie!...
Wskazał na doliny, gdzie na fałdach wyniosłości czerniały nieprzejrzane bory.
— Znów będziemy błądzić po „urmanach“.
— Dlaczego mamy błądzić?... Chara-gol powinien być niedaleko... Wody już wiem jak szukać, już przyjrzałem się tutejszym lasom...
— Tak się spieszysz do tej Mongolji... Ja bo sobie jej tak znów cudownie nie wyobrażam!
— A gdzie się podziejemy?... Mongołowie w wojnie i z Chińczykami, i z Moskalami... Napewno nas przyjmą życzliwie... Dosyć będzie pokazać im tybetański modlitewnik Bodmajewa i powiedzieć „Dordżij“ — jak on kazał... Pamiętasz?!...
— Ach, braciszku, wołałabym zastać tutaj!... Wybudowalibyśmy sobie chatę...
— A zima?... Osiem miesięcy zimy... Nie wytrzymamy... Sama widzisz, jak ubyło zwierzyny... Musielibyśmy wciąż za nią koczować, jak tunguzi! Nie, kochana jedyny dla nas ratunek — dostać się teraz do ludzi i im wcześniej, tem lepiej!... U Dordżija przeczekamy rewolucję, musi się przecie skończyć...



Drugi dzień już wędrowali przez czarnoborze. Przyzwyczajeni do mchu, obeznani z lasami szli spokojniej niż za pierwszym razem, nie czyniąc zbytnich wysiłków. Czuliby się nawet dobrze, gdyby nie ciężar nabitych sproszkowanem mięsem i rybami worków podróżnych oraz gdyby nie spierający oddech upał, jaki lał się z rozpalonego słońcem nieba i sięgał nawet na dno wiekowych zacieni „urmanów“. Siwa śreżoga, niby dym niewidzialnego pożaru, wypełniała przebory między drzewami i mgliła kolumnady pni, niknące w burym zmierzchu boru.
— Duszno! będzie burza!... — mówił Władek, ocierając rękawem pot z czoła. Straszna pięciopromienna blizna na prawym jego policzku, ślad łapy tygrysa, nabrzmiała i zaogniła się, gotowa znowu krwią trysnąć.
— Tak, będzie burza!... — zgodziła się siostra. — Wartoby pomyśleć o schronieniu!... Wieczór niedaleko...
— O wa! Do wieczora sporo jeszcze ujdziemy! Nic nam się nie stanie, choćby nas i zmoczyło, nie z cukru jesteśmy! — roześmiał się chłopak.
— Zawsze będzie zdrowiej i dla nas, i dla naszych worków znaleźć się w ulewę pod jakim wykrotem... Ogień rozpalić będzie też trudno, jak wszystko zmoknie...
— Racja, Hanuś! Ty zawsze masz rację! Oglądaj się więc za przytuliskiem! Tyś przecie domownica, a ja cygan!... Wiadomo!
— W takim razie, może tu?!... — wskazała na wielką tarczę ziemi, wyrwaną i podtrzymywaną pochyło w powietrzu siecią splątanych korzeni upadłego drzewa.
— Doskonale! Zaraz zrobimy porządek! — krzyknął Władek.
Zrzucił worek, odwiązał łopatkę, wślizgnął się pod wykrot i zaczął pogłębiać, czyścić i równać dno dołu. Hanka uwijała się z siekierką koto powalonego parszaka, rąbiąc na ogień gałęzie i odłupując smolne trzaski, gdzie nie zdążyły jeszcze „struchlić“ pod mchami i liszajami. Wkrótce wesoły ogieniek zabłysnął na brzegu schludnie wyłożonej paprociami jamy.
W samą porę, gdyż już chmary muszek i komarów ciągnęły ku nim.
— Już są, przeklęte!... — szepnęła Hanka.
— To znaczy, że niedaleko woda, a może... rzeczka... Rzeczka, rozumie się: Chara-gol?! Tam ogłaszam cię zaraz tybetańską księżniczką. Nawet dobrze wyjdzie po mongolsku: „Chanum-Chan-Ka“... Co, nieprawda, siostruniu! — śmiał się Władek.
— Nie pleć!... Zapominasz, że jestem chłopcem, jeszcze mię wydasz!...
— Wiecznie chłopcem nie będziesz!... Zbyt wielką robisz mi konkurencję... Niema zgody!... Cieszę się, że wyjdziesz za mąż i spokorniejesz! — przekomarzał się z nią, wylewając do kociołka zapas wody, przyniesiony w kozim pęcherzu. Był to jego pomysł, z którego był bardzo dumny, lecz z którego dotychczas nie korzystali, gdyż szczęśliwie wciąż jakoś trafiali na wodę. I teraz poszedł jej szukać w zagłębieniu lejowatego wądołu, pokrytego szmaragdową koronką paproci, który ciągnął się nieopodal.
— Wróć, wróć i weź karabin!... — wołała za nim siostra, śledząc z po za obłoków „boskiego“, jak mówili, dymu, chmary owadów, unoszących się nad barczystą figurą brata.
Burza przyszła dopiero w nocy i zbudziła ich w bardzo niemiły sposób. Ulewa zgasiła ogień i zalała im „sypialnię“. Musieli uciekać z zacisznego dołu, wlokąc za sobą przemoczone kołdry. Szczęściem mieli dość przezorności, żeby rzeczy, worki z żywnością i amunicją powiesić na osękach, pod tarczą wykrotu, gdzie deszcz nie sięgał. Za to sami dostali się pod gwałtowne wodospady dżdżu, pod grad szyszek, igieł i niebezpieczne pociski ułamanych gałęzi, lecących z wysoka z oszalałych w pijanym tańcu koron drzew.
Przemoczeni do nitki śledzili jednak z niemym zachwytem wspaniałe zjawisko. Uderzył ich przedewszystkiem niezmierny kontrast piwnicznego spokoju nizin puszczy i niezmiernego wzburzenia jej warstw wyższych. Nieruchome odziomki potężnych drzew stapiały się jak zwykle niepostrzeżenie z nieruchomą ciemnością powietrza, rozdzieraną jedynie zielonemi błyskawicami piorunów, ale smukłe ich trzony gięły się i kołysały jak byliny zbóż, a gałęzie i konary wiły się, prężyły, dygotały, syczały i wyły w ukropie igliwia, jak stada wężów zbudzonych przez nawałnicę na czołach leśnych gorgon.
Zbiegowie, jak gdyby z cichego, mrocznego dna oceanu, wtuleni pod kłodę parszaka, przypatrywali się rozruchowi i wsłuchiwali się w potężny, przejmujący huk przelatującej nad nimi burzy, radzi ze znalezionego schroniska, podnieceni impetem rozpętanych wokoło żywiołów. Sen ich odleciał, gotowi byli zaraz wstać i iść, aby wziąć udział w powszechnej walce, kogoś pokonywać lub się czemuś opierać...
— Cudnie!... — szepnęła Hania. — Cudnie!...
— Gdyby jednak było.... mniej mokro!... — roześmiał się Władek. — Przydałaby się ci tutaj twoja parasolka!... Co, może nie!?...
— Ach, Boże!... Dlaczego ty wciąż przypominasz?... — jęknęła dziewczyna.
Burza minęła równie szybko, jak przyszła, ale deszczyk nie przestawał padać. Czarny, zabłocony, wciąż jeszcze szumiący las, miał w szarym brzasku budzącego się dnia niegościnny, niemiły wygląd. Opadł zeń majestat nocnej walki. Wykroty, doły, wgłębienia korzeni zamieniły się w zbiorniki wody i łożyska błotnistych potoków, które łyskały i płynęły wszędzie, niosąc czarną próchnicę i bury listopad. O rozłożeniu ognia byle gdzie mowy być nie mogło, należałoby wyszukać jakiś głaz lub suchszy pagórek. Szli, oglądając się wokoło, lecz zamiast poszukiwanych rzeczy dostrzegli w dali na jednym z pni białą zacieś, dalej — drugą, trzecią, cały ich szereg.
— Droga! mruknął Władek — wskazując kolbą na czarne, rozmyte i pełne wody koleiny.
— Droga?... — powtórzyła Hanka, zatrzymując się i spoglądając ze strachem na brata. — Więc co?... Więc?... Przecie nie pójdziemy!?... — dodała, zawracając z powrotem.
— Poczekaj, poczekaj!... Dokąd?...
— Będziemy tu stać, aż nas złapią... Napewno prowadzi do Chińczyków...
— Może i do Chińczyków, ale dlaczego mają nas zaraz złapać!?... Będziemy uszu nadstawiać, jak usłyszymy, to się schowamy... Chińczycy, jeżeli są, to w tamtej stronie!... — dodał, spoglądając na kompas. — Tam główna rzeka... A w tę stronę śmiało możemy pójść drogą... Ona wywiedzie nas albo do koczowisk mongolskich, albo do sadyb jakichś osadników, poszukiwaczy „żenszesnia“, myśliwców, czy coś takiego... Nawet rad jestem... Chodź, Hanko, nie bój się!... Przecież nie w takich już bywaliśmy tarapatach... Teraz my jesteśmy ludzie wolni, myśliwcy, poszukiwaoze złota, co chcesz!... Nikt nas podejrzewać nie śmie, a tembardziej zatrzymywać!... Chodźmy, kochana!... Nie damy się!...
Gadał wesoło i szedł drogą, pilnie bacząc na zaciesie. Niebo było zachmurzone, ale deszcz ustawał, ledwie siąpił. Bór oddychał pełną wonią skąpanych pni i obmytych liści. Aromatyczna wilgoć ożywczo łechtała płuca i nozdrza.
Postanowili nie zatrzymywać się, lecz iść, aż spotkają ludzką sadybę. Byli pewni, że jest niedaleko. Las rzednął i pochyłość gruntu spływała gwałtownie ku brzaskowi dalekiej światłości. Z doświadczenia wiedzieli, że tam w tym rozbrzasku musi być dolina, jezioro lub rzeczka. W takich uroczyskach gnieździli się zazwyczaj leśni ludzie.
Istotnie niedługo znaleźli się na skraju obszernej wpadliny, perlisto połyskującej w blasku słońca kroplami nocnej kąpieli.
Chmury, szaro-srebrne i skłębione, szybko mknęły nad nią ku południowi, a od wschodu z po za boru i mgieł, roztrącając obłoki, przedzierały się już żywe i złote promienie słońca.
Droga, coraz szersza i lepiej ujeżdżona, prowadziła na dolinę. Słychać było, że szumi tam przed nimi rzeka.
Już słońce z wysoka odbijało się mętnych nurtach potoku, gdy brat i siostra stanęli nad jego brzegiem. Droga ginęła pod wodą, ale wychodziła na tamtą stronę i zawracała wgórę rzeczułki tuż przy samem jej łożysku.
Zdjęli obuwie i przeszli wbród po kamieniach, jak gdyby umyślnie ułożonych w pewnym porządku. Ale po tamtej stronie Hanka uparła się, że nie pójdzie dalej, dopóki nie zje śniadania i nie osuszy się cokolwiek. Daremnie nastawał Władek, żeby iść dalej.
— Widzisz co tu na drodze końskiego pomiotu!... Napewno ludzie są bliziuchno!...
— Tembardziej należy się posilić i uporządkować ubranie i wszystko!... Niewiadomo co nas czeka!
Musiał się zgodzić. Skręcili w zarośla i zrzucili plecaki. Władek szybko odnalazł suchy sęczek, naskrobał zeń cieniuchnych wiórków, podłożył trochę żywicy, jaką zawsze ze sobą nosił i podpalił kupkę chróstu, już nałamanego i poszykowanego przez Hankę. Za chwilę iskrzył się wesoły ogień i słup sinego dymu popłynął wysoko w rozsłonecznione błękity.
Hanka zabrała się do rozwiązywania i przeglądania zawartości przemoczonych plecaków. Władek przyniósł wody i udał się do pobliskiego krzaku wikliny, aby wyciąć gładki drążek do zawieszenia kociołka nad ogniem. Już szedł z powrotem przez zarośla, lekkim jak zwykle krokiem, gdy usłyszał niespodzianie głosy:
— Ręqe do góry!... — mówił ktoś grubo i chrypło.
— Władek, Władek!... do mnie!... — wołała po polsku Hanka.
Władek wyszarpnął rewolwer z pochwy, rozgarnął gałęzie i, zobaczywszy jakiegoś obdartusa, celującego do siostry z karabinu, nie mierząc prawie, strzelił. Obdartus padł natychmiast na ziemię i, nie wypuszczając karabinu, próbował odpełznąć za gruby pień modrzewiowy.
— Zostaw broń, bo poprawię!... — krzyknął Władysław.
Nieznajomy usłuchał, karabin zostawił, a sam się schował.
— Ktoś ty taki i czego od nas chcesz? — spytał Władysław, zbliżając się i następując nogą na karabin.
— Ja?... Ja tutejszy... ja gospodarz!... A wy kto tacy?... Pewnie „dezertiry“... Zaraz strzelać!... Czy ja do was strzelał?...
— A czegoś groził?...
— Groziłem, bo to nasze miejsce... nasza kopalnia... Tu nie każdemu wolno!...
— Trzeba było powiedzieć po ludzku... a nie zaraz „ręce do góry“!... My też to umiemy!...
— A no wadzę!... Tylko jabym wam nic nie zrobił... Nawet naboju nie mam!... Tak na śmiech spróbowałem... Widzę, siedzi młodziuśki, myślę, nastraszę go... a ty zaraz do mnie, z całą powagą!... bęc!... Po co? Jak to uważasz: po ludzku, czy nie po ludzku!?...
— My też żartowaliśmy... Tyś chciał nas nastraszyć, a my ciebie!... Każdy po swojemu!... — roześmiał się Władysław. — No, chodź, nie bój się już, napijemy się herbaty i poprowadzisz nas do tej twojej kopalni... Daleko ona stąd?...
— Niedaleko. Zgoda, poprowadzę... Po to chciałem was wziąć... Iwan Iwanycz będzie bardzo rad... Takich jak wy nam właśnie trzeba!... Wciąż ich wyglądamy!
Wyszedł z za pnia i zbliżył się ku nim. Władysław pozwolił podnieść mu karabin. Był to nieduży, chuderlawy człeczyna, z kozią bródką, bladą twarzą i zezowatemi szaremi oczyma, ukrytemi pod wyszarzaną baranią bermycą. Przysiadł na piętach po mongolsku przy ogniu, nie spuszczając oczów z tygrysiej blizny na twarzy Władka i silnych jego rąk, wbijających w ziemię drążek dla kociołka.
— Któż to jest ten Iwan Iwanycz? — pytał Władysław, już udobruchany.
— Biełkin, nasz starosta!... Ho, ho!... Dawniej nas było tu dużo, ale teraz wszystko poszło na „rozbój“... Zostali tylko ci, co nie mogą... Nawet „kytajów“ mało teraz jest... Wszystko poszło za Dużą Rzekę... Zostały same „chworaki“... westchnął.
— Tytuń macie? — spytał po chwili.
— Nie, nie palimy.
— Szkoda. Zbogacilibyście się; tutaj teraz za jedną fajkę tytuniu dają „dolę“ złota... Ale jakie wy „dezyrtiry“, jeżeli nie palicie?... I co macie w tych workach?
— Siadaj, siadaj!... Na, bierz herbatę, kubków mamy tylko dwa, gościem będziesz, więc pij pierwszy!... Jak was zwać?...
— Nikita Nikandrycz Polakow!...
— Więc Nikita Nikandrycz, rybę wolisz czy mięso suszone?... Co wam podać?...
— A no, dajcie i to, i to!... Starowni, widzę, jesteście ludzie... Zaprzyjaźnimy się... A co to u was na twarzy?... — spytał, wskazując na bliznę Władysława.
— Tygrys pocałował!... — roześmiał się ten.
— Taak!... — przeciągnął, poważniejąc Polakow. — Toście wy tacy?... To wy, widzę nie „dezyrtiry“ a najprawdziwsze leśne włóczęgi... Cóż mówicie, że „dezyrtiry“... A może wy?... Z jakiej partji? Z dawnego, czy nowego rządu?... A może wy Siemionowcy?...
— Z żadnej my partji i z żadnego rządu. Poprostu nie chcemy się bić i dlatego uchodzimy od wojny.
— Hm!... To niby, jak my wszyscy... Dawniej dużo nas tu było... wesoło było... Na odkrywkach mrowiło się od ludzi... Teraz pustki... Pięćdziesiąt wszystkiego „chinezów“... Pilnujemy ich, ale nie chcą, juchy, płacić!... A przecież kopalnia nasza, Szełgujewskiej arteli... Każdy musi swoją część wpłacać... Cóż, kiedy „chinezy“ wiadomo, „bezduszne“... Mówisz mu, mówisz, a on nic!... Chrząka jak baran! Nijak nie wyrozumiesz, zgadza się, czy się nie zgadza? A potem zawsze się okazuje, że się nie zgadza!... Szczególniej teraz, kiedy wiedzą, że my z ładunkami... źle, nic nie słuchają... Dlatego my wyglądamy „dezyrtirów“, jak aniłów bożych... Jak przyniosą proch, zaraz „chinezów“ do porządku przyprowadzimy... Pijcie już wy!...
Zwrócił kubek Władysławowi, otarł usta rękawem i przyciągnął do siebie karabin.
— Pójdę tymczasem naprzód, powiem naszym radosną nowinę, że idziecie!...
Chciał wstać, ale Władysław go powstrzymał.
— Nie, nie trzeba!... Pójdziemy razem!...
Mikita mignął niespokojnie kaprawemi ślepkami, lecz usiadł z powrotem.
— A jak się wasza kopalnia zwie?... — pytał Władysław.
— Jak się ma zwać?... Szełgujewska się zwie, bo rzeczka przecie Szełga...
— To dopiero Szełga?...
— Szełga. A bo co?...
— A do Chara-golu daleko?...
— Daleko. Z pięćdziesiąt jeszcze wiorst... Może więcej! A co wy tam chcecie robić z tymi „mungułami“?!...
— Stary włóczęga nam przed śmiercią wskazał tam miejsce, gdzie złoto zalega... Idziemy kopać!... — zmyślił naprędce Władek.
Hanka o mało nie parsknęła śmiechem, takie ta wiadomość zrobiła wrażenie na Mikicie. Papachę zsunął na czub, głowę przed siebie wysunął i takiego uciął zeza, jakby chciał zobaczyć swoje plecy.
— Złoto?... I co?... Sami będziecie kopać?...
— Sami. Może zresztą dobrych ludzi przyjmiemy do towarzystwa, ale mało!...
— To się wie, to się wie!... Miarkuję, że jesteście Polacy... Jeden z was po polsku krzyczał...
— Więc co, że jesteśmy Polacy?...
— Widzisz, ja też jestem trochę Polak... Moja babka była z tych Polaków, co są „starowiery“... Co to uciekli z „Rosiei“ do Polski przed nową wiarą, a potem ich z Polski tu na Sybir zesłała psiamać, carowa Katarzyna... To może wy mnie też ze sobą weźmiecie, co?... Jeszczebym kogo namówił... Weselej byłoby w kupce...
— Zobaczymy, zobaczymy!... — odpowiedział Władysław, pomagając siostrze wiązać i zapinać worki.
Poszli drogą wzdłuż rzeczki, rozmawiając dalej przyjaźnie. Mikita zapalał się coraz bardziej do projektu wyprawy na Chara-gol.
— Tam byłoby dobrze, co taić! — gadał z ożywieniem. — Do „mungałów“ blisko, pożywić się przy nich można w każdym czasie, no i... „nowina“!... Nie to co tu, gdzie wokoło wszystko skopane, jak kretowisko, co lepsze wybrane, tak, zostały same paprochy... Kopie, kopie człowiek dzień cały i nakopie na niuch tytuniu... Tylko „chinezy“ mają jeszcze charakter tu kopać... No i z jedzeniem źle... Coraz mniej mąki na składzie... A skąd wziąć nową, niewiadomo!... Dawniej bieraliśmy z miasteczka, ale już go niema, a do gubernji, albo okręgu to przecie setki wiorst... I wszędzie „niepokoje“, sto razy zrabują, zanim dojedzie...
Zbliżali się do zwężenia doliny, gdzie rzeczka gwałtownie zakręcała za cypel daleko wysuniętego leśnego urwiska.
Mikita stanął nagle i Władysława za rękę zatrzymał.
— Słuchajcie, co ja wam powiem... Podobaliście się mnie... Dobrzy wy ludzie, szczerze wam z oczów patrzy... Więc co ja wam poradzę... Poradzę wam, żeby wy wszystkich tych waszych worków i wszystkich nabojów do naszego starosty nie nosili... Odbiorą wam, zjedzą, rozpaskudzą, wystrzelają, tak niewiadomo po co... do wron!... A my na Chora-gol to z czem pójdziemy, a?... Nie mam racji?...
Władysław i Hanka słuchali go uważnie, trochę zaniepokojeni.
— W takim razie... my zupełnie do was nie pójdziemy... Co nam za niewola?!... — obruszył się Władysław.
— Iść to my musimy, bo kto na tę dolinę przyszedł, musi się w naszym kantorze opowiedzieć... Takie tutejsze prawo... Jak nie pójdziemy, to nas wszystko jedno znajdą, wytropią, zabiją... Więc pójść... ino rzeczów nie radzę nieść!...
Patrzał <na Korczaków, a widząc, że nie rozumieją, dodał:
— No, schować trzeba... mać jego!... A potem w nocy przyjść i zabrać!... A żeby wy nie myśleli, że ja dla siebie was tak cyganię, to jest, aby samemu ukraść, to ja tutaj na drodze z tym młodziakiem zostanę, a wy do lasu idźcie i schówkę sobie dobrą znajdźcie... A potem: sza!... Nikomu nic!... Pary z ust nie puścić, bo źle z nami postąpią... Ścierwy oni wszystkie są, niegodni, żadnej szlachetności!... Dobrze radzę!... Mówię wam!...
Władysław pomyślał, zamienił z siostrą porozumiewawcze spojrzenie i na projekt się zgodził. Hanka została z Mikitą, który usiadł opodal i zezował wciąż z pewnym niepokojem na trzymany w pogotowiu karabin dziewczyny; Władysław zabrał plecak Hani i znikł w zaroślach u podnóża urwiska.



Za zakrętem dolina rozszerzała się, tworząc rodzaj torfiastej łączki. Na skraju łączki w obrzedłym lasku modrzewiowym czerniało kilka płaskodachych „bałaganów“, zbudowanych z nieciosanych brewion, oraz widniał szereg luźno rozrzuconych szałasów z kory i chróstu. Ilasty w tem miejscu brzeg rzeczułki był na dużej przestrzeni skopany, pocięty rowami, pełen jam, nad któremi, jak wielkie kretowiska, wznosiły się kupy torfu i piachu. Górą ponad wszystkiem na cienkich żerdzianych kozłach ciągnęły się wzdłuż potoku zbite z desek koryta, któremi płynęła woda do wielkich skrzyń bardzo pierwotnej płóczkarki. Wszędzie tliły się niezliczone dymokury od owadów. Koło płóczkarki oraz w rowach i jamach uwijali się ludzie, przeważnie Chińczycy, półnadzy lub w niebieskich, podartych, brudnych koszulach. Niektórym tylko podgołone łby ze zwiniętemi na czubku warkoczami sterczały nad grudami ziemi, inni przemywali piasek w płaskich misach, stojąc po kolana w wodzie, wprost w strumieniu; byli i tacy, co siedzieli na krawędziach rowów i ssali pożądliwie krótkie, miedziane fajeczki. Ale tych było mało, większość pilnie pracowała, wyrzucając łopatami ziemię, płócząc ją, oczyszczając złoty proch za pomocą małego magnesu od pozostałego po przemyciu ciężkiego, żelazistego osadu.
Gdy przybysze przechodzili mimo, kopacze odrywali się na króciuchną chwilę od roboty, unosili w górę żółte, wychudłe, dzikie, niemyte twarze i kosemi ślepkami odprowadzali idących, nie ujawniając zresztą szczególnego zainteresowania.
W przesiąkniętym dymem i spalenizną powietrzu czuć było przykry zapach potu ludzkiego, opium i czosnku.
Władek i Hania z wzrastającym niepokojem spoglądali na złowrogie postacie obdartusów, wśród których Mikita wydawał się elegantem i arystokratą.
Droga doprowadziła ich do większego od innych i staranniej zbudowanego „bałaganu“, opatrzonego drzwiami i szklanemi niegdyś oknami, obecnie porozbijanemi i nawpół zaklejonemi papierem.
— Słuchajcie więc, jak Biełkin spyta: po co przyszliście pamiętajcie odpowiedzieć, że chcecie do nas przystać... nająć się do straży!... Rozumiesz!?... To go odrazu dobrze usposobi... i sprawa „w kapeluszu“!... Pamiętaj, co ci mówię!... Pamiętaj!... Bo ja już muszę tu być inny!... — szeptał Władkowi tajemniczo Mikita.
Na kilka kroków przed wejściem poszedł przodem, przerzuciwszy zuchowato karabin na ramię i zsunąwszy na tył głowy „papachę“.
— Iwan Iwanycz, jeńców przyprowadziłem!... — krzyknął głośno, stając w progu i biorąc broń do nogi.
— Ty, jeńców?... Ho, ho!... Zuch Mikita!... Pokaż no ich?... — ozwał się z izby głos wesoły i szyderczy.
— Wcale my nie jeńcy!... Sami przyszliśmy!... — oburzył się Władysław, zaglądając przez ramię Mikity.
— Ech, głupstwo! Wszystko jedno!... Skoroś przyszedł, właź dalej! Pogadamy!
— Nas dwóch.
— Właźcie obaj! — odrzekł głos z wnętrza.
Mikita usunął się i stanął przy drzwiach W żołnierskiej postawie. Korczakowie znaleźli się w obszernej izbie, oświetlonej dość dużem oknem, nawpół zaklej onem papierem i pęcherzem, z małą jedynie szybką szklaną pośrodku. Widać tu jednak było jakieś staranie o „cywilizację“, na ciemnych ścianach bielały ilustracje „Niwy“, pod ścianami stały kufry z błyszczącem, metalowem okuciem oraz małe stoliki, na których stały rozmaite dziwaczne przedmioty, figurki z porcelany i gipsu, fotografje w ramkach, pudełeczka z taniej laki, parę książek, a na miejscu najbardziej widocznem wielki „gramofon“ z ogromną blaszaną trąbą. W rogach czysto i porządnie wisiały na wieszadłach kożuchy, kaftany, części ubrania. Pod oknem za stołem, pośrodku którego mieścił się ogromny kałamarz i parę grubych ksiąg, siedział na ławie barczysty, cokolwiek otyły mężczyzna z ciemną, krwistą, ospowatą twarzą, okoloną białą, przystrzyżoną w klin i starannie uczesaną brodą. Siwe włosy z przedziałem pośrodku, lśniące od tłuszczu, przylizane spadały aż na uszy. Nieduże, zlekka skośne, czarne, jak paciorki, oczy patrzały przenikliwie i rozkazująco z pod krzaczastych brwi. Władysław poznał odrazu typ sybirskiego „czełdona“.
Nieznajomy chwilę milczał, przyglądając się uważnie przybyłym i widocznie delektując się wrażeniem, jakie na nich zrobiło „kulturalne“ wnętrze izby.
— Acha, co?... Trafiliście do ludzi!... No, gadajcie: skąd idziecie? Dokąd?... I czego tu szukacie?
— My z tamtej strony rzeki... — zaczął Władysław.
— Przecie widzę, że nie z Mongolji?... — uśmiechnął się Iwanycz.
— Oni z naszego miasteczka, Iwanie Iwanyczu... — wtrącił Mikita.
— Ty, Mikita, możesz wracać!... Na posterunku nikogo pewnie niema, a twoja kolej!... Byle się wałęsać!... Ruszaj zaraz!... — krzyknął na włóczęgę starosta.
Ten zrobił w jego stronę zeza i wcale się nie spieszył z odejściem.
— Choćbyście mi papierosa dali za zdobycz!... — poprosił z dąsem.
— Na, bierz, choć wszystkie!... — roześmiał się Iwanycz, wyciągając pustą papierośnicę. — A może wy macie papierosa, to i mnie poczęstujcie!...
— Gdzie zaś! Nie palą!... Takie „frajery“!... Więc pójdę, skoro każecie, Iwanie Iwanyczu!... Ale doprawdy należy mi się jaka nagroda, takie dwa chwaty!...
— Już dobrze, dobrze!... Zobaczymy!... Idź, mówię ci!...
Mikita stuknął obcasami, wyprężył się i zrobił wcale sprawnie na lewo zwrot.
— Siadajcie! — zwrócił się grzecznie do Korczaków starosta, gdy zostali sami. — Czyje wy dzieci?... Bo ja znam miasteczko...
— Nas pan nie zna!... Zresztą czy to ma teraz znaczenie, kiedy nic już, z dawnego... nie zostało? — odrzekł ostrożnie Władysław.
— Zapewne. Nie chcecie powiedzieć, to nie!... U nas prawidło, że każdy się tak pisze, jak woli... Ja tak tylko — przez ciekawość!... Cóż, miasteczko do cna zrabowane?
— Zrabowane — potwierdził Władysław.
— I spalone?
— Spalone.
— Hm! Głupota... Rozumiem zabrać! Dlaczego nie!? Ale po co niszczyć?... Towary też pewnie popalili... Hołota!... Bezmózga hołota! Czy to pomyśli o czem?...
— Wszystko spłonęło. Nie było komu ratować... Mieszkańcy wyrżnięci...
— To wy z mieszkańców jesteście?... — sprobował znowu ostrożnie Sybirak.
— Nie, my z wojska!... — skłamał twardo Władysław. — Zresztą mówicie, że wam wszystko jedno... kto jak się zwie i skąd...
— Tak, to tak!... Ale zawsze... słabość ludzka... Ciekawa jest dusza ludzka!... — roześmiał się chytrze Iwanycz. — A co to u was?... — zapytał, wskazując na bliznę Władysława. — Tygrys?... To to widzę, tak dziwna gwiazda pięciopromienna!... No i co?... Zabiliście?...
— Sio... brat... zabił! — odpowiedział Wladysław, wskazując kryjącą się za nim Hankę.
Bystre, przenikliwe oczka skierowały się na dziewczynę, która z przykrością poczuła, że się rumieni pod ich szpiegowskiemi, kłującemi jak szydło blaskami. Obszukały ją całą, zatrzymując się dłużej na piersiach i kibici.
— Brat!?... Oj, młodość, młodość! Niech będzie brat!... Chwaty jesteście, stare, widzę, włóczęgi!... Postawcie karabiny w kącie, nikt was tu nie skrzywdzi... Gośćmi będziecie!... A może zostaniecie u nas?... Powiadacie, żeście żołnierze...
— Tak, żołnierze jesteśmy, dezerterzy!... Nie chcemy się więcej bić, a tam wszyscy się biją...
— Biją się, biją!... Świat cały zbzikował!... A niechby się tam zresztą rznęli!... Nie żal mi... Mniej zostanie durniów na świecie!... Ino poco wszystko niszczą, poco marnują bogactwo?... Tego nie pochwalę!... Nie przymierzając nasze miasteczko... Spalili... A teraz co?... Skąd brać?... Komu co sprzedać?... Bieda będzie, drożyzna już jest... Komu pożytek?... Co my poczniemy... ludzie wojnie postronni?... Do Kjachty, albo i dalej potrzeba będzie posyłać po towary... Psia jego mać!... Do góry nogami wszystko poszło... Durnie wzięli rządy nad światem, mądrym żyć nie dają!... Co, może nieprawda?... A?!...
— Prawda! — zgodził się Władysław.
— Mówiłem z samego początku to samo naszym!... Nie chcieli słuchać!... Zabrali broń, zabrali ładunki i poszli sobie do tej rewolucji... „Poco nam“ — mówią — „tutaj złoto kopać, kiedy tam bez złota wszystkiego dostaniem, czego dusza zapragnie: bab, ubrania, żarcia, wódki...“ Nie rozumieją, że wszystko to wmig przepadnie zeźrą, zgwałcą, przepiją i co?... Jutro nowego szukaj... A złoto zawsze ma swoją wagę i cenę, ono do końca wieku nie minie!... Dobrze więc robicie, że się do nas zgłaszacie... Wszyscy do nas znowu przyjdą, zobaczycie... Ale ci, co wytrwali na miejscu, największy zysk i honor mieć będą... Więc przystąpicie do nas?... Co?...
— A jakie będą nasze obowiązki? — spytał przezornie Władysław.
— Widzę, że inteligentny człowiek jesteście. Zaraz się domyśliłem... Dobrze więc! Ja wam jak inteligentnemu zaraz wszystko od początku wyłożę... Po co się spieszyć?... Tymczasem woda zakipi, napijemy się herbaty... Może macie szczyptę świeżej zaparzyć... bo my to już dawno... „wywarki“ z wierzbowych liści pijemy...
— Mamy trochę!... Damy!... Ale sami niedawno piliśmy... Chcielibyśmy wypocząć... — wymawiał się Władysław.
— To niedługo, ja wam w paru słowach opowiem... Posiedźcie, co się do komarów spieszycie... U mnie ich mniej... A jak z rozumnymi ludźmi pogadam, to sobie ulżę... My też tutaj... orzemy, jak możemy... „Kulturę“ wprowadzamy!... Widzisz?... — gadał stary, wskazując z dumą gramofon i figurki na stoliku.
— Dobrze, przyjdziemy później bardzo chętnie posłuchać, a teraz niech nam pan powie: przyjmuje nas pan, czy nie i niech nas pan puści... — przerwał niecierpliwie Władysław.
— Właśnie mówię. Bez tego powiedzenia nie będziecie Wiedzieli, co macie robić!... Więc ta kopalnia była nasza... Kipiała robota, życie płynęło rozlewne „złotonośne“... Wszystko było: jedwabie, wina, sukna, wszelkie potrawy... Ze wszystkich krańców świata płynęły towary... I porządek był... Własną mieliśmy milicję... Jak kto co przeskrobał, naruszył prawidła, sto kijów i marsz za okolicę!... Bali się, szanowali wybraną władzę... Jak co ważniejszego, zaraz wiec, zgromadzenie ludowe, głosuje jednomyślnie i postanawia... Każdy musiał na utrzymanie milicji i zarządu, na naprawę dróg i mostów, na inne ogólne wydatki część namytego złotego oddawać... Bogato żyliśmy... Aż przyszła wojna!... Z początku napłynęło do nas jeszcze więcej ludzi, tych, co się bić chcieli... I choć drogo, było dobrze; aż przyszła ta rewolucja, i tu wszystko się rozlazło... Ludzie jak oszaleli... rozbiegli się... zabrali, co unieść mogli... Same „chinezy“ zostali... Ale z „chinezami“ to nigdy niewiadomo, co będzie... dziś słuchają, potulni i grzeczni, a jutro... powieszą, albo rozbiegną się. I nawet niewiadomo dlaczego... Pochrząkają, pomlaskają między sobą, posyczą i niema ich... Nawet należności nie zapłacą... Więc my milicję staramy się utrzymać, milicję naszą, rassiejską... żeby złoto od „chinezów“ odbierała, żeby przestrzegała porządku, nie dopuszczała rabunków, bójek, zabójstw... Jak się patrzy, milicja!... Tylko, że mało jej i same „wybiorki“, jak ten Mikita: ślepe, kulawe, niemrawe... Więc radzi jesteśmy jak przychodzi kto młody i jeszcze do tego „enteligentny“... Chętnie was weźmiemy... Będziecie dostawali jeść z ogólnego kotła i swoją część złota codzień... A służba nietrudna: obchodzić „priisk“ codzień i co noc parę razy; mieć nad „chinezami“ nadzór, żeby wiedzieli, że mamy na wszystko oko „wykształcone“, no i być gotowym na rozkaz, na zawołanie... Szczególniej na „chinezów“ trzeba mieć dozór... Czuję ja, że coś już knują... Wasze ładunki z nieba nam spadły. Mieszkać będziecie w koszarach razem z innymi... Co, zgoda?...
— Ano zgoda!... A jaka płaca?... I nie na długo, na miesiąc najwyżej... A teraz puśćcie nas...
— Co się tak spieszycie? Dokąd pójdziecie?... Zobaczycie, że sami prosić będziecie, żeby was zostawić!... Może tymczasem nasi wrócą, jak tam wszystko popalą i pomordują i znowu zakipi dawne życie!... Wesoło będzie... Ho, ho... zarobki dobre. A teraz płaca jak wypadnie, tego nie wiem... — dodał, chytrze mrużąc oko. — Raz bywa więcej kopaczy, drugi raz mniej... Nie bójcie się, nie skrzywdzimy was... Wspólny interes, żeby wszystkim nam dobrze było... Bo przecież tajga wkoło otwarta... No, a teraz, jeżeli zgoda, to trzeba was zapisać!
Otworzył dużą, dość wyświechtaną księgę, oraz przysunął sobie kałamarz, poczem, włożywszy na nos okulary w srebrnej oprawie, wziął się do pisania.
— Jak imię i nazwisko?
— Moje Walenty, a brata Antek...
— A nazwisko jakie wpisać?
— Niech będzie Antonow...
— Więc bracia Antonowy, zgadzacie się służyć na ogólnych warunkach w szełgujewskiej milicji... Podpiszcie... Tu... ot, trochę poniżej... w tej linji... Jeżeli macie broń jaką inną prócz karabinów, to musicie do kantoru oddać... Takie prawidła. Dajemy do rąk tylko po jednym ładunku na czas służby. Dla ostrożności... Rozumiecie...
Władysław oddał ładunki, lecz o schowanym w kieszeni rewolwerze nic nie powiedział. Hanka ociągała się z wydaniem amunicji.
— No, niech pani oddaje!... — z łagodnym uśmiechem zwrócił się do niej Iwanycz.
— Pani?... On jest chłopiec!... Mówiłem panu!... — zauważył ostro Korczak.
— Dobrze, niech będzie chłopiec, no i... brat!... Ha!... ha!... Wszystko mi jedno... Ja już stary, ale niech się moi hultaje czasem nie dowiedzą, no i „chinezy“... Te bardzo są na białe kobiety łase!... Możecie iść... Ale zaglądajcie do starego czasem... Źle on wam nie życzy, a nawet... ma dla was dobry projekt... Ale o tem potem... Już idźcie, bo widzę, że idzie tu starosta chiński, Wań, z naszym nowym dostawcą... Niech was lepiej nie widzą, a to, co powiedzą, was nie dotyczy. Koszary tu obok, drugi budynek... Zanieście tam zaraz karabiny, bo z bronią chodzić po kopalni wolno tym tylko, co są na służbie... słyszeliście... Idźcie już, idźcie!... — wypychał ich prawie, podczas, gdy drogą zbliżało się dwóch starszych Chińczyków, dość tłustych i dostatnio odzianych.
Władek i Hania odeszli z karabinami w ręku trochę strapieni wszystkiem, co zaszło oraz nagłym pospiechem starego.
— Lękam się, że Mikita kradnie teraz nasze rzeczy... Wiesz co: zabierz karabiny i zanieś do koszar, a ja zaraz wrócę... Pójdę sprawdzić, czy są jeszcze rzeczy w schowanku i zmienić zawczasu skrytkę... Do innego zupełnie trzeba je przenieść miejsca... Więc zostań na chwilkę, siostrzyczko!...
— Nie, ja nie zostanę. Nigdy już ani na chwilkę nie zostanę sama! — oparła się Hania.
— Zostawię ci rewolwer.
— Nawet z rewolwerem. Braciszku mój, braciszku!... Tu nie las, tu znowu ludzie.
— Jeżeli tak, to wyznaję... będzie nam trochę trudno rzeczy ukryć... Uwaga wszystkich na nas teraz zwrócona... Ale cóż robić — może masz rację... Wklepaliśmy się!... Nie będziemy tu długo popasać... Jutro, najdalej pojutrze w nocy... Byle się dowiedzieć, gdzie ten nieszczęsny Chara-gol!... Co za szkoda, że kompas i mapę zostawiłem w worku!...



Koszary był to nędzny pięciokątny „bałagan“ burjacki bez okien, z wejściem zawieszonem niewyprawną skórą krowią zamiast drzwi. Gdy Władysław i Hania, odsunąwszy skórę, znaleźli się za wysokim progiem chaty, nic z początku nie mogli rozpoznać wśród dymu i ciemności prócz wielkiego czworokątnego otworu pośrodku pułapu nad niską skrzynią, pełną ziemi i popiołu, na której tliło się kilka grubych bierwion zmurszał łego drzewa. Nad ogniem na drewnianych hakach wisiał wielki czajnik miedziany i ogromny kocioł, z pod pokrywy którego buchała para. Tuż obok ogniska na niskich pieńkach siedziało dwóch osobników, jeden z głową podwiązaną brudną, niegdyś żółtą, jedwabną chustką, drugi w podartym wiejskim kapeluszu. Pierwszy palił fajeczkę i przyglądał się, jak towarzysz jego zszywał łachmany odzieży, przeciągając niezgrabnie dużą igłę przez brzegi tkaniny.
Obrzucili przybyłych przelotnem spojrzeniem, nie przerywając zajęcia i rozmowy.
— Cóż, ja poszedłbym... Dlaczego nie iść!?... Ale nasz „stary“ ma rację: tego rabunku to na dwa dni, a życie długie!... — ciągnął osobnik w kapeluszu.
— Phi!... Zatroszczyłeś się nagle o swą długowieczność, kulasie!... Gadaj zdrów!... Kto ci uwierzy?... Nie idziesz, bo nie nadążyłbyś... Ja przynajmniej szczery jestem, zdycham, dlatego nie poszedłem! Co ze mnie? Tam trzeba chwatów!... Trzeba się zwijać, jak wąż w ogniu, inaczej guzy ino za innych dostaniesz...
— Panowie, gdzie tu wolne miejsce? — spytał Władysław, rozglądając się po niskich pryczach, ciągnących się wzdłuż ścian. Wszystkie były zajęte jakiemiś łachmanami, kuferkami, papierkami.
— My nie panowie, my obywatele!... — odburknął osobnik z fajeczką
— A wy kto będziecie? — spytał osobnik w kapeluszu, nazwany „Kulasem“.
— My nowozaciężni... milicjanci.
— A skąd?...
— Ze świata... — odrzekł surowo Władysław.
— Ho, ho!... Ptaki!... mruknął pierwszy.
— Gdzież więc miejsce?... — nastawał Władysław.
— Jest pewnie... na świecie!... odrzekł Kulas.
Władysław, który spieszył się, odsunął z niecierpliwością jeden z kuferków i chciał na tem miejscu położyć swoje rzeczy.
— Nie rusz... to moje!... — wrzasnął włóczęga z fajeczką.
— Tu jest miejsce!... Miejsca dosyć... Nas wszystkiego ośmiu... kładźcie gdzie bądź... choć; by tu koło mnie!... — zagadał łagodnie wielki kudłaty chłop który dotychczas leżał na pryczy, a teraz przysiadł nagle, robiąc miejsce przybyłym.
Władysław kiwnął mu głową i pytał dalej półgłosem:
— A z bronią?... Co mamy zrobić z bronią?...
— Na broni zróbcie na kolbie swój znak i tam postawcie!
Wskazał na stojak przy wyjściu, gdzie sterczało już kilka karabinów.
— My musimy wyjść... Czy możemy zostawić te rzeczy pod waszą opieką?... Jak was zwać?...
— Mnie?... Matwiej... A rzeczy zestawcie, nikt tu nic nie ukradnie... Chyba złoto!... — roześmiał się trochę smętnie.
— I złota nikt tu nie weźmie!... — wtrącił się Kulas. — Co na towarzyszy szczekasz, Polaku!
— A tak, prawda, Polak jestem!... — westchnął olbrzym. — A wy też Polacy?... Mój Boże!... Idźcie... Ale wracajcie!... Już ja wam wszystkiego dopilnuję!... Mój Boże!...
Wstał i odprowadził ich aż za próg. W świetle dnia przyjrzeli się jego twarzy przystojnej, dobrodusznej, ale dziwnie znękanej, jakby wystraszonej. Obciągnął na sobie nieśmiało połatany szynel wojskowy, starając się ukryć brak wszelkiej bielizny na szerokich, ogorzałych piersiach.
— To panowie z Polski?... — wciąż pytał nieśmiało, nie spuszczając z nich niebieskich, dziecięcych oczów.
— Nie, my nie z Polski!...
— Jakże tak?...
— My tu z pobliskiego miasteczka...
— Acha!... — westchnął z rozczarowaniem. — Znaczy, nie z Polski?...
Chciał iść z nimi; lecz Władysław wstrzymał go ruchem ręki.
— Obiecaliście popilnować!...
— A no juściż!... Będę pilnował... A wrócicie?
— Wrócimy, wrócimy!... Znacie Mikitę?... Co to za jeden?
— No, taki... jak wszystkie tutaj!... Niebardzo... To do niego?...
— Bywajcie zdrowi, Macieju!...
— Wracajcie z Bogiem, ale pospieszajcie, bo rychło obiad!...
Skoro tylko minęli kopalnię, rzucili się nieledwie biegiem, rozumiejąc jak nieostrożnie uczynili, porzucając w lesie swe rzeczy.
— I takby je nam odebrano!... — usprawiedliwiał się Władysław. — Należało nie zatrzymywać się... Mówiłem...
— Pocoś słuchał zezowatego włóczęgi?... Odrazu czułam wstręt do niego...
— Cicho!... Nie kłóćmy się, może są, może choć część się znajdzie, rozdzieliłem na dwie części!...
Już byli, przy urwisku; Władysław wprost skierował się do wielkiego świerka owiniętego do samej ziemi, niby płaszczem ciężkiemi gałęźmi z gęstem czarnem prawie igliwiem. Gdy znikł za jego zasłoną, Hania wstrzymała oddech.
— Jest!... — zawołał radośnie. — Są całe!...
Wyniósł z triumfem dwa uszyte z pęcherzy worki, pełne proszku z mięsa i ryb.
— A ładunki?...
— Zaraz, te gdzieindziej!...
Oddał siostrze woreczki i podszedł stanowczo do ogromnego nieopodal wykrotu zbutwiałego modrzewia; przykucnął, lecz, nim zaczął kopać, wyszeptał:
— Był ktoś.
Hanka patrzała mu niecierpliwie przez ramię, na rozgrzebujące ziemię ręce. Daremnie szukał, kopiąc coraz głębiej.
— A możeś się omylił? Może nie tu!...
— Ależ tu, dobrze pamiętam...
Wstał i, ocierając zimny pot z czoła, powiódł wzrokiem po pobliskich krzewach i zaroślach.
— Tu, napewno tu!...
Znowu zaczął rozpaczliwie rozkopywać miękką, wilgotną ziemię...
— Ładunki, kompas, mapa... — mówił z trudnością. A co najgorsza ten tybetański modlitewnik Badmajewa, który miał nam służyć za pasport w Mongolji... Zabrał!... Kości połamię nicponiowi!... Nikt inny, tylko on, Mikita!
Hanka była niemniej oburzona, powstrzymywała jednak brata.
— Może nie on, może który z Chińczyków nas podpatrzył...
— On, on!... Nikt inny... Widziałem jak łypał zezowatemi ślepiami, kiedy odchodziłem...
— Jeżeli on, to może jeszcze mu odbierzemy... Ładunków nie wystrzela zaraz, a modlitewnik kompas i mapa niepotrzebne mu... Jedynie koszulę, w którą zawinięte były rzeczy, zabierze... Ale jak ją włoży, wyda się...
— Oddałbym mu ją i nawet ładunków połowę, byle zwrócił mapę i modlitewnik!...
— Więc chodźmy prędko, żeby ich czasem nie zniszczył...
Wracali równie pospiesznie jak przyszli, wywołując tym razem pewną sensację wśród pracujących Chińczyków.
Worki z konserwami kryli niezręcznie pod ubraniem. Na szczęście nikogo nie spotkali po drodze i nawet „koszary“ były puste. Wsunęli woreczki pod pryczę i zamierzali udać się na poszukiwanie Mikity, kiedy ten niespodzianie sam ukazał się na progu...
— Chodźcie, chodźcie!.. Gdzieżeście się zapodzieli?... Kuźmin dawno was szuka, bardzo się gniewa... Cała milicja na zbiórce na majdanie... Wań przypędził stado owiec... Rozkaz, żeby natychmiast je szlachtować i ze skóry obdzierać... Mamy pomagać i pilnować, żeby „chinezy“ nie pokradły...
— Słuchaj, Mikita, zabrałeś nasze rzeczy?... — spytał groźnie Władysław, podchodząc i zastępując mu drogę od proga.
— Ja?... W głowie wam się przewróciło... Klnę się na rany Chrystusa... nic nie tknąłem... I po co?... Przecie razem mieliśmy uciekać... — dodał szeptem.
— Nie znalazłem ich... Słuchaj, oddaj nam tylko książkę i mapę... resztę weź!...
— Bóg z wami, Bóg z wami... Co wy?... Uczciwym jestem towarzyszem... Starym włóczęgą... klął się tak szczerze i bił w piersi, że Hani zrobiło się wstyd.
— Może nie on! — szepnęła do brata po francusku.
— Któż mógł wziąć?... On jeden znał miejsce...
— Możeś sam omylił się — wtrącił Mikita. — Nie tam szukałeś? W tajdze często się zwidzi!... Pójdziemy szukać razem, a teraz chodźcie, bo będą nam wymyślać... Umyślnie mię po was posłali... Biełkin sam tam jest... Nakazał wielki pospiech... Musi być owce kradzione... Bierzcie karabiny i chodźcie!
Władysław porozumiał się oczami z siostrą, która z trudem pokonywała wyraz wstrętu na twarzy i poszli za gadającym bez przerwy Mikitą:
— Pełna „mobilizacja“. Nawet poniektórych „chinezów“ Wzywają... I radość wielka... Bo to dawno już świeżego mięsa nie mieliśmy... Mongoły zupełnie przestały sprzedawać i odeszły precz w stepy... Zapasów zostało mniej niż na tydzień w „artelnych“ składach... Trochę słoniny i parę worów stęchłej żytniówki... Już „chinezi“ chcieli się buntować... Wielu odeszło...
Na „majdanie“ — placu przy składach towarzystwa, gdzie zwykle dzień i noc stał na posterunku jeden z milicji — ruch był wielki; kilku Chińczyków rżnęło owce, a inni obdzierali je ze skóry przy pomocy i pod nadzorem uzbrojonych milicjantów. Biełkin z okularami na nosie i książeczką w ręku chodził z miejsca na miejsce i zapisywał; komendant Kuźmin — dawny podoficer, — krępy, czerwony na twarzy, z podstrzyżonemi siwemi wąsami i „kolczykiem“ tombakowym w uchu, miotał się w ślad za nim i krzyczał.
— Dalej, chłopcy, żywo!... Co je tak bierzecie, jak żarzące węgle?... Za rogi je, tak!... Mocniej!... A wy co się tam szwendacie, Mikita, i wy nowi, panicze?... Dalej do roboty...
Krew lała się strugą po ziemi i mdły jej zapach zatruwał do reszty zadymione, ludzkiemi i bydlęcemi wydzielinami przepojone, powietrze. Hanka rzuciła żałosne spojrzenie w dal, gdzie śmiały się w słońcu zielone pierzaje lasu i błękitnialo niebo nad niemi.



Blask tlejącego ognia ledwie rozświetlał cierna ne wnętrze koszar, pełne dymu, przykrego zapachu brudnego ubrania, mokrych „onucz“ oraz chrapania i szmerów śpiących dokoła ludzi.
Hanka leżała obok brata na pryczy i, wsparta jak i on na łokciu, na grubym, służącym im za wezgłowie pniaku, słuchała, powstrzymując oda dech, bezładnej opowieści Macieja. Ten z głową na tem samem wezgłowiu szeptał po polsku cichym, urywanym szeptem, jak w gorączce:
— ... Z początku my byli pod Czechami, potem pod Francuzami i dopiero w samym końcu zostali Polakami... Znalazł się taki chwat, co nas z tej kaszy obiecał wyprowadzić na równą drogę... Zaczęli my się zbierać, zbroić, uczyć w Nowo-Mikołajewsku na Obi... Duch taki we wszystkich wstąpił, że ino się trzymaj... Słówka tylko z Warszawy czekali, znaku najmniejszego... rozkazu... A tam... głucho i głucho... A tymczasem... front złamano!... Sam admirał Kołczak uciekł!... Zaczęły czeskie legjony ze swojem narabowanem złotem i dobrem odchodzić, a nam kazano ich odwrót zakrywać... I tu my się przekonali, że największym wrogiem Polaków jest nie Niemiec, nie żyd i nawet nie bolszewik — ino Czech... My już dawno mieli na karku krasną armję i partyzantów bez liku po bokach, my się już tygodnie i miesiące w nieustannych bojach krwawili, na „straszennym“ sybirskim mrozie na śmierć marzli, bez strawy ciepłej, bez przytułku... Tyle tylko, że na parę godzin człowiek przycupnie w „ciepłuszce“ w pociągu i zdrzemie się po całodziennej mordędze... A oni, Czesi, w spokoju, w wygodzie, za naszemi plecami jadą sobie, zatrzymują się po stacjach, handlują, grabią, gromadzą bogactwo, jakiego mieli i bez tego pełne wagony... Nam brak wszystkiego, bo już wszystko po okolicach oni wybrali, nie mamy lokomotyw, bo je „pepiczki“ wzięli, nie mamy chleba, nie mamy węgla, nie mamy drzewa... Wszyscy nieraz, nawet dzieci małe i kobiety, cośmy ich od bolszewików uwozili, szli do lasu rąbać zmarzłe na kamień drzewo, na paliwo do maszyn, co nas wiozły, w połach ubrania, w czapkach śnieg do kotłów zamiast wody nosili... Bo i wodę przeklęte „Czechy“ do cna wybierały i pompy nieraz psuły... Nawet jak odejdą ze swojem bogactwem już daleko, to jeszcze na stacjach przed nami warty trzymają, nas nie puszczają, żebyśmy wszyscy corychlej wyginęli do nogi w tych bojach, w tych trudach, co im szły na pożytek... Takie to są te ścierwy, Czechy!... Ale pułkownik nasz uwijał się, zarządzał, ducha w nas krzepił... Niedługo już, niedługo... Słowo przyjdzie z Warszawy!... Pójdziem na bolszewików!... Trzy pociągi pancerne zmajstrował... Pobił bolszewików pod Litwinowem, pod stacją Turtalską, pod Tajgą... I tak pchał nas powoli pociągami, mimo zbuntowanych pułków rosyjskich, mimo ich nieprzebranych na drogach taborów... Zdawało się nam, że końca, kresu tego nie będzie... Każdy chciał swoje gniazdo jeszcze zobaczyć... pod swojem niebem umrzeć... Krzepiliśmy się... Ale sił było już mało... Od tego strasznego mrozu, co jak splunąć to śniegiem ślina spada... duchaśmy i moc wszelką tracili... W tych samych szynelach, coś w lecie chodził — bij się i śpij... i warty sprawuj... Jak z nóg zdejmujesz onuce wieczorem żeby wysuszyć maneńko, szron się z nich sypie i chrtzęszczą... Dopchaliśmy jakoś jednak do Krasnojarska... Aż tu w samem mieście wybuchła rewolucja... Opadli nas „rusy“ ze wszystkich stron, jak szarańcza... Rannych, zabitych, chorych u nas moc... Każdy czeka swojej śmiertelnej kolei... a Czechy, psiekrwie, wciąż nie puszczają... trzymają nas, grożą, z bolszewikami szachrują... Naszą krew im sprzedają!... Zaczął iść w pułkach pomruk, że ginąć musimy dla czeskiego złota... Nawet nam pociągów z rannymi i kobietami nie puszczali... Był taki ich jenerał, Syrowyj... Czysty pies! Chciwy i okrutny!... Jeszcze nam na naszą prośbę, żeby kobiety i rannych przepuścił. Wzgardliwie odpowiedział... „Nadrugał się!“... Wtedy postanowiono pociągi rzucić i iść piechotą pobok kolei naprzód... Niech Czechy spróbują sami się bronić!... I zaraz się stało... Jak my tylko ich tyły odsłonili bolszewikom, tak im Moskale dali w skórę, że wszystko rzucili, uciekli i nawet admirała Kołczaka, swego naczelnego, bolszewikom za złoto sprzedali... Ale w nas też duch od tej chwili się złamał... Gdzie bez żywności, odzieży, obuwia... tysiące wiorst zimą przejść... do tego Władywostoku, gdzie miały na nas czekać niby japońskie okręty?... Nikt nie miał nadziei... A poniektórzy, co mieli w taborach żony i dzieci, zupełnie zwątpili... Zaczęli poddawać się... broń składać!... Bolszewicy raj nam obiecywali i wolność, i żywność, i sprawiedliwość... ale skoro broń i amunicję od nas dostali, zaraz mowę zmieniali: żołnierzy do swoich oddziałów wcielają, a dzieci i kobiety — do więzień, do kopalni, do pracy na torach kolejowych, śnieg zmiatać, drwa rąbać... Ja nie poddał się... My mieli dobrego młodziuśkiego oficera... On nam poradził, żeby z bagnetem iść w lasy... I poszli my, ale nas pod stacją Klukwiennaja bolszewiki rozbili... Ranny w nogę dogrzebałem się do jakiejś „zaimki“, gdzie mię Sybirak „z Polaków“ przechował, aż się rana zagoiła i pocieplało... Wtedy sam poszedłem za Bajkał, na kierunek do Japońców... Rozmaitych rozmaitości się ja nasłuchał, napatrzał... Swoich dużo spotykał, ale takie już były rozwydrzone... gorsze od Czecha!... Więc głównie w samotniaka szedłem, szedłem pędzony tęsknotą, aż tutaj doszedłem... Tu mię tak jak i was do milicji zabrali, — pilnować „artelnych“ składów, złoto czynszowe od „chinezów“ pobierać... Żyłem jak bez duszy, bez żadnej nadziei... Lasy, bory w około, ani wiem gdzie jestem?... Gdzie Mongolja, gdzie Warszawa, gdzie Japońcy?... gdzie jaki świat?... U nich dopytać się nic nie sposób... Śmieją się... Szydzą... Sami słyszeliście... Złe ludzie!... Aż wy... przyszliście... Z wami gwiazda mi się ukazała... Z wami pójdę!... Gdzie wy, to i ja... Co, dobrze!?...
— Dobrze, dobrze, kochany!... — szepnęła Hanka.
— Pójdziemy do Polski!...
— Tak! Pójdziemy do Polski!... — zgodził się Maciej.
— Do Polski?!... Czy to zaraz? — spytał żywo Władek, zrywając się.
— To się rozumie: zaraz do Polski. Po co czekać... Wy macie naukę, to znajdziecie kierunek! Gdzież można indziej!?... Albo to tam jak tu: owad, gorąc, tajga, zwierz dziki, strawa cuchnąca?... A ludzie gorsi od bydląt? Co, może nie?... Mam tam pod Mińskiem Mazowieckim chałupę i gospodarstwo nieduże. Bo poistocie zwę się Maciej Przygoda... Żonę z dwojgiem dzieci zostawiłem w kraju, jak mię do poboru wzięli.. Co ona tam nieboga robi?... Czy żyje?... Jak radę sobie daje?... Nic nie wiem... Pięć roków mija, jak cienia wieści od nich nie miałem... Ha!... W dołku ssie, ile razy o tem pomyślę... — wzdychał olbrzym.
— A my nie mamy już nikogo!... — szepnęła Hanka, patrząc w szmat gwiaździstego nieba, widniejącego w kwadracie dymnika.
— To nic! Zawdyk co w Polsce, to w Polsce!... Tam wszystko swoje... Do mnie pójdziecie!... Na początek!... A teraz śpijcie, bo jutro rano trza wstać na „zbiórkę“. Ten Kuźmin, to też cholera!... Straszny „Moskal“!
Ognisko zgasło i ciemności zalały izbę. Leżeli z zamkniętemi oczami, próbując zasnąć i nie wiedzieli, że w zmroku, tuż za krawędzią ich łoża zamajaczyła blada twarz i złe zezowate oczy zaświeciły złowrogim ogniem. Przylepiony do boku pryczy, nawpół wsunięty pod nią, wsparty na łokciu Mikita, drugą ręką szukał coś bezszelestnym ruchem złodziejskim pod pościelą i wezgłowiem Władka.
— Czego chcesz?... — krzyknęła nagle Hanka, siadając i budząc szturgnięciem brata.
Cień zniknął tak szybko, że samej Hance wydało się przez chwilę, że to przywidzenie.
— Co?... co?... Kto?!... Co się stało?... — mruczał sennie Władek.
— Nic już, nic!... Śpij!... Jutro opowiem!... — odrzekła Hanka, ostrożnie wyjmując rewolwer z pod głowy brata i kładąc go obok siebie.



Nie spała już wcale tej nocy, lecz mimo to świeża i radosna stanęła do porannej zbiórki.
Słońce jaskrawe, pogodne, żadną nie przysłonięte chmurką, wschodziło nad zielonemi, lasami, ścielącemi się aż po dalekie, granatowe góry kosmatym kobiercem, przymglonym wilgocią poranną i dymem. Od szumiącego potoku już dolatywały stuki łopat i gardłowe dźwięki zabierających się do pracy Chińczyków.
Przed frontem „milicjantów“ stał uroczyście Kuźmin z nieodłącznym olbrzymim „naganem“ przy boku i wykrzykiwał:
— Smirno!... Na-1-wo, krurrru-gom... Marrrrsz!...
— Do Polski, do Polski!... — śpiewało w duszy Hanki.
Patrzała życzliwemi, śmiejącemi się oczami nawet na pijacką mordę „komandira“, na smrodliwe łachmany i „zakazane“ pyski towarzyszy, na „zyz“ Mikity, unikającego stale jej spojrzenia. Oczy jej radośnie i porozumiewawczo spotkały się na krótką chwileczkę z niebieskiemi, pełnemi czci, błagania i lęku oczami Macieja, lecz natychmiast odwróciła się, aby... broń Boże, przed nikim się nie wydać!...
— Do Polski!... Do Polski!... — śpiewało jej serce, obudzone dla nowych nadziei i nowych pragnień! Źrenice jej nabrały dziwnego, srebrzystego blasku, spojrzenie, głębi, uśmiech słodyczy.
Brat patrzał na nią ze zdziwieniem i zachwytem:
— Coś ty dziś taka!?...
— Później ci powiem!... Otrząśnij się!... Łazisz jak mucha!...
— Szalenie mi się spać chce!...
— A jednak w ciągu dnia jeszcze będziemy się musieli z Maciejem naradzić, jak tego Mikitę wyśledzić, zrewidować... Teraz już jestem pewna, że to on ukradł.
Opowiedziała bratu nocną scenę.
— Przywidziało ci się!... Gdzieżby śmiał.. przecieżbym tego plugawca jednem uderzeniem pięści zabił!...
— Wie o tem i dlatego się kryje!... Najgorszych rzeczy spodziewać się można od tego oblazłego gada!...
— Wszyscy oni jednakowi!...
— No, tak... Ale Maciej!...
— Maciej?... Pewnie!... Zobaczymy, przekonamy się, kto on jest... Nie będziem się spieszyć... Powoli, ostrożnie!...
— Przeciwnie! Będziemy się spieszyć!... Tu coś brzydkiego się dzieje!... Robotnicy chińscy uciekają...
— Nie możemy, dopóki nie wydobędziemy tych nieszczęsnych ładunków, kompasu i mapy...
— Ja pogadam z Maciejem, żeby dziś jeszcze złapać gdzieś na ustroniu i przydusić Mikitę...
— Owszem, nie mam nic przeciwko temu!... Lecz nie wierzę, żeby się udało... Przedtem trzeba wyśledzić, gdzie schował.
Tak rozmawiali, jedząc na uboczu swoje skromne śniadanie, kiedy zbliżył się nagle ku nim Kuźmin z miną niezmiernie uroczystą i surową.
— Antonowy do starosty!... — kraknął chrapaliwie. — Bez broni!... — dodał, gdy chcieli zabrać ze sobą karabiny.
Korczakowie, nieprzyjemnie zdziwieni i budząc powszechne zaciekawienie, udali się posłusznie w kierunku kantoru. Kuźmin szedł za nimi, sapiąc i poprawiając na sobie pas z rewolwerem.
Gdy weszli, starosta Biełkin siedział na ławce pod oknem i skubał w zamyśleniu koniec swej siwej brody; przy drzwiach stał wyprostowany Mikita z karabinem najeżonym bagnetem u nogi.
— Bliżej, bliżej chodźcie... — zawołał starosta.
Korczakowie podeszli parę kroków, przyczem Władek wysunął się cokolwiek przed siostrą.
— O co chodzi!?... — spytał ostro.
— Poczekaj, poczekaj... Ja tu pierwszy mam słowo!... — wstrzymał go Biełkin.
— Sami widzicie, Iwanie Iwanyczu, jacy są pyskaci!... — wmieszał się Kuźmin. — Uwagi sobie zrobić nie pozwalają... Jen-te-le-gen-ty!...
— Cicho!... Nie o to teraz chodzi!... Tu są ważniejsze sprawy!... — przerwał mu starosta — Słuchajcie, przyznajcie się zaraz, kto jesteście i pocoście tu przyszli?... — zwrócił się do Korczaków.
— Już mówiliśmy: dezerterzy jesteśmy z wojska... — odpowiedział Władysław.
— A nieprawda! Łżecie!... My wiemy, że wy nie, z wojska, a z miasteczka... Jest tu jeden, co nawet was tam widział!...
— Choćby i z miasteczka, więc cóż?... — stawiał się dalej hardo Władysław. — Nikogo się nie dopytujecie przecie, skąd on i jak?... Służbę pełnimy jak inni... Niezadowoleni jesteście, to możemy sobie pójść!...
— Oho!... Skoryś!... A dlaczegoś broń zataił, ładunki!... Wkradłeś się do nas w zaufanie... O wszystko wypytujesz się?... Hę... Co?...
— Nie wkradłem się, samiście mię zaprosili... Możemy zaraz odejść... Niech tylko ładunki i mapę ten oto odda... On je ukradł!...
Władysław wskazał gniewnym ruchem na Mikitę.
— Wcale ja nie ukradłem, a schowałem do czasu, żeby się od was ubezpieczyć... Wszystkichbyście nas dawno już wyrżnęli, całą kopalnię ograbili... Może nie? Może nie zmawiacie się z rodakiem waszym, Matwiejem... Ale ja „rozumieju“ na szczęście po „polski“...
— O cośmy się zmawiali?... Nic nie rozumiesz, kłamiesz!... Ładunki zresztą weźcie sobie, ale mapę i książkę musicie oddać!... — krzyczał Władysław.
— Zaraz, zaraz!... Powoli! nie ty tu rozkazujesz!... wstawił Biełkin. — Więc przyznajesz się, żeś nas oszukał, że ładunki zataiłeś?... Co jeszcze masz?
— Nie mam obowiązku przed wami się spowiadać!
— Dobrze, dobrze!... To my zobaczymy... O tem jeszcze pogadamy... A tymczasem oddaj rewolwer!... Wiemy, że go masz!... — nastawał Bielkin.
— I ten worek z kosztownościami, z perłami, diamentami, złotem i srebrem, narabowanem w miasteczku, też niech odda!... Za karę należy mu wszystko zabrać!... Tak, szelma, schował, że go już trzy dni szukam i znaleźć nie mogę!... — krzyknął Mikita.
— Święty Boże!... Perły, diamenty!?... I jeszcze nas chciał obrabować... A to zbój!... Taki młody, ale... wczesny! — szepnął Kuźmin.
— No, oddasz dobrowolnie rewolwer, czy nie?...
— Nie mam go, obacz sam! — odrzekł szczerze Władysław, nadstawiając kieszenie...
— Au twojej „siostruni“?... Ech, niech lepiej sama odda, bo jak chłopcy przy rewizji szmatki z niej zwleką, to nie ręczę za to, co dalej będzie... He, He!... — śmiał się Biełkin.
— „Siostruni“?... To on „dziewka“?... — dziwił się, wyłupiając przekrwione ślepie, Kuźmin.
— Taak!... Dawno ja się tego domyślał!... No, oddawaj!... — zwrócił się do Hanki Mikita.
— Nie zbliżaj się, łotrze!... — krzyknęła dziewczyna, odskakując w róg izby z rewolwerem w ręku.
W tej samej chwili Władysław zadał straszny cios pięścią między oczy Mikicie i wyrwał mu z ręki karabin.
— Biegnij po ludzi!... — krzyczał na Kuźmina starosta, chowając się za stół. — Biegnij po ludzi!... Wołaj!...
— Zaraz, zaraz!... Ja jego tu przywitam!... — mruczał żołdak, starając się wyrwać z pochwy swój ogromny pistolet.
Władysław już do niego przyskoczył i powalił uderzeniem kolby w głowę, Kuźmin zdołał jednak wystrzelić w powietrze.
— Uciekajmy!... Hanko do drzwi!... — wołał, ponawiając uderzenie, Władysław.
Drzwi otwarły się, ale wyskoczył przez nie Mikita, wrzeszcząc:
— Ratunku!... Rozbój!... Bunt!... Na pomoc!... — drzwi za sobą zatrzasnął i ciałem przywalił.
Władysław parł je z wewnątrz z całych sił, podczas gdy Hanka wycelowanym rewolwerem trzymała w bezruchu starostę...
— Szaleńcy!... — krzyczał ten. — Co robicie!... Lepiej poddajcie się... Przyjdą ludzie, zbiegną się Chińczycy... Wezmą was... Poddajcie się, póki czas... Wszystko wam przebaczę, uratuję was... Podobacie się mi... Chwaty jesteście... Razem stąd pójdziemy... — szeptał ciszej. — Złota waszego ja nie pragnę, mam więcej... Jeszcze was nagrodzę. Doprawdy, namyślcie się!... — szeptał dalej Biełkin przekonywająco.
Za drzwiami słychać było już głosy i szamotanie się, wreszcie odskoczyły deski pod parciem ramienia Władysława i chłopiec twarzą w twarz spotkał się z... Maciejem.
Ten się zaraz cofnął, pociągając za sobą Korczaka. Hanka wyskoczyła za nimi.
Pobiegli razem w bok w stronę lasu, aby dalej od pędzącej z „koszar“ gromady „milicjantów“. Już skryli się w zaroślach, gdy zagrzmiały za nimi strzały. Nie odpowiadali, oszczędzając tych kilku ładunków, jakie przyniósł ze sobą Maciej. Nurkowali chyłkiem wśród krzewów, pnąc się po zboczu góry. Gdy już byli dość wysoko, zatrzymali się, aby zobaczyć, co się dzieje na dolinie. Dostrzegli koło kantoru cały rój niebiesko ubranych Chińczyków, a przed progiem izby siwo-brodego Biełkina z grupką uzbrojonych milicjantów. Coś tłumaczył im, grożąc pięściami i wskazując na góry w stronę zbiegów.
— Co tera? — spytał Maciej.
— A no, pójdziemy do Mongołów!... — odrzekł Władysław.
— Daleka droga!... Bez żywności!... Bez ognia... bo nawet zapałek ja nie mam!... Z temi trzema kulami, co w lufie!... — westchnął Maciek.
— Ha, cóż robić!... Wracaj, jeżeli nie chcesz... Nic ci nie zrobią!... A my musimy iść!...
— Po co ja wrócę?!... Już ja powiedziałem: nie ostanę się!... Za nic nie ostanę!... Jak wy wytrzymacie, to i ja przecie wytrzymam!... Wspólna dola!... Do Mongołów!... Ale już ja się z wami nie rozstanę... Dobrze, panienko?... — zwrócił się do Hanki.
— Dobrze, Maćku kochany, dobrze!... Pójdziemy razem do Polski!... — odrzekła dziewczyna.
— Dałby Bóg, panienko!...
— Skądże wiesz, że ja jestem panienka?
— Tak se wymiarkowałem po oczach, po mówieniu... A teraz słyszałem, jak Mikita do milicjantów jeszcze krzyczał... „Chwytajcie ją, nie bójcie się!... To dziewka!...“ Taki gałgan!
— Maćku, nigdy ja ci tego nie zapomnę, bez ciebie toby nas wzięli... — dziękował mu Władysław.
— Bogać, żeby wzięli!... Dużo ich!... I Chinezyby pomogli... Chinezy straszne są, skórę żywcem z ludzi ściągają, jak im pozwolić.
— Żywychby nie wzięli!... — szepnęła Hanka.
— Żywych nie wezmą!... — powtórzył Władysław.
Oczy mu gniewnie błysnęły i straszna blizna na twarzy nalała się krwią.
— Słuchaj, Maciek! — rzekł, zatrzymując się nagle. — Czyby nie należało wrócić i zabrać choć moje worki z żywnością?...
— A gdzie one są?...
— Niedaleko koszar... w dziupli... Zawsze ta żywność, choć jej niedużo, pokrzepiłaby nas bardzo w drodze...
— Juściż, żeby pokrzepiła — zgodził się Przygoda.
— A możeby się udało i dla mnie karabin dostać?!... — wstawiła Hania.
— O, co to, to nie. Parę dni to się bardzo będą pilnować... Nastraszeni są!... — zaprzeczył chłop.
Postanowili zaczekać do nocy i, zaszywszy się w krzaki, pokrywszy głowy od komarów zdjętemi z pleców kurtkami, głęboko i smacznie usnęli.



Mocne kopnięcie nogą zbudziło Macieja.
Zerwał się, a widząc pochylone nad sobą jakieś ciemne, nieznane postacie, schwycił za broń. Lecz mocne, twarde ręce natychmiast mu karabin wydarły, powaliły z powrotem na ziemię i zaczęły szybko, sprawnie ściągać i wiązać mu za plecami dłonie. Miał tylko czas rzucić okiem na towarzyszy i zobaczyć, że robią z nimi to samo.
— Munguły!... Przyszła śmierć!... mignęło mu przez głowę, gdy rozróżnił nareszcie w zmroku zapadającej nocy ubranie, uzbrojenie i twarze napastników. Nieopodal w zaroślach widniały konie i jeźdźcy.
— Śmierć przyszła!... — znowu pomyślał Mazur z pewną obojętnością. Poczuł rodzaj ulgi, że nareszcie po przeżytej strasznej mitrędze, nie będzie potrzebował już ani jutro, ani nigdy więcej bać się, wysilać, troszczyć i myśleć. Gotów był leżeć tak na ziemi bez ruchu do skończenia świata, gdy nowe kopnięcie i poderwanie za kołnierz zmusiło go do wstania.
Hanka i Władek znaleźli się tuż obok niego, popchnięci gwałtownie przez krajowców. Mongołowie, przytrzymując zlekka jeńców za ramiona, zwrócili się w stronę, skąd nadjeżdżał widocznie ich przywódca, błyskając w zmroku szerokim łękiem siodła, suto nabijanego srebrem. Surowa, ciemno-bronzowa twarz z cienkiemi jak sznureczki wąsikami i małemi, bystremi oczkami, nie zdradzała najmniejszego zainteresowania się tem, co się wokoło działo. Koń jedynie strzygł uszami i ostrożnie stąpał po stromej pochyłości leśnego zbocza. Już mijał jeńców, gdy nagle Hanka zawołała po mongolsku:
— Sajn, nojon!... My... przyjaciel... Om-Mani-Phadme-Chum!... Dordżi... Badmajew... — mówiła przerywanym głosem, mieszając rosyjskie wyrazy z dźwiękami, jakich ją, żartując, nauczył niegdyś Badmajew.
Mongoł zatrzymał wierzchowca.
— Amur-sajn! — odrzekł grzecznie i słuchał dalej wzburzonej mowy dziewczyny.
— Dordżi... Badmajew... Chał-cha!... Urga... Chutuchta!... — powtarzała ta, wyczerpując całą swoją wiedzę mongolską...
— Urga... Chutuchta... Dordżi!... — powtórzył Mongoł i dorzucił kilka gardłowych zapytań...
— Tak!... Dordżi... Badmajew... Druh... — potwierdził Władek. — Tołkuj niet!...
Mongoł chwilkę pomyślał, jeszcze rzucił parę pytań, a nie otrzymawszy na nie odpowiedzi, wydał krótki rozkaz trzymającym jeńców krajowcom i ruszył dalej. Za nim podążył na dolinę cały oddział, rozsypany po rzadkich zaroślach szerokiem półkolem. Przy jeńcach pozostał tylko jeden jeździec z nagim mieczem w ręku.
Hania i Władek opuścili się zaraz na ziemię, Maciek stał z oczami wytrzeszczonemi na dolinę, gdzie tonęły w zmroku i ciszy postacie i stłumione dźwięki skradającego się do kopalni oddziału.
— Będzie sądny dzień!... Pewnie po te owce przyszli!... — westchnął Maciek.
— Jakie owce?...
— A te... skradzione przez Wania!... To już nie pierwszy raz... Wykręcali się sianem... Ale dawniej nie było wojny, a teraz wojna... Będzie bieda!...
Ukląkł obok Hani.
— Co panienka mu powiedziała? — spytał cichutko.
— Nic mu nie powiedziałam!... Ach, gdybym mogła powiedzieć wszystko, to co chcę, czuję, że bylibyśmy uratowani!...
— Nie kazał nas odrazu ściąć i to dobrze!... — pocieszał ją Maciek. — U nich ten enteres prędko!...
— Gdybyśmy mieli modlitewnik Badmajewa, możeby istotnie coś z tego wyszło... Boże, Boże, jak się wszystko źle składa... — skarżył się Władek.
— Nie martwicie się przed czasem. Może się jeszcze na dobre obróci! Bywa!... — pocieszała ich Hania. — Cicho! Słyszycie?... Bitwa!...
Na dolinie rozległy się strzały, poczem zabłysł i rozgorzał pożar. Płonęły szałasy Chińczyków. Po przez rzadkie gałęzie widzieli na tle czerwonej łuny czarne postacie uciekających górników i jeźdźców pędzących za nimi z wzniesionemi szablami.
Z „koszar“ i „kantonu“ grzmiały rzadkie strzały, na które Mongołowie nie odpowiadali nawet; głucha wrzawa przesnuta jękami i głośniejszemi okrzykami przelewała się czas jakiś po kotlinie, jak bulgot gotującej się wody. Poczem naraz wszystko ścichło i zwiększał się jedynie i coraz szerzej po nocnem niebie rozlewał blask krwawe, łuny. Widzieli teraz zupełnie dobrze z góry, jak Mongołowie zebrali się w jedna miejsce, zsiedli z koni i zwartą masą posunęli się ku czerniejącemu na wzgórku kwadratowi kantoru. Nad budynkiem powiewała już biała chorągiew.
— Poddali się, psie krwie! Jeszcze na nas wszystko zwalą, zobaczy pan: powiedzą, że to my ukradli te owce!... — gadał Maciek.
— Jakto na nas?... Przecie wszyscy wiedzą, że to Wań!... Przecież my drogi nie znamy!... — oburzyła się Hania.
— To nic!... Od nich wszystkiego się można spodziewać... Zawdyk wykręcą kota ogonem, jak im lepiej!... Ja ich znam!... Nas niema, więc na nas zwalą...
W tej chwili nadjechał pędem z doliny Mongoł i krzyknął coś pilnującemu jeńców, poczem ten ruszył koniem na nich, dając znać okrzykami i chlastaniem nahajki, aby wstali i poszli na dół.
Przed „kantorem“ płonął wesoły ogień, nad nim wisiały już na drążkach kotły i czajniki, a dokoła przykucnęło na piętach kilkunastu krajowców w niebieskich „bałachonach“ w wywiniętych filcowych czapkach. Gadali między sobą z ożywieniem, pykali dymem z krótkich miedzianych fajeczek i spoglądali od czasu do czasu na dolinę, gdzie uwijała się reszta oddziału, plądrując przy blasku pożaru szałasy Chińczyków i obdzierając trupy zabitych. Pośrodku tego zgromadzenia przed samem ogniskiem rozsiadł się z butami na białej poduszce samego Iwana Iwanycza Białkina, dowódca oddziału, ten sam, który rozmawiał z Hanią. Na uboczu stali rozbrojeni i powiązani „milicjanci“ oraz Chińczyk Wań, trzymany za warkocz przez grubego, rosłego wojownika:
— Są, są!... Oni!... — zaszemrali „milicjanci“, zobaczywszy zbliżających się Korczaków i Macieja.
— A co?!... Mówiłem! Oni sprowadzili... Oni im drogę pokazali!... Czorty! Psiawiara!... Zdrajcy!... — syczał Mikita.
— Wań, ty powiedz jemu, naczelnikowi, że ja mu coś takiego wyjawię, co go bardzo ucieszy... Wszystkich jego żołnierzy ucieszy... Tylko niech on mnie puści... My jego przyjaciele... My dawni sąsiedzi jego narodu... My gotowi mu wszystko oddać: i złoto, i całą kopalnię, tylko niech nas na wolność puści!... — przekładał rozważnie Biełkin, zwracając się w stronę naczelnika.
W miarę jak Wań tłumaczył, wzgardliwy uśmiech wykrzywił wąskie usta Mongoła.
— Cóż on mnie może powiedzieć takiego, czego nie mogłaby wymóc na nim moja nahajka!?... — kazał przetłumaczyć zkolei Waniowi.
— To jest taka rzecz, o którą nawet spytać się nie przyjdzie nikomu do głowy... — nastawał Biełkin.
— Niech on przedtem powie, gdzie się podziały nasze owce i wasze złoto?!
— O waszych owcach nic nie wiemy... To nie my... Może to inni jacyś bezdomni włóczędzy. Gdzież my, osiadli ludzie, uczciwi poszukiwacze złota, śmielibyśmy naszych zacnych sąsiadów rabować?! — śpiewał Biełkin.
— A co, mówiłem!... — szepnął Maciek do Hanki.
— Dobrze. Zrobię rewizję, ale jak znajdę, to skórę każę z was ściągnąć, jak z tych baranów... — przerwał mongolski dowódca.
— Może nawet znajdziesz, ale wiedz, że to podrzucone, ze to nie my... — upierał się Biełkin.
— Więc kto?...
— Ci, co nie u nas mieszkają, ale wkoło się włóczą, czyhając na waszą i na naszą zgubę... — ciągnął znacząco Biełkin.
— Ja powiem, ja pokażę, gdzie są skóry i mięso!... — wmieszał się nagle Maciek.
Dowodca bystrem go obrzucił spojrzeniem i spytał Wania, lecz ten zaciął się i nie chciał tłumaczyć...
— On mówi obcą zamorską mową, on jest Polan-do![1] Ja go nie rozumiem!... — bronił się, gdy go uderzono kilkakroć razy nahajką.
Dowódca jednak kazał nagle Maćka rozwiązać i wskazał mu ręką, żeby prowadził.
Wkrótce resztki baraniego mięsa i wszystkie skóry znalazły się przed ogniem u nóg dowódcy; ten się uśmiechał wciąż wzgardliwie i pytał tym razem wprost Macieja:
— Ałtyn? (złoto)...
— Ałtyn... jest tam!... — pokazał Maciej na kantor.
Dowódca kazał chłopa prowadzić do izby i w jego obecności przeszukać ją. Zapanowało głuche milczenie, przerywane tylko trzaskiem ognia i sapaniem ssanych przez Mongołów fajeczek. Wań leżał twarzą na ziemi i kurczył od czasu do czasu boleśnie pokrwawione chłostą plecy. Z wesołym gwarem i śmiechem zaczęli żołnierze niezadługo znosić znalezione w kantorze rzeczy, z których szczególne zainteresowanie wśród koczowników wzbudził stary, damski neseser z rozmaitemi szczoteczkami, grzebykami, pilniczkami, gumowa kula od pulweryzatora, sapiąca straszliwie przy naciśnięciu, aparat fotograficzny, zużyta latarka elektryczna, maszynka do strzyżenia. Największe jednak wrażenie uczynił gramofon, który, postawiony przed dowódcą i nakręcony przez Mikitę, zaczął niespodzianie zgrzytać i wydawać z siebie ochrypłe skowyty. Mongołowie zerwali się na nogi i odskoczyli w tył, jak gdyby ujrzeli ryczącego tygrysa... Jeńcy poruszyli się, Wań próbował nawet umknąć w zamieszaniu, lecz dowódca kopnięciem nogi obalił piekielną maszynę i wrócił porządek.
— Ałtyn!... — powtórzył groźnie w stronę Biełkina.
— Ałtyn jok!... (złota niema!). Ja biedny „Oros“... (Rosjanin). Mam tylko to, co widzisz!... Nic więcej... Jok!... tłumaczył się łamanem, pogranicznem narzeczem starosta.
— Jest nasz worek!... — krzyknęła Hanka, wskazując ruchem głowy na nieobejrzane jeszcze rzeczy.
Jej wykrzyknik i gest zwróciły uwagę dowódcy.
— Co on mówi? — spytał Wania.
— On mówi;, że tam są jego rzeczy!...
— Tak, tak!... Tam są ich rzeczy... Oni zabili waszego człowieka, zabrali mu książkę, a potem, kiedy myśmy ich za to chcieli ukarać... uciekli... To oni skradli wasze owce... oni ukradli nasze złoto... że go teraz wcale nie mamy... Ich pytajcie... — skarżył się przebiegle Biełkin.
— Czy nieprawda, towarzysze? — zwrócił się do powiązanych milicjantów.
— Prawda, prawda!... krzyknął pierwszy Mikita, a za nim powtórzyli inni.
Wań skwapliwie wszystko tłumaczył.
Dowódca Mongołów chmurzył się i patrzał z podelba na trójkę klęczących osobno przyjaciół.
— Zobaczyć, co tam w worku!...
Wyjęto ładownice pełne naboi, mapę, kompas, wreszcie modlitewnik Badmajewa.
Książka uczyniła na wszystkich, nie wyłączając Wania i milicjantów, niezwykłe wrażenie. Dowódca Mongołów długo i uważnie ją przeglądał.
— Powiedz mu, Wań, że to od przyjaciela, od Badmajewa, którego zabili ruscy... On nam kazał tę książkę pokazać, na dowód, że jesteśmy przyjaciółmi Mongołów... — zaczął poważnie Władek.
Ale Wań nie chciał tłumaczyć, a gdy dowódca nakazał mu powtórzyć sobie słowa cudzoziemca, zaczął coś pleść, co wywołało z początku gniewne błyski w oczach Mongoła, a następnie wzgardliwy uśmiech na wąskich jego ustach...
— Nojon... Brat... Przyjaciel... Badmajew... Dordżi... Dordżi!... Chałcha!... — wmieszała się znowu Hanka.
— Ona kłamie!... Ona zupełnie nie chłopak!... Ona dziewka... Ona... biała ruska baba!... Zobacz!... — przerwał jej chrapliwym głosem Biełkin.
Wań znowu skwapliwie przetłumaczył.
Wtedy jeden z żołnierzy na rozkaz dowódcy zbliżył się i brutalnie rozpiął i rozchylił koszulę na piersiach Hanki
— Eęch!... — mruknął po mongolsku. — Dziewka!...
Zapanowała śmiertelna cisza, trzeszczał ogień, bulgotała woda kipiąca w kotle i cicho szeleściły kartki książki, przewracane wciąż przez dowódcę.
— Tak... Jest... Badmajew... — rzekł wreszcie. — Skąd jesteście?...
— Z miast, które niedawno spalone... — odpowiedział Władysław. — Badmajew był Burjatem, kolegą moim szkolnym... — próbował opowiadać, lecz Wań z początku zawahał się, a potem plótł coś tak długo, iż nawet mongolski dowódca miał w podejrzeniu dokładność tłumaczenia i krzyknął na Chińczyka groźnie. Ten urwał natychmiast i skulił się:
— Dordżi... Badaniajew... — powtórzyła głosem przejmującym Hanka. — Om-Mani-Phadme-Chum!... — przypominając sobie nauki zabitego przyjaciela i składając ręce jak do buddyjskiej modlitwy, dodała.
— Eęch!... Dordżi!... Om-Mani-Phadme-Chum! — powtórzył zdziwionym głosem dowódca.
— Tak!... Tak!... Om-Mani-Phadme-Chum!... — powtórzyła dziewczyna, wznosząc na Mongoła błagalne spojrzenie i trzymając wciąż złożone do modlitwy ręce.
Wywarło to niezmierne wrażenie na żołnierzy mongolskich; niektórzy pochylili głowy, przykładając dłonie do czoła. Dowódca chwilkę pomyślał, poczem rozkazał coś półgłosem żołnierzom i ci rozwiązali zaraz ręce dziewczynie.
— Ich też!... — prosiła dalej dziewczyna, wskazując ręką i głową na Maćka i brata.
— Omani-podmuchuj!... — ryknął Maciek, zrozumiawszy nagle o co chodzi, na znak dany przez Korczaka. Dowódca uśmiechnął się i kazał ich również rozwiązać. Lecz gdy i inni jeńcy zaczęli wydawać podobne dźwięki, nasępił się i groźnie błysnął oczami.
— Ałtyn!... — zwrócił się znowu stanowczo do Biełkina i Wania.
— Jok ałtyn!... Mówiłem, że tamci wszystko ukradli!... — powtórzył Biełkin, wskazując oczami i głową na Korczaków i Maćka.
— Nieprawda!... zaprzeczył Władek.
— Będę was bić wszystkich po kolei, aż się dowiem!... — kazał tłumaczyć Waniowi dowódca.
— Pokaż!... — wołali „milicjanci“ z Mikitą na czele.
— Nie chcemy cierpieć za twoje złoto!...
— Głupcy, dopóki złota nie wydamy, nie zabiją nas, a jak je wskażemy, to nas zaraz uśmiercą... Nie znacie Azjatów!... — strofował ich Biełkin.
Pierwszy poszedł pod baty Wań; Hanka odwróciła głowę, nie mogąc patrzeć na katowanie. Głuche uderzenia i jęki nieszczęsnego pokryły dla niej wszystkie dźwięki otoczenia, nawet szum lejącej się opodal rzeki. Choć był to nędznik, który próbował ją zgubić, nie mogła dłużej wytrzymać tych głuchych razów i przejmujących jęków, padających jak gdyby na jej obnażone serce.
— Dosyć!... Dosyć! Przebaczenia!... — wybuchnęła, wyciągając ręce do dowódcy, a potem zakrywając twarz dłońmi.
Ten roześmiał się krótkim śmiechem. Przestano bić na chwilę Chińczyka i zapytano go o coś, a gdy odpowiedział, znowu razy posypały się na żółte, wyciągnięte, jak struna, już krwią zbroczone i poszarpane razami plecy. Nareszcie jęki i krzyki przeszły w ciche kwilenie dziecka.
Mongołowie przestali bić tłumacza, odwlekli go na stronę za nogi i na jego miejsce przywlekli Biełkina. Ten złorzeczył, przysięgał i szarpał się, lecz nic nie pomogło. Gdy już leżał twarzą do ziemi, nawpół obnażony i wyciągnięty mocno za ręce i nogi, rzekł nagle spokojnym głosem:
— Puśćcie!... Pokażę!...
Podniesiona nahajka opadła jednak na ciało starca i ryk bólu oraz wściekłości wydarł mu się z piersi...
— Bydlęta!... — Powiedziałem, że pokażę!...
Dobrze, że Mongołowie z tych wymysłów zrozumieli jedynie jego zgodę. Za chwilę już go prowadzono do kantoru, skąd po niejakim czasie wyszli żołnierze, niosąc zawalaną ziemią żelazną szkatułę i wiodąc rozczochranego i bladego jak śmierć Biełkina.
— Zapłacicie mi wy za to!... Zapłacicie!... podłe Polaki!... mruknął, przechodząc mimo Korczaków i Maćka.
— Nie my ich przywiedli!... To przez was... Przez owce kradzione!... — wybuchnął Maciek.
— Od was zaczęły się nasze nieszczęścia!...
Straż popchnęła Moskala ku ognisku, gdzie daremnie starano się otworzyć szkatułkę.
— Rozwiążcie mi ręce... Otworzę!... Nie łamcie... Nie trzeba!... Już ja teraz wszystko wam powiem... Najwierniejszym będę przyjacielem... Wzięliście złoto już „namyte“, ale ja wiem wiele więcej o złocie, które jest w ziemi... Tylko mnie prowadźcie do swojego chutuch-ty... Jemu wszystko opowiem!... Tłumacz, Wań!... — gadał stary.
Wań, ocucony już wodą i przywleczony znowu do nóg dowódcy, tłumaczył słabym głosem.
Nadeszli Mongołowie z doliny, niosąc rzeczy Chińczyków oraz znalezione u nich woreczki ze złotym piaskiem. Złoto zsypano razem do dużego zamszowego worka, jaki znaleziono do połowy napełniony w żelaznej szkatułce, poczem i część jeźdźców z dowódcą napili się herbaty, zjedli ugotowaną baraninę, wsiedli na koń i pospiesznie odjechali drogą,, po której w swoim czasie dostali się na dolinę Władek i Hania. Reszta puściła na pastwisko konie, a sama po posiłku i po spakowaniu łupów w wielkie węzły, dogodne dla wiezienia w jukach, położyła się spać. Przy ogniu czuwało tylko dwóch na straży, oraz jeden konny na dolinie doglądał pasących się wierzchowców.
Jeńcy wyciągnęli się również na ziemi i zadrzemali, znużeni okropną nocą.
Słońce już wysoko świeciło nad doliną, gdy wrócił oddział z wyprawy. Dwa konie przyprowadzono bez jeźdźców; za to u siodeł dowódcy i kilku starszych wisiały utroczone za warkocze okropne, kamienno-szare głowy chińskich żołnierzy, zbryzgane krwią, błyskające wyszczerzonemi zębami oraz martwemi białkami niedomkniętych oczu.
Hanka zakryła twarz rękami i upadła na ziemię, ale rychło podniesiono ją szturchnięciem nogi, posadzono na koń. Inni jeńcy musieli iść piechotą, powiązani razem rzemiennemi sznurami z wyjątkiem Władka i Maćka, którym pozwolono iść swobodnie bez pęt.
Jednego Wania brakowało, gdyż go przed samem wyruszeniem ścięto.



Powódź słonecznego żaru i blasku letniego dnia zalewała szerokie rozłogi doliny Górnego Kerulenu.
Ale w jurcie książęcej, pokrytej grubym, białym wojłokiem, było chłodno i panował łagodny półmrok.
W słupie sinawego światła, wpadającego z góry przez otwór nawpół odsłoniętego dymnika, siedziała na podwiniętych nogach na burym, jak ziemia, kobiercu z wielbłądziej sierści, młoda dziewczyna. Jej pulchne, białe ręce, z krótkiemi, obciążonemi srebrnemi pierścionkami palcami, pracowicie poruszały się nad czerwonym płatem cienkiego sukna, dzierzgając kwiecisty wzór kolorowym jedwabiem. Dokoła jej pochylonej twarzy drżały i dźwięczały cichutko srebrne łańcuszki i blaszki, zwieszające się z wysadzanej koralami i turkusami czapeczki — „poł-ty“, zapalały się i gasły srebrne iskry monet na pokrowcach długich warkoczy, wznoszonych miarowo falowaniem wypukłych piersi.
W szarych cieniach jurty, przedziwnie odciętych od blasku i rozgwaru dnia, postać dziewczyny, otulonej miękko w niebieskie jedwabie, chwiała się i gorzała niby barwny kwiat skropiony srebrem i złotem rosy w mrocznych głębinach południowego lasu.
Nagle Mongołka podniosła głowę i nadstawiła uszu, lecz poza dalekim śmiechem i okrzykami dzieci, bawiących się w „Ca-gau te-meu“ (Białego wielbłąda), nic nowego nie dobiegło ją z zewnątrz; zwróciła więc oczy za siebie w ciemny kąt, gdzie na wałku niskiego łoża bielała plama nieruchomej twarzy.
— Czego, Szag-dur?... Gorzej ci?!... — spytała dziewczyna piersiowym głosem. — Może ci dać świeżego kumysu?...
— Nie, Tu-sziur, nie gorzej mi!... Tylko tak mi się... nudzi! Tak mi się strasznie nudzi! — odrzekł chory. — Wiesz co: może jabym wyszedł trochę na słońce, popatrzał...
— Nie wiem, czy wolno? Co powie Ciultum lama? Kazał ci leżeć spokojnie jak najdłużej... A jeżeli cię na dworze zobaczy jaki brzydki „jel-czi“?[2] — dodała z żartobliwą zalotnością.
— A niech tam!... Zresztą... skądżeby się wziął w biały dzień!... — uspokajał poważnie dziewczynę, widząc, że ta waha się i choć wstała, nie zbliża się ku niemu.
— Pomóż mi, Tu-sziur! Doprawdy, bądź dobra... Słyszysz, jak tam dzieci śmieją się? Ciekaw jestem, kto ukradł „Białego Wielbłąda“!?...
— Napewno mój braciszek, „Ałtyn Chara-ci“[3]. Nikt inny! Takiego złodzieja niema w całym „choszunie“! Ty go nie znasz, bo on był zupełnie malutki, kiedyś ty raz ostatni był u nas przed wyjazdem na północ...
— Właśnie. Chcę go zobaczyć. Dotychczas nie przychodził do mnie.
— Bo go nie było. Gościł u ciotki w A-szen Chara-ule...
— Właśnie, właśnie! Słyszałem... Poszła stamtąd wyprawa nad Wielką Rzekę... Koniecznie chcę wyjść, zobaczyć! Wiele się zmieniło pewnie przez ten czas, wiele się zmieniło.
— Ależ nic się nie zmieniło, doprawdy: śniegi na górach Ken-tej bieleją, jak bielały i Keruleu płynie, jak płynął... Tylko... myśmy się trochę... zestarzeli!...
Wstrząsnęła brzękadłami i roześmiała się, pokazując dwa rzędy białych, jak perły, zębów. Śniada jej twarzyczka z ciemnym rumieńcem na policzkach, z małym nosem o rozdętych nozdrzach, oświetlona czarnemi podłużnemu oczami, rozgorzała na chwilę figlarnym, wesołym ogniem. Chory uniósł się na pościeli i nogi na ziemię opuścił.
— Zaraz, zaraz. Pomogę ci! A niech tam się gniewają! Oto twoje buty! — pospieszyła mu z pomocą dziewczyna.
Za chwilę młodzieniec, podtrzymywany przez Tu-sziur, stanął przed pstro malowanemi drzwiami, które przewodniczka jego natychmiast otwarła, podnosząc jednocześnie pokrywający je z zewnątrz kawał wojłoku.
Promienie słońca i ciepły wiew wiatru, przesiąknięty aromatem traw, mięty i piołunu, uderzył im w twarze. Chłopak zakrył oczy dłonią i wsparty o kratę namiotu, stał chwilkę jak oszołomiony, nie mając siły przestąpić wysokiego progu...
— A co, nie mówiłam!?... zwróciła się do niego z czułością i niepokojem dziewczyna. — Jesteś jeszcze zbyt słaby, wrócimy!...
— Nie, nie!... Wszystko będzie dobrze!... — nie zgadzał się chłopak, przemógł się nagle i, odtrąciwszy wyciągniętą ku sobie dłoń przewodniczki, zwycięsko przeszkodę przekroczył, poczem na chwiejących się trochę nogach pomaszerował wprost ku porzuconemu pod ścianą jurty zwitkowi trzcinowych mat.
— A co? — roześmiał się triumfująco, spoglądając na zatrzymującą się obok niego Tu-sziur.
— Zuch, prawdziwy „ba-tyr“ jesteś!... Niedługo na konia siądziesz! I to nie na byle jakiego, ale na samego „Tar-łan boza“, co to, pamiętasz, śpiewają o nim w pieśniach o Edygeju!...
— Ach, ładna pieśń!... Pamiętam... Dlaczegóż bym miał zapomnieć!...
— Bo wy tam, w tych wielkich miastach północy i południa łatwo zapominacie o Mongolji... A ty tam siedziałeś tak długo... — odszepnęła cicho.
Chory wdychał z rozkoszą świeże, ciepłe powietrze i wodził zachwyconym wzrokiem po szmaragdowej roztoce doliny, której środkiem wił się srebrny wąż rzeki, a po bokach wznosiły się, przymglone gorącem, różowo-szare skały. Z załomów urwisk i poprzecznych wąwozów wyglądały malachitowe zarośla modrzewiowych i cedrowych lasów, kryjące się tam przed suchemi wiatrami. Diadem wysokich okolicznych gór, równie sinych jak dalekie obłoki, spinał pośrodku doliny wyniosły śnieżny szczyt. Na łące pasły się liczne stada pstrego bydła, tabuny koni różnej maści, oraz wysokie skupiska rudych, kanciastych jak głazy wielbłądów. Na uboczu widać było tu i tam czujne, nieruchome postacie konnych „czabanów“[4], a na upłazach gór bielały „gurty“ owiec, obiegane przez wilczaste psy i strzeżone przez czarnych, kołtuniastych owczarzy.
Bliżej „stawki“[5] gromada dzieci w krótkich spodenkach lub całkiem nagich, ogorzałych na miedź, tworzyła ruchliwe, wrzaskliwe koło, po środku którego chodził i krył się przed biegającemi na zewnątrz „złodziejskiemi wilkami“, ogorzały i nagi jak oni — „Biały Wielbłąd“.
— Ach, pięknie tu, pięknie!... Czyż można zapomnieć?... — mruczał chory, odwracając pobladłą twarz od Tu-sziur, gdyż czuł z przykrością, że mu oczy wilgną.
Zapatrzona w dał dziewczyna nie widziała zresztą tego, nie słyszała nawet, co mówił.
— Jadą... — szepnęła nagle. — Jadą!...
— Kto jedzie? — spytał chory, zwracając oczy w tym samym kierunku.
— Nie wiem. Pewnie ktoś z A-szen Chara-ułu. Może Czi-rin, bo dziś miał wrócić!...
Istotnie jeździec jakiś pędził od śnieżnych gór i rósł w oczach szybko, jak ptak lecący tuż nad ziemią. Już psy, pastuchy, nawet bydło zwróciły głowy w tę stronę.
— Tak, to Czi-rin! — odrzekła spokojnie Tu-sziur.
— Poznaję jego karego wierzchowca... ale za nim, tam... daleko... jadą jeszcze... i dużo... — dodała zaciekawiona.
Z drugiej jurty, stojącej tuż obok, wyszła w tej chwili piękna wysmukła kobieta w niebieskich jedwabnych sukniach chińskiego kroju, w takiej samej jak u Tu-sziur koralowej „połty“ i równie jak dziewczyna suto obwieszona srebrnemi ozdobami na głowie i piersiach. Miała prócz tego na rękach grube srebrne bransolety, a w uszach wielkie kolczyki z bursztynowemi gałkami. Bystro spojrzała w dal, wyjęła z ust małą fajeczkę i schowała ją do kieszeni, poczem podeszła do siedzącego na macie Sząg#dura. Tu# sziur na jej widok natychmiast spoważniała i co# fnęła się pół kroku w tył, kryjąc za chorego.
— Mandu[6], Szag-dur!... — wyrzekła łaskwwie.
— Mandu, Ge-ril-tu Cha-num! — odpowiedział młodzieniec, wyciągając przed siebie powitalnie złożone w miseczkę dłonie.
— Widzę, że wracasz do zdrowia. To dobrze, gdyż niedługo odkoczujemy stąd ku miastu... Ale co to jest... Co ten chłopak tak pędzi na złamanie karku? Jeszcze konia zapali.
Zmarszczyła brwi niezwykłej u Mongołki gęstości i skierowała gniewny wzrok na nadlatującego jeźdźca. Wszyscy go już dawno zauważyli i wielu biegło w stronę namiotu księcia. Był to istotnie Czi-rin, rodzony brat Tu-sziur, a syn Feril-tu, drugiej żony Na-myń Dor-dżi No-jo-na, księcia choszunu Nałaj, plemienia Chał-cha, pana tej miejscowości oraz wielu innych, właściciela jurt, tabunów i ludzi[7].
Na kilka kroków przed namiotem chłopak konia osadził i w mgnieniu oka stoczył się z siodła na ziemię. Przyrodni jego brat Altyn-Chara-czi, syn Geril-tu, już stał przy mordzie jego konia wraz z gromadą nagich, jak on, towarzyszy i powód wierzchowca odi brata odbiegał Czi-rim nie spojrzał nawet na dzieciarnię, biegł ku starszym z rozczerwienioną twarzą, z błyszczącemi oczyma.
— Oczir-meren[8] — wołał już zda lęka, łapiąc z trudnością powietrze. — Siedem chińskich głów przywiózł, moc złota, zdobycz na dwunastu koniach... sześciu jeńców „orosów“[9] i jedną „świętą kobietę“!...
— Jaką „świętą kobietę“? Co ty pleciesz?!... — przerwała mu opryskliwie Geril-tu.
Ale chłopak nie zważał tym razem na okrzyk Chanum (pani) i plótł dalej tak prędko, że zdawało się, iż pogubi wargi.
— Prawdę mówię! Sam widziałem... Przywiozła ze sobą świętą tybetańską książkę i odrazu powiedziała naszym ludziom: Om-Mani-Phadme-Chum!
— Książkę? Ależ to oni!... — krzyknął, zrywając się z miejsca Szag-dur — Oni!... Gdzie są?... Ilu ich?... Mój chłopcze, leć zaraz, pędź!... Niech jadą tu... Sprowadź ich natychmiast!...
Wszyscy obecni zwrócili się ku mówiącemu, zdziwieni jego silnym głosem i wielkiem podnieceniem. Nagie dzieci, prześlizgnąwszy się między nogami starszych, w pierwszym rzędzie słuchały go z otwartemi ustami i wytrzeszczonemi ślepkami, a z całego „urge“[10] zbiegali się już ludzie — kobiety, mężczyźni posłuchać nowin. Wkrótce zebrało się ich spore koło.
— Nic nie rozumiem! — wyrzekła zdziwiona Geril-tu.
— Potem, potem, Chanum!... Wytłumaczę, wszystko wytłumaczę, a teraz, zaraz... poślijcie po nich najlepsze konie albo lepiej... wóz... najpiękniejszą „arbę“... po tę pannę... powtarzał gorączkowo Szag-dur.
— Pannę?... — zapytała zdziwiona Tu-sziur. — Więc ich znasz?!
— Ależ tak!... Napewno oni!... Opowiem, opowiem... To cud!... A teraz spieszcie się!... Czi-rin, siadaj na koń!...
— Wcale to niepotrzebne!... — odrzekł spokojnie chłopak, strzepując „tasziurem“[11] kurz z poły chałata. — Zaraz sami tu będą! To oni jadą!... — wskazał wdal, gdzie czerniała gromadka jeźdźców.
— W „charaule“ nie mogli się dobrze z nimi rozmówić po rosyjsku, więc ich wiozą do ciebie, Szag-dur, który wszystko umiesz!... — wyjaśniał chłopak.
Spojrzał zwycięsko po słuchaczach, wydął usta, wyjął z za cholewy mosiężną fajeczkę z przywieszonym do niej kapciuszkiem, nabił ją tytoniem i, przysiadłszy na piętach pod ścianą jurty, zaczął spokojnie ssać dym, oczekując z powagą dorosłego na bieg „wyprzedzonych“ przez siebie wypadków.
Obecni krajowcy już zwrócili się twarzami ku zbliżającej się kawalkadzie. Jedynie stara, czarna Mongołka, obwieszona srebrem, lecz odziana w niezmiernie brudną, niegdyś żółtą jedwabną koszulę, rychło przestała patrzeć w tę stronę, a zbliżyła się do chłopca, wyjęła mu bez ceremonji fajkę z ust, otarła ze śliny jej cybuszek ręką, włożyła między swoje zwiędłe szerokie wargi i, nachyliwszy nisko ucho do twarzy chłopca, spytała głośno:
— O co chodzi, moje dziecko?...
— Nic, matko! Tylko... przyjeżdża ruska królewna, piękna jak złotowłosy księżyc wiosenny nad cedrowym borem i przywozi nam świętą księgę tybetańską, która da szczęście całemu ludowi... — odpowiedział głośnym szeptem chłopak.
Wszyscy tak byli zajęci przybyciem jeźdźców, że ku wielkiemu niezadowoleniu Czi-rina nie zwrócili najmniejszej uwagi na te jego słowa. Tylko Geril-tu zmarszczyła ponownie swoje brwi sobole i rzuciła podejrzliwe spojrzenie na matkę i syna, lecz nie miała czasu na dłuższe badano, gdyż Oczir Meren już osadził konia tuż przed zebranymi. Zwolna, ruchem pełnym niezmiernego szacunku dla samego siebie, zsiadł oficer z siodła, Towarzyszący mu żołnierze już zeskoczyli z koni i służbisto schwycili za uzdę wierzchowca naczelnika, inni przytrzymywali mu strzemiona. Tęgi szaro-gniady koń kręcił się niespokojnie, chrapał i przysiadał na zadzie, potrząsając czerwonem siodłem i utroczonemi z tyłu za nim cuchnącemi szaro żółtemi głowami Chińczyków z wyszczerzonemi zębami. Oczir Meren stanął na ziemi. Ubrany był w swój najwspanialszy błękitny chałat, zapinany na srebrne guziki, a czerwone wstęgi, zwieszające się z jego czarnej aksamitnej czapki, dochodziły mu prawie do pasa. Złożył właśnie dłonie w miseczkę i gotował się podejść z powitaniem do Geril-tu Chanum, gdy zdarzył się niesłychany dotychczas w koczowiskach Mongołów skandal: szlachetny potomek książąt narodu Bargu[12], wnuk wnuków opiewanego w pieśniach Sacha-daj Delche-te Zog-dar Batyrja — towarzysza i doradcy samego Czingiza — syn płynnego z bogactw i rozumu Aba-szaj Bad-maj Chana, uczony i powszechnie szanowany, pomimo młodych lat, Szag-dur Bad-maj nojon nagle ozdrawiał, zerwał się z siedzenia, rozepchnął wszystkich na cztery strony świata, potrącił nieprzystojnie czcigodnego Oczir Merena i rzucił się z wyciągniętemi, zupełnie po „zamorsku“ ramionami do tylko co przybyłych zsiadających z koni jeźdźców, schwycił jednego z nich w objęcia, uściskał, ucałował, poczem zrobił to samo w obliczu wszystkich z ową „białą królewną“, co to przyniosła „świętą tybetańską księgę“ z ziemi „orosów“!...
Mężczyźni aż przysiedli ze zdziwienia, oparłszy ręce na lędźwiach, dzieci podskoczyły w górę na pół łokcia, a kobiety stare i młode zakryły zasromane twarze końcami rękawów i powiedziały: pfhyj!



— Więc to wy... wy?!... Mój Boże!... Jakże się to stało?... Co za szczęśliwy wypadek!... I właśnie tutaj!... A już tyle razy opłakałem was!... Ależ nacierpieliście się pewnie!?... Co znaczy ta szrama na twojej twarzy, Władziu?! A pani?... Jak pani to wszystko wytrzymała... Wprost nie do wiary, nie do wiary!... Jakaś bajka, jakiś sen!... — wołał w uniesieniu Badmajew, szarpiąc to jedno, to drugie za ręce.
— Istotnie, jakiś sen... Nie zginąłeś!... Żyjesz!... — powtarzał, wciąż jeszcze osłupiały Korczak.
— Nie zginąłem!... Żyję!... Jak widzisz!... — śmiał się Burjat.
— A myśmy pana... porzucili!... — szepnęła z bolesnym samowyrzutem Hanka.
— I lepiej!... Zginęlibyśmy wszyscy. Opowiem, opowiem, wszystko opowiem... Ale chodźcie do namiotu, tu zaczyna się robić za gorąco i za... tłumno! — zapraszał ich ruchem ręki ku jurcie Badmajew.
Ruszyli ku otwartym drzwiom namiotu, w którego głębi krzątała się już zabiegliwie Tusziur ze służebnemi. Za nim ruszył cały tłum Mongołów i gromadka jeńców. Przed progiem Badmajew zatrzymał jednak przyjaciół i, obejrzawszy się za siebie, zapytał, kiwając znacząco głową na Biełkina z towarzyszami:
— Czy oni też są waszymi przyjaciółmi?
— Niezupełnie! — roześmiał się Korczak. — Właśnie z ich powodu o mało nas twoi rodacy nie zabili... Nagadali na nas!...
— Ach, tak!... W takim razie, ja ich każę...
— Nie, nie!... Niech ich już nie męczą, niech ich też uwolnią. Wszak teraz nie są niebezpieczni...
— Męczyć ich nie będę!... Niech się pani nie boi... Mongołowie nigdy nie męczą jeńców: albo ich zabijają, albo traktują po ludzku... Nie mogę ich jednak wprowadzać do książęcego namiotu... Co zaś do uwolnienia, to ani ich, ani nawet was, ja uwolnić nie mogę... nie mam prawa!... Wy jesteście własnością naszego dzisiejszego cesarza, świątobliwego Chu-tuch-ty! Bo Mongolja jest teraz niepodległa!... — dodał z dumą.
— Mogę tylko w waszej sprawie napisać do Urgi... Chutuchta jest bardzo dobry i mądry... Upewniam was, że nic wam nie grozi!...
— Czy jednak nie możnaby tego wielkiego, kudłatego chłopa przyłączyć do nas? — prosiła Hanka, wskazując na Maćka.
— Owszem! Można, można... Bardzo chętnie!... zgodził się Badmajew.
Rzucił kilka słów tłoczącym się z tyłu za nimi krajowcom wśród nich zrobił się ruch i Maciek, oddzielony od Rosjan, wypchnięty naprzód, znalazł się obok Korczaków. Niebieskie oczki olbrzyma zaświeciły dziecinną radością, manewrował tak wśród wchodzących do namiotu, żeby znaleźć się jak najbliżej Hanki. Ta kiwnęła mu porozumiewawczo głową i ku zdumieniu wszystkich „chanum“ europejskim obyczajem pierwsza przestąpiła próg.
— Siadajcie, siadajcie, proszę!... Zaraz podadzą herbatę... — zapraszał przyjaciół Badmajew, wskazując na żółte jedwabne poduszki, rozłożone pośrodku wspaniałego bucharskiego kobierca.
— Natychmiast napiszę do Urgi!... — ciągnął, siadając obok. — Jestem pewny, że odpowiedź przyjdzie przychylna, że się nie rozstaniemy, że zostaniecie tutaj... Tutaj cicho, spokojnie, Wypoczniecie, a tymczasem minie ta nieszczęsna rewolucja.. Mamy stosunki w Urdze... Mój wuj, Namyń Dordżia Nojon cieszy się wielkim wpływem w „Świętym Domu“, a Uń-cyń Dordżi, mój cioteczny brat, którego znacie z gimnazjum, jest jednym z sekretarzy Bogdo Chutuchty Chana!...
— Co, Dordżi... Dordżiew?... — zdziwił się Korczak.
— Tak, tak!... Ten sam, Dordżiew!... Tu my wszyscy inaczej się nazywamy!... — roześmiał się Badmajew.
Służebne przyniosły i postawiły przed gośćmi niskie stoliczki chińskie z przyborami do herbaty, talerzyki z ciastkami i słodyczami chińskiemi, oraz miseczki porcelanowe z kawałkami suchego żółtego sera i zwitkami suszonych kożuszków śmietankowych.
Wniesiono wreszcie wielki kocioł, buchający aromatyczną parą mocnej herbaty, zaprawnej mlekiem, baranim łojem, solą i prażoną mąką. Całem przyjęciem kierowała Tu-sziur; ona też nalała herbatę z kotła wielką warząchwią do pięknie rzeźbionych drewnianych dzbanów, które własnoręcznie postawiła najpierw przed Władysławem, następnie przed Hanią, Maćkiem, a wkońcu przed Badmajewym.
Jurta pełna była Mongołów wszelkiego wieku i płci, którzy, siedząc na ziemi półkolem, śledzili płonącemi ciekawością oczyma, za najmniejszym ruchem rąk, nawet ust niezwykłych gości i silili się choć cokolwiek odgadnąć z potoku niezrozumiałych, wypowiadanych przez nich dźwięków.
— Polan-do!... Polan-do!...[13] To jeszcze dalej niż „oros“!...[14] — szeptał ten i ów.
— To już na samym końcu świata!
— Dalej niema nic: samo powietrze!
— Zuch ten Szag-dur!... — Nic się nie boi!...
— Przyzwyczaił się w północnych miastach!...
— Skąd tylko ta ich „dari-chu“[15] dostała naszą świętą książkę tybetańską!?
— Eęch!... Ona mówi nawet modlitwę „Om“!... Słyszałeś?...
— Słyszałem. Czyż tchnienie Dobrotliwego nie rozsiewa się po całym wszechświecie!?... Nic dziwnego!...
— Zawsze dziwne, że do nas trafiła... Jest to znak, dobry znak!... Widziałeś jak Szag-dur zaraz ozdrowiał?... Łaska Dobrotliwego z nami!
Szły ciche w tłumie rozmowy.
Tymczasem Szag-dur wtajemniczał żartobliwie przyjaciół w ceremonję picia herbaty:
— Pierwszą filiżankę na spodeczku musimy unieść do góry na poziom czoła, a potem postawić na miejscu z ukłonem i uśmiechem w moją stronę... Wtedy dopiero możecie pić!
— Doskonale. Już zrobione... Opowiedz jednak nareszcie, jak ocalałeś?... Jakże się to stało?... Doprawdy zaczynam wierzyć w Opatrzność i cuda!... — przerwał mu Władek.
— Niema żadnego cudu!... Nie umarłem i koniec.
— „Kto nam łzy powróci?!“ Opłakaliśmy pana tyle razy!... — roześmiała się Hanka.
— Może dzięki tym łzom właśnie powróciłem z zaziemskiej krainy... Dusza Mongołów wrażliwa jest na wołanie!... Ich uszy wciąż wsłuchują się w step... Są oni wdzięczni i pamiętliwi, jak należy dobrym pasterzom!... — uśmiechnął się Szag-dur, patrząc znacząco na dziewczynę.
— Wiecznie wyrzucać sobie będziemy, żeśmy pana porzucili, ale... — powtórzyła i urwała nagle zmieszana, wspominając ostatnią rozmowę i zimne dotknięcie jego ust.
— Właśnie dobrze się stało, żeście mię porzucili, inaczej zginęlibyście i wy, i ja... Przecież strzelalibyście do Chińczyków.
— Rozumie się: bronilibyśmy się!... — wtrącił Władysław, ciągnąc z rozkoszą ze swej filiżanki gorący, pożywny napój.
— No i zabitoby nas wszystkich, a tak... wszyscy jesteśmy zdrowi i cali...
— Niezupełnie zdrowi i niezupełnie... cali!... — roześmiał się Władek.
— Ech, głupstwo!... Ja nie jestem od mówienia! wiecie o tem dobrze! Powiedzcie lepiej wy, gdzie zdobyliście te blizny na twarzy i tego tęgiego towarzysza?... Pewnie też Polak!... wykręcał się Burjat, wskazując głową na jedzącego i pijącego z zapałem Macieja. — Będzie dobrze!... Jedzcie, posilajcie się... Pewnie bardzo wygłodzeni jesteście?! Zaraz będzie obiad. Kazałem zarżnąć barana...
— Nic z tego, nie wykręci się pan!... Musi nam pan przedewszystkiem opowiedzieć, co się z panem działo!... Pan rozumie, jak to nas bardzo obchodzi i niepokoi...
— Niepokoi?... Dlaczego?... Owszem, jeżeli pani każę, opowiem, choć doprawdy nic ciekawego. Historja moja jest bardzo prosta i krótka... Kiedyście uciekli, chińscy żołnierze wdarli się do szałasu i wywlekli mnie stamtąd... Byłem omdlały, ale świeże powietrze i szarpanina przywróciły mi przytomność... Jeden z żołnierzy okazał się Burjatem z „choszumu“ mego ojca, poznał mię i obronił Zanieśli mię do „chara-ułu“, opatrzyli, napoili wódką i herbatą... Chiński oficer, skoro tylko odzyskałem przytomność, zaczął mię chytrze wybadywać, co to znaczy, że znalazłem się ranny na ich brzegu wraz z „czerwonymi zbójami?“... Rozumie się, że nie mogłem mu powiedzieć prawdy... Wiesz przecie, że Chińczycy trzymają z „czerwonymi“... Zmyśliłem więc, że zostałem przez mego ojca wysłany z raportem do chińskiego „ambania“ do Chajlaru, że „bolszewicy“ schwytali mię w drodze, raport odebrali, samego skatowali, a następnie udało mi się od nich uciec przy pomocy żołnierzy Chińczyków, lecz że na nieszczęście trafiłem do miasteczka właśnie w czasie bitwy i zostałem raniony przy przeprawie w łodzi na nasz brzeg... Resztę widzieli sami... Uwierzyli mi. Postanowili zaraz, jak tylko będę mógł usiedzieć na koniu, odesłać mię do „ambania“, czego ja sam skwapliwie się domagałem, gdyż wiedziałem, że w Chajlarze dużo zebrało się naszych „uciekinierów“... Miałem nadzieję, że jak raz tam się znajdę, będę uratowany... Tak się tez stało... Burjat i Mongoł, umierający nawet, skoro siądzie na siodło, ożyje... W parę dni już mogłem jechać, a w drodze zupełnie dobrze się czułem.. W Chajlarze pełno było wszelkiego ludu, nietylko Burjatów, Mongołów i Chińczyków, lecz i cudzoziemców: Amerykanów, Rosjan, Anglików, Francuzów, co uciekli z „rosyjskiej strony...“ Oddano mię do szpitala. Doktór, Duńczyk czy Niemiec, dobrze nie wiem, wyjął mi kulę i zacząłem szybko przychodzić do zdrowia... Coś tam nagadałem „ambamowi“ — już dobrze nie pamiętam... Wydało mu się to zbyt ważne i chciał mię odesłać do Pekinu, do czego wcale nie miałem ochoty... Znów więc mocno zacząłem chorować, a moi krewniacy robili tymczasem gwałt, że umrę w drodze, żeby mię nie ruszać... Jednocześnie dałam przez nich znać wujowi memu, księciu Namyń Dor-dżia Nojonowi — bratu mej matki, w jakich jestem opałach, z prośbą, żeby mię zabrał do siebie... On zrobił odpowiednie starania w „jamynie“, to jest zapłacił co trzeba i gdzie należy, no i... siedzimy w jego jurcie szczęśliwie i pijemy jego gorącą herbatę gościnną... Skończyłem!... Ha! ha!... — roześmiał się wesoło, mrużąc wąskie oczy i błyskając dwoma rzędami białych, jak śnieg, zębów.
Spojrzał wesoło na słuchających wokoło krajowców i ci, jakby nagle zrozumieli, co mówił — odpowiedzieli mu uśmiechami, pochrząkiwaniem i kiwaniami głowy.
— Co? Oni rozumieją po rosyjsku? — spytał z pewną trwogą Korczak.
— Ależ nie!... Gdzie tam!... To tak... przez grzeczność!... — odparł żywo Badmajew. — Teraz na was kolej: opowiedzcie od samego początku, jak to było... i o tem, jakeście wędrowali, i o tej książce, i o modlitwie buddyjskiej... o wszystkiem... Kto was tak dowcipnie nauczył? Natchnienie Dobrotliwego Boga!... Nieprawda?... Po takiem zdarzeniu każdy musi w Niego uwierzyć... Nieprawda?... I trzeba jeszcze wypadku, że trafiliście na naszych ludzi... Co?... Nieprawda?... Wszystkiem kieruje wola Dobrotliwego... Wciąż o tem myślę od chwili, kiedy nawpół umarłego wyciągnął mię z ciemnego grobu mój rodowicz... Czy nie cud?... Wciąż otoczeni jesteśmy cudami... Nieprawda? Co Dobrotliwy zechce, to się stanie! — pytał, spoglądając błyszczącemi oczami na Hankę.
— W tem znowu wielkiego cudu nie widzę, przecież sami szliśmy do was!... — odrzekł Korczak.
— No, tak! Ale zawsze... Wiele w tem jest tajemnicy... Będziemy o tem mówić potem... Dużo będziemy o tem mówić, bo ja wciąż myślę i myślę... Leżałem chory, bezsilny, samotny, a myśli płynęły mimo, to jak ciemne chmury, to jak jasne obłoki... Ale o tem potem!... Teraz wy opowiadajcie, słuchamy! Ale nic nie opuszczajcie, czasu mamy dużo i lubimy słuchać... Ja im będę tłumaczył, co ciekawsze... Im też się należy wyjaśnienie... Widzicie, jak na nas patrzą?... A więc, jakże to było, kiedy wyszliście z szałasu?
Z początku blado i niechętnie, rozpalając się jednak w miarę opowiadania, jął Korczak opisywać przyjacielowi swoje oraz siostry wypadki i przeżycia. Hanka milczała, pobladła i wzruszona wspomnieniami. Przejęty Badmajew coraz spoglądał na nią błyszczącemi od gorączki oczyma. Niektóre, bardziej uderzające epizody tłumaczył po mongolsku chciwie przysłuchującym się krajowcom. Gdy doszło do przygody z tygrysem ciemna twarz Burjata stała się szaro-zieloną z niepokoju; utkwiony w Hankę wzrok jego zamigotał wilgotnym modlitewno-mistycznym blaskiem... Wydało mu się istotnie, że złote loki dziewczyny zaświeciły nagle jak słoneczna aureola w łagodnym zmroku jurty, w którym jej drobna zmartwiała twarzyczka z opuszczonemi w dół powiekami rysowała się mglisto jak cudne oblicze wiecznie dziewiczej Cagan Dari-chu... Odetchnął swobodnie dopiero, kiedy Władek skończył, jakgdyby walka odbywała się w tej chwili i tuż przed nim...
— Ten-gri!... — mruknął. — Ten-gri (Bóg)!
Gdy opowiedział wypadek rodakom, święta cisza zaległa na chwilę jurtę.
— Cagan Chotun Dari-chu!... — szepnęła wreszcie Tu-sziur, jakby odgadując myśl Badmajewa i innych.
— Nie pleć głupstw! — przerwała głośno i grubijańsko Geril-tu, marszcząc gęste brwi. — Cagan Da-ri-chu siedzi w swoim durbiutskim klasztorze, a nie włóczy się po lasach!...
— Och!... — podtrzymał księżnę Oczir-Meren, podnosząc chińskim obyczajem zaciśniętą pięść z wystawionym do góry wielkim palcem.
Tłum jednak koczowników nie spuszczał już ani na chwilę oczów z dziewczyny, zmieszanej i onieśmielonej tą zbyt natarczywą uwagą. Coraz głośniejszym szeptem zamieniali z sobą spostrzeżenia, co stwarzało w jurcie wciąż wzrastający szmer, podobny do brzęczenia pszczelego roju. Opowiadanie Korczaka tonęło w nim bez śladu, aż Badmajew przerwał i pokrył nagle hałas głośnem, trochę niecierpliwem pytaniem:
— Źle się stało!... Dlaczego odrazu nie powiedzieliście mojego nazwiska?... Albo nazwiska Dor-dżi?... Byliby was inaczej potraktowali... Mongołowie są na wojnie ostrzy, ale szczędzą swoich przyjaciół...
— Mówiliśmy, wielokroć mówiliśmy, ale to nie działało!... — tłumaczył się Władek.
Badmajew zwrócił się z wyrzutami do Oczir-Merena, opowiedziawszy przedtem, o co chodzi, lecz oficer wydął wargi, wytrzeszczył oczy i kiwał przecząco głową.
— Po mongolsku nic nie mówili!... Nie słyszałem, żeby mówili po mongolsku... Czy nie prawda? — zwrócił się do swoich żołnierzy.
— Nie mówili po mongolsku!... potwierdzili ci zgodnie.
— Dopiero kiedy „chatun“ powiedziała: „Om-Mani-Phadme-Chum“!... i pokazała książeczkę, zrozumiałem, iż jest świętą osobą i zaraz ją kazałem rozwiązać!... — przekładał dalej poważnie Meren.
— Trzeba było i brata posadzić na koń!... — irytował się w dalszym ciągu Badmajew.
— On nie nie mówił!... Nie wiedziałem, nic nie wiedziałem... Święte słowa mówiła tylko dziewczyna... „Om-Mani-Phadme-Chum!“... — powtarzał Meren, przymykając powieki.
— Niech „orosi“ powtórzą, co mówili!... — pospieszyła z pomocą oficerowi Geril-tu Chanum. — Pewnie przekręcili nazwisko!... Gulgoczą jak dropie, kto ich zrozumie!...
— Coście im mówili?... — spytał Władka Badmajew.
— Mówiliśmy im: Dordżiew, Badmajew... ze sto razy powtórzyliśmy im!...
— Ha, ha! — roześmiał się Burjat, lecz natychmiast spoważniał. — Rzecz prosta, że was nie rozumieli... Dordżich — dużo!... A moje nazwisko jest Szag-dur Bad-maj, a nie Badmajew... To przekręcone rosyjskie... Przecież napisałem wam i po mongolsku, i po rosyjsku?...
— Zapomnieliśmy zupełnie w tym zamęcie, a karteczka zginęła...
— Widzicie, jak mała rzecz duże mogła wywołać nieszczęście, przecież mogli was zarąbać... Ale widocznie Dobrotliwy zechciał, abyście żyli dla spełnienia jego przeznaczeń... Takie są teraz dziwne czasy... Wszystko się z miejsca ruszyło... Nic nie dzieje się jak dawniej... Człowiek nic nie wie!... Wszystko dokoła wre i kłębi się... Ten tygrys też coś znaczy!... Trzeba będzie zawołać starego Tyban Sachała!... Niechby na łopatce powróżył... I wy posłuchajcie naszych mongolskich wróżbitów... Co, dobrze?!... Będziecie mieli w tej naszej pustyni rozrywkę!... — zwrócił się do Korczaków.
Wytłumaczył swoją myśl i powody po mongolsku rodakom, a ci potwierdzili powiedziane chóralnem chrząknięciem.
Wkrótce podano w wielkich misach drewnianych gotowanego barana, obłożonego podróbkami, pełnemi krwi kiszkami i tłuszczem. Podział i spożycie tych smakołyków zmąciły uroczysty nastrój. Mężczyźni wyciągnęli z za cholew wąskie ostre noże i zabrali się wesoło do jedzenia. Kobiety usunęły się w cień i, obsługując ucztujących, cierpliwie czekały swojej kolei.



Oczir Meren sam osobiście powiózł głowy chińskie i poprowadził jeńców „orosów“ panu swemu, księciu Namyń Dor-dzia Nojonowi do Urgi. Zabrał ze sobą też listy Szag-dura, wzamian naznaczonego przez tygrysa „Polan-do“ i „Świętej Dziewczyny“, których na swoją odpowiedzialność zatrzymał Bad-maj Nojon w stawce Kentej.
Badmaj, choć młody, miał wielkie wpływy i posłuch nie tylko przy dworze w Urdze, ale i wśród Burjatów po tamtej stronie rosyjskiej granicy. Trzeba było się z tem liczyć, w dodatku podtrzymała go Geril-tu Chanum, która obiecała w razie żądania sama dostawić obu jeńców mężowi. Oczir Meren niewiele zrozumiał z tych „zbyt uczonych“ rozumowań; był trochę obrażony, że go pozbawiono efektu postawienia być może przed samo święte oblicze Bogdo Gegena tak niezwykłych brańców, lecz musiał słuchać. Władek, Hanka i Maciek zostali w stawce księcia na prawach gości.
Hanka zamieszkała w namiocie Geril-tu Chanum razem z Tu-sziur, z którą wkrótce bardzo się zaprzyjaźniła.
Władek z Maćkiem pozostali w jurcie Szag-dura. Zresztą całe dnie zwykle spędzali razem, na otwartem powietrzu poza namiotami, błądząc wśród stad po okolicznych łąkach i górach. Szag-dur ożywił się, powstał, zdawało się, że zapomniał o swoich ranach i szybko powracał do sił, co wszyscy przypisywali modlitwom, i pojawieniu się „Świętej Dziewicy“ — Hanki. Zacny chłopak wysilał się, żeby uprzyjemnić przyjaciołom pobyt wśród swego narodu, troszczył się o ich wygody, zapoznawał z obyczajami, ostrzegał, uprzedzał. Dla Hanki wystarał się o jedwab na suknie i namówił ją, aby zanim uszyje sobie swoje, przebrała się w kostjum tubylczy.
Często wyjeżdżali konno w stepy na polowanie z sokołami. Wogóle Szag-dur pełnił całkowicie obowiązki gospodarza, ku wielkiemu zdziwieniu Korczaków, którzy wiedzieli, że sam był tu gościem. Ale dużo tu uderzało ich dziwnych poglądów i obyczajów, o które na razie nie pytali, starając się jednak je przestrzegać.
Zauważyli, że niewolno pluć na ogień, zalewać go wodą, dotykać ostrem żelazem, że kobieta nie powinna nigdy przechodzić między ogniem i ołtarzem z „ongonami“ oraz bóstwami buddyjskiemi, jaki stał w każdej jurcie w głębi naprzeciw drzwi.
Niewolno było, broń Boże, wylewać na ziemię kumysu, wyjmować nożem z kotła mięsa, stąpnąć nogą na leżącą na ziemi siekierę, rzucać byle gdzie łopatek baranich i tysiące, tysiące innych rzeczy, o których dowiadywali się zwolna od Szag-dura, a których drobiazgowość i surowość przerażała ich.
— Wcale wy nie jesteście wolni, przeciwnie, oplątani jesteście gorzej od nas tysiącem przesądów i zakazów!... — mówił mu Korczak, gdy Szag-dur próbował wychwalać przed nimi prostotę stepowego życia.
— Musicie nauczyć się po mongolsku. Wtedy zobaczycie jak to wszystko jest zrozumiałe, łatwe i potrzebne! Musicie nauczyć się: bez tego ani rusz! Niewiadomo, jak długo pozostaniecie tu u nas!... — dowodził.
— Ależ bardzo chętnie, będziemy się uczyć!... — zgodził się Władek.
— Ja już się uczę oid Tu-sziur! — roześmiała się Hanka.
— Wy musicie się uczyć nietylko mówić, ale czytać i pisać!... — gorąco nastawał Szag-dur. — Będę was uczył! Jak to poznacie, źle wam tu u nas nie będzie. My bardzo potrzebujemy uczciwych, inteligentnych ludzi... My tworzymy teraz własne państwo... A lud nasz jest spokojny, łagodny i... wdzięczny... Kraj piękny, życie ciche!... Czy nie tak?... Zwolna poznacie i pokochacie nasz dźwięczny język, nasze pieśni, nasze legendy, nasze dążenia... Bo my dążymy do pokoju, do zgody ludów, do łagodności obyczajów, tok potrzebnych dla bezpieczeństwa naszych stad... Cóż, kiedy wkoło są drapieżco, kłamcy i rozbójnicy!... Wszystko to jest w naszych legendach... o Gesser Chanie, o „Synu Nieba“, o Idyge... wszystko to jest w naszych księgach... Jak zbliżycie się do nas i poznacie wielkie znaczenie Mongolji nietylko dla Azji, ale dla wszechświata, to może zostaniecie z nami!? Przecież myśmy opanowali pół świata: zdobyli Chiny, Indje, Małą Azję, Kaukaz i byli... za Wisłą!...
Marko Polo, bogaty, wykształcony wenecjanin w XIII w., bawił na dworze naszego cesarza Kubłaj Chana dwadzieścia lat!... I bardzo był zadowolony. Teraz wiele rzeczy zmieniło się na lepsze... Buddyzm złagodził obyczaje!... My jesteśmy teraz najbardziej sprawiedliwym i ludzkim narodem na świecie!... Co ja zresztą będę dowodzili... Sami zobaczycie... Tylko myślę, że się przekonacie... Ty, Władek, lubisz konie i polowanie, a gdzie znajdziesz lepsze konie i lepszą zwierzynę... dzikie barany, antylopy, dzikie osły i konie, niedźwiedzie, kozły i jaki... Co? He!... A pani... — zwrócił się do Hanki. — Pani tak pięknie haftuje... Tu-sziur nachwalić się nie może zręczności palców pani... I tak ładnie pani w naszem ubraniu!... Tu cicho spokojnie — a tam: gwałty, rozboje, mordy, okrucieństwo!...
Hanka poprawiła na sobie niepostrzeżenie ślicznie wyszywany chiński szlafroczek, zarumieniła się, lecz oczów nie podniosła. Zato Tu-sziur, siedząca obok niej również z haftem w ręku, choć nie rozumiała ani słowa, podniosła nagle oczy i obrzuciła bystrem, trochę smutnem spojrzeniem z początku Szag-dura, a potem cudzoziemkę.
— Owszem uczyć się twej mowy chętnie będziemy!... Wszystko, co się ciebie tyczy, żywo nas zajmuje... Lecz, zostać tu na zawsze... byłoby nam trudno... Czy tybyś zgodził się naprzykład! przenieść zupełnie do naszego kraju...? żywo zapytał Korczak.
— Kto wie!... Zależy od powodu — odrzekł ostrożnie Badmajew.
— Nie wyobrażam sobie! — dowodził Korczak. Rozumie się, są okoliczności silniejsze nad wszystko, lecz dobrowolnie zostać... przenieść się do tak odmiennego środowiska... — poprawił się — nie wyobrażam sobie... Tymczasem jednak będziemy uczyli się po mongolsku nietylko mówić, ale i żyć!... To się zawsze przyda!... Liczymy na twoją pomoc i życzliwość w tym względzie!
— Nasze życie jest bardzo ciekawe i rozmaite... — przekonywał ich z pewnym uporem Szag-dur.
— Wciąż w ruchu, z miejsca na miejsce... Idziemy za wodą, za zieloną trawą, za kwiatami... Na wiosnę, kiedy w górach jeszcze zimno, przebywamy na płaszczyznach najniższych... Wody wtedy tam dużo i step zieleni się i kwitnie cały...
W lecie, kiedy słońce i piaski wypiją wodę tających śniegów... posuwamy się ku górom bliżej lodowców, skąd wypływają potoki... Tam chlodno i trawy zielone, i dużo zwierzyny... Jesienią uchodzimy od górskiego zimna, zamieci i wichrów znowu na doliny, pokrywające się ponownie otawą... Wolni błądzimy wciąż z naszemi stadami, jak te chmurki srebrne po niebie... Nad nami niema pana, prócz Boga, błękitnego nieba, słońca i wichrów... Kto nam rozkazać co może?...
Nie posłuchamy go, jeżeli nie spodoba się nam, co mówi... Odejdziemy precz od niego i władzy jego z dobytkiem naszym w step, w pustynie... Czy może to uczynić mieszkaniec miast? Albo nawet waszych wsi?... Chroniąc życie i mienie, musi słuchać rozkazu każdego, jak niewolnik...
— I wy macie władze: książąt, lamów, Bogdogegena, których słuchacie... Kogoś słuchać trzeba!... Chodzi o to, kogo?
— Właśnie słuchamy ich, o ile to dla nas jest korzystne, z wolnego przekonania... To wielka różnica... My jesteśmy wolni!... — dowodził Szag-dur.
Częste ich lekcje mongolskiego zamieniały się na podobne długie dyskusje, przerywane często głośnem chrapaniem Maćka. Hanka zwykle nie brała w nich udziału, lecz pilnie słuchała. Po zaczerwienionych jej uszach, po zarumienionych policzkach odgadywał nawet Badmajew, że spory te bardzo ją interesują, a milczenie jej podniecało w nim ostrą ciekawość i słodki niepokój... Lubił Korczaka, jego jasny umysł, prostotę i szczerość, lecz, właściwie zdanie dziewczyny było dlań tysiąckroć droższe i ważniejsze...
— Nie, nie zostanie!... Nigdy nie zostanie!... Taka złota księżniczka!... — myśłał ze smutkiem... A przecież miewali mongolscy panowie białe żony i chińskie królewny, wypieszczone w pałacach, podobne do różowego kwiatu południowego lotosu!... Ale to były — branki!... — odpowiadał sam sobie.
Kiedy po gorącym dniu, po wesoło i gwarnie spędzonym wieczorze na przyglądaniu się grom i zabawom młodzieży lub na słuchaniu rapsodów, które Szag-dur starannie tłumaczył przyjaciołom, rozchodzili się wszyscy do swoich namiotów, znużeni zdrowym ruchem i obfitym posiłkiem — Szag-dur długo nieraz stał samotny przed drzwiami jurty i, wpatrując się w usiane gwiazdami niebo, rozmyślał o tajemnicach duszy ludzkiej, zupełnie tak samo, jak to lubią czynić jego bracia, mongolscy pasterze.
— Dlaczego człowiek woli to a nie tamto?... Dlaczego serce moje bije mocno dla tej złotowłosej, a nie zwraca uwagi na słodką Tu-sziur, której oczy tak często szukają moich?!... I wiem, że nadaremno, że to się nie zmieni!... Chyba, że stanie się coś niezwykłego, jakieś wielkie szczęście, albo nieszczęście!...
Patrzał na pociemniałą dolinę, nad którą wdali świecił wśród gwiazd diadem lodowców Ken-teju, słuchał szumu rzeki lejącej się krętą wstęgą wśród łąk i ławic piaszczystych, śledził pilnem okiem bezruch białych gurtów baranich zapędzonych na noc do ogrodzeń „stawki“, ślizgał się wzrokiem po grzbietach wielbłądów, leżących ciemnemi złomy na ziemi, po pstrych kupach bydła rozsianego, jak polne głazy w około w pobliżu namiotów. Senny szmer wypoczywającego życia wśród cichej nocy stepowej napełniał serce pasterza dziwną tkliwością; poczuł, że mu oczy wilgną i modlitewnie wyszeptał, patrząc w stronę namiotu Hanki:
— Niech opieka Dobrotliwego strzeże cię od wszelkiego zła, niech oddala od ciebie cierpienie i łzy!... Nie bądź moją, jeżeli to nie sądzono, lecz nie odchodź, dopóki oczy moje łakną twego widoku!
Był jej wdzięczny, jak tylko może być wdzięczny „dobry pasterz“, gdyż rozumiał, że przez nią tylko szare jego życie wypełniło się światłem, ciepłem i radością. Przypomniał sobie, jaką rozkoszą napełniało jego serce proste przyglądanie się z oddali wdzięcznym ruchom dziewczyny, bawiącej się lub pracującej w gronie dziewcząt krajowych, jak wstrząsające uczucie wywoływała w nim zamiana z nią przelotnych nawet spojrzeń. Chwycić ją w objęcia i utonąć wzrokiem w otwartych jej źrenicach wydawało mu się niedostępnem, jakiemś zawrotnem marzeniem, które nawet odpychało go od siebie, jako nierealne, niedopuszczalne...



O, tak: Szag-dur nie nudził się od czasu przyjazdu Hani. Nie nudziła się również Tu-sziur, gdyż cierpiała; nie nudziła się Geril-tu, pilnie słuchająca znoszonych zewsząd o cudzoziemcach płotek.
— Cagan Chotun (Biała Pani), — tak nazywali Mongołowie Hankę... — wyszła sama dziś na łąkę i rwała kwiaty... Poco ona rwała kwiaty, nie wiemy... Ot, tak: trzymała je w garści! Wtem przychodzi Szag-dur i bierze od niej kwiaty i nosi za nią, niewiadomo poco, jak stary osieł gałązkę karagany!... — opowiadał z ożywieniem Ałtyn-Cha-ra-ci.
— O, tak, nosił za nią cały czas! I wciąż mówił bez końca... A ona się śmiała... — dogadywały inne dzieci.
— Ty, Geril-tu Chotun[16], zwróciłabyś uwagę na Tu-sziur. Ten „oros“ „Śmierć Tygrysa“ wciąż się koło niej kręci i trzymał jej sukno, kiedy rysowała na niem wzór do haftu!... Słyszana rzecz: mężczyzna kobiecie?! — ostrzegała księżnę żona starszego pastucha.
— Dobrze! Już wiem!... A co robi „Gruby Oros?“ — pytała o Macieja.
— Ten wciąż śpi i pije kumys...
— Ach, ach!... Kiedyż się ich wszystkich pozbędziemy... Nie cierpię tych „czerwonomordych“!... — wzdychała księżna, marszcząc gęste brwi.
— Do Urgi droga daleka, ale wysłaniec już powinien wrócić niedługo.. — pocieszała ją sąsiadka.
Nietylko Geril-tu Chotun wyglądała z niecierpliwością wysłańca od męża: czekali go z wzrastającym niepokojem również Hanka i Władek, a głównie Maciej...
— Ani chybił, zapiszą nas w „mungały“, panienko... Czuje serce moje! I będziemy łowić konie na stryczki, jak te hycle!... Widzi panienka, jak oni to robią!... — mówił smętnie do Hanki, ukazując jej uwijających się w oddali na koniach pastuchów.
— Nie bój się, Maćku, nie bój!... Nie zapiszą nas w „mungały“, nie damy się!... — pocieszała go dziewczyna, śledząc z figlarnem zaciekawieniem zgrabne ruchy jeźdźców mongolskich.
— Łatwo pani mówić, bo pani nie widzi jak ten Szaga-dura wytrzeszcza na panią gały!...
Hanka roześmiała się.
— A jednak... wrócimy do Polski!... Macieju, wrócimy! — rzekła niespodzianie.
— Pewnie, że wrócimy, ale kiedy?... Jak ten szpik w kościach, a mózg w głowie wyschną nam do ona od tutejszego wiatru i żaru!...
— Nie mrucz, nie mrucz, stary niedźwiedziu!... Przecież bliżej jesteśmy od Polski niż przed miesiącem!
— Oj, paniusiu!... Taka bliskość to jest jak kochanie bez mur!... „Już bliżej! Już blisko... Jeszcze troszkę wysilcie się!“ — powtarzały też nam wciąż oficery, kiedy żyły z nas wyciągnąć chciały... I co z tego? — Polski jak niema tak niema!... Żeby choć iść, ale to człowiek siedzi, a serce w nim wyje jak pies!... Już idzie ten Szaga-dura!... Słowa do panienki powiedzieć nie można na osobności!... Zaraz przybiega!...
Hanka chciała się cofnąć pod namiot, gdyż spostrzegła, że z Badmajewym idzie jeszcze kilku nieznanych Mongołów, lecz młodzieniec dał jej znak ręką i krzyknął z daleka:
— Gdzie Władek!? Przyszedł list z Urgi. Jedziecie!... Musicie jechać za parę dni!...
Gdy podszedł blisko, Hanka zauważyła, że wymachuje długim zwitkiem papieru, upstrzonym czarnemi mongolskiemi znakami i opatrzonym wielką czerwoną pieczęcią.
— Koniec naszych lekcyj!... Musicie zaraz jechać... Sam Bogdo-gegen żąda, żeby pani stawiła się niezwłocznie u dworu! — dodał wzburzonym głosem...
— Jak?... Kto ma stawić się? — spytała ze zdziwieniem Hanka.
— Pani — odparł Badmajeiw, zaglądając ponownie w papier. — Musiał ten głupiec, Oczir Meren, nagadać o książce tybetańskiej, o pani modlitwie buddyjskiej i napadzie tygrysa na Władka!... Ha, cóż robić,... Niech się pani nie boi, nic złego tam pani nie zrobią... Owszem, może pani wielkich dostąpić zaszczytów...
— Wołałabym jednak jeszcze tu czas jakiś pozostać... Jeszcze nie skończyłam szyć sobie ubrania.
— Nie można, żadną miarą nie można... Rozkaz wyraźny!... A w dodatku ten Niemiec „Dziań-dziuń“ też podpisany na rozkazie, a on nie żartuje!...
— Jaki Niemiec? — spytał Władek, który podszedł właśnie ku rozmawiającym wraz z Maćkiem. Mieli fuzje na ramionach i torby myśliwskie, gdyż przez umyślnego wrócono ich z drogi na polowanie.
— Ach, dobrze, że jesteś!... Mam dużo z tobą do pomówienia!... — zwrócił się do niego Badmajew...
— Mówiłeś o jakimś Niemcu!?
— To ty nie wiesz? Nasz głównodowodzący — po chińsku „Dziań-dziuń“ jest Niemcem. Baron Ungern von Szternberg!... Niezwykły człowiek... Niezwyciężony... On to zorganizował nasze wojsko, z początku z Burjatów Zabajkalskich i rosyjskich dezerterów, potem przyłączył Mongołów Chał-cha, zdobył Urgę, oswobodził z rąk Chińczyków Bogdo-Gegena i ogłosił go cesarzem niepodległej Mongolji... Dzięki jemu jesteśmy wolni! A on, chociaż Niemiec, jest naszym z wiary, buddystą!... Modli się w naszych świątyniach i ma w swym namiocie ołtarz z posągiem Dobrotliwego... — opowiadał z uniesieniem Szag-dur.
Widząc jednak, że uniesienie jego nie udziela się wcale ani Władkowi, ani Hani, dodał przekonywująco:
— Nie bójcie się!... Nic wam się złego nie stanie!... Poprostu zainteresowali się tam w stolicy waszym losem, tembardziej, że ja też napisałem do wuja, że jesteście Polacy, a baron bardzo lubi Polaków i ma straż przyboczną wyłącznie z Polaków...
— Tak, tak!... Bardzo być może, ale ja wyznaję, myślałem, że pozwolą nam odjechać w stronę Chajlaru... W każdym razie tam byłoby bliżej do kolei i Pekinu.
— Do Pekinu z Urgi wcale nie dalej i droga lepsza przez Kałgan... Ale ja nie wiedziałem, że wy chcecie do Pekinu... Nie radziłbym jednak, gdyż tam w Chinach byłoby wam gorzej... Tam nie znają Polaków, tam traktowaliby was jak dezerterów rosyjskich! Najlepiej, powtarzam, tu u nas w Mongolji przeczekać. Tu u nas są jeszcze ciche kąty, jak widzicie!... — dorzucił, wskazując oczami na zalaną słońcem dolinę.
— Jak widać — niezupełnie!... — odrzekła smutno Hania.
— Jak najzupełniej... Jak nie tu, to odkoczujemy jeszcze dalej... Nie brak górskich dolin mało komu znanych... Wrócicie, jeżeli zechcecie!... To od was zależy... Moja już w tem głowa!... Zresztą jadę z wami!... — dorzucił stanowczo.
— Dziękuję ci, Szag-dur!... Wyznaję, że byłoby to dla nas niezmiernie, niezmiernie dogodne i... ważne... Ale... — wtrącił Władysław.
— Żadne „ale“... Jadę! to już postanowione...
— Nie wiem, czy to możliwe? Czy pan wytrzyma taką drogę... Przecież to, powiadają, stąd kilkaset kilometrów... Pan zbyt jeszcze jest słaby...
— Głupstwo!... Mongoł lepiej się czuje na koniu niż na ziemi!... Koczowaniem leczymy wszystkie nasze choroby... To już postanowione... jadę! Muszę jednak pomówić o tem jeszcze z Geril-tu. Ona tu pani. Od niej zależy, jakie da nam konie i wielbłądy i... kiedy...
Chwilę potem Szag-dur wszedł do książęcego namiotu. Geril-tu Chanum częstowała właśnie herbatą posłańca., który przywiózł był do niej listy. Na widok Burjata, księżna odsunęła się trochę od swego gościa i przerwała poufną z nim, pogawędkę:
— Siadaj, Szag-dur!... Będziesz gościem!... — zaprosiła uprzejmie młodzieńca, robiąc mu miejsce obok siebie. — Ciekawe wiadomości przywiózł Gu-nyn. — Wykryto spisek „czerwonych orosów“ i Chińczyków w Ulassutaju... „Czerwone djabły“ zajęły znowu Khathyl nad Kosogołem, a Chińczycy mieli w tym czasie wyrżnąć prawowiernych Mongołów i ruszyć znowu na Urgę... Książę Czułkun-Bejle zamieszany... Co będzie, co będzie, niewiadomo!... Nasze wojska mają iść na Ulassutaj!... Nie wiem, czy książę nasz zostanie w Urdze, czy też pójdzie z nimi...
— Napewno zostanie!... Przynajmniej tak pisze w tym liście... — tłumaczył jej Szag-dur, podając list z rozkazem, wiedział jednak, że Geril-tu jest niepiśmienna, więc papier od niej odebrał i zaczął głośno czytać. Księżna uważnie słuchała, zmarszczywszy gęste brwi. Gdy doszło do rozporządzenia o natychmiastowem dostarczeniu do Urgi Hanki wraz z bratem, w oczach jej zamigotały niepewne ogniki.
— Że tego żołnierza wzywają, rozumiem, ale poco dziewczynę?...
— Sam Gegen zainteresował się nią... sam Gegen! — powtórzył pospiesznie Szag-dur.
— Sam Gegen!... Cały klasztor huczy od opowieści — przytwierdził Gu-nyn.
— Jakiej opowieści?... — spytała z rozdrażnieniem księżna.
— A no z powodu tej książki i modlitwy, i cudownego ocalenia Szag-dur Bad-maj Nojo-na!...
Księżna jeszcze silniej zmarszczyła brwi.
— Rozumiem, ale co to ma wspólnego z dziewczyną... Mogli ich wezwać, poco ona... Chyba, że prawdą jest... co tam o tej Urdze... gadają!... — wybuchnęła nieostrożnie.
Gu-nyn aż się poruszył na siedzeniu i rzucił na nią z ukosa wylękłe spojrzenie.
— Nic wielkiego!... Wzywają ją przez ciekawość, to się wyjaśni... Ja wszystko wytłumaczę!... — uspakajał ich Szag-dur.
— Więc jedziesz? — spytała Geril-tu.
— Jadę i przyszedłem prosić o konie i wielbłądy!...
— Pomyślimy o tem, pomyślimy!... Jeszcze czas. Wieczorem dam odpowiedź!... Muszę roz-liczyć, które ze zwierząt są wolne, a które nam potrzebne — odrzekła po chwili zastanowienia.
— Ty, Gu-nyn, zostań, mam z tobą jeszcze do pomówienia! — zwróciła się do kurjera, który wstał i zamierzał był wyjść razem z Szag-durem.



Szag-dur siedział w swoim namiocie, pochylony nad małym stoliczkiem z pędzelkiem w ręku i pisał pilnie listy do Urgi, które miał zamiar wysłać z powracającym tam dziś jeszcze Gu-ny-nem, gdy wpadła Tu-sziur z radosnym okrzykiem:
— Szag-dur, wszyscy jedziemy!... Geril-tu Chanum kazała na noc zwijać namioty. Już kobiety pracują!...
— Jakto wszyscy?... Cała stawka?
— Niezupełnie. Część tabunów zostanie z moją matką, ale ja i Czirin Senge jedziemy... Tak się bałam, tak się bałam, że mnie zostawią... Jużem ciebie, prosić chciała o wstawienie się... Jednak sama mnie wzięła... Będę jej potrzebna!... Wszystko dla niej zrobię... Nigdy nie widziałam Urgi!
— I ja nie widziałem Urgi!... Zobaczymy ją razem!... — roześmiał się chłopak.
— Tam, powiadają, jest posąg Buddy cały złoty i wysoki jak góra Munku Sardyk!... W klassztorze z purpurowemi ścianami mieszka podobno dziesięć tysięcy lam? Modlą się dzień i noc, grają na długich trąbach, a kto z grzesznych spojrzy na boskiego Gegena lub dotknie czerwonego sznura, który ten trzyma w ręku, ten zbawion będzie po śmierci od stu złych wcieleń!... — trzepała dziewczyna.
— A głównie, że Urga jest teraz sercem Mongolji... Tam zobaczę mongolską artylerję i piechotę, której dotychczas nie mieliśmy... i radjotelegraf, którym przez powietrze rozmawiać można o tysiące mil... Wszystko to urządził Dziań-Dziuń Ungern!... Niech mu będzie chwała do końca życia na ziemi i święte wcielenie po śmierci!... Wszystko zobaczymy, Tu-sziur... Ale teraz czegóż chcesz ode mnie!
— Geril-tu Chanum wzywa cię, a zarazem chciałam cię uprzedzić, że zaraz zaczniemy zwijać twój namiot...
— A gdzie są Korczaki?...
— Nie wiem. Odeszli gdzieś razem z Maciejem... Ale Geril-tu Chanum kazała ich mieć na oku, więc pewnie sługi wiedzą, gdzie oni są!...
— Mniejsza o to; trzeba ich zawiadomić, że namiot zwijamy, że jutro odkoczujemy, że spać będą nie w jurcie, lecz pod małem płótnem... żeby swoje rzeczy tam przenieśli!
— To już ty im wytłumaczysz. Nikt z nas tego nie zrobi; za mało jeszcze umieją po mongolsku... ale najpierw chodź do Geril-tu... kazała ci zaraz przyjść!...
„Stawka“ gotowała się istotnie do koczowania; jurty rozbierano i ładowano na wielkie dwukołowe „arby“, na których również ustawiano skrzynie i wozy z rzeczami, drewniane naczynia i metalowe kotły. Wrzał ruch, latały z krzykiem dzieci i szczekały psy w radosnem podnieceniu, a zdala z doliny sunęły już ku stawce stada, pomimo że słońce stało jeszcze dość wysoko na horyzoncie...
— Jutro o świcie ruszamy. Ale Gu-nyn pojedzie przodem dziś jeszcze. Siadaj i pisz ode mnie. list do księcia!... — powiedziała Geril-tu do Szag-dura, gdy ten wszedł do jej ogołoconego już ze sprzętów namiotu. Burjat ukląkł obok księżny przed małym stoliczkiem, na którym stała chińska porcelanowa tafelka z roztartym tuszem, wziął pędzelek, umoczył go i przysunął sobie bliżej skrawek papieru:
— Co mam pisać?...
— Pisz mu... — zaczęła z namysłem księżna... przedewszystkiem, że go polecam błogosławieństwu Dobrotliwego... jak zwykle, wszystko to, co wiesz..., co się pisze w listach... Potem napisz mu, że po rozważeniu wszystkiego, co mi powiedział Gu-nyn, postanowiłam zbliżyć się do Urgi, aby być pod opieką świętego miasta oraz pod silną dłonią księcia mego i pana. Pisz mu, że chodzą rozmaite pogłoski, o których mu powiem osobiście... Również dlatego postanowiłam odkoczować stąd, że jak mi donieśli z Ononu[17], tam pojawiła się zaraza na bydło, a również bandy czerwonych zbójów, więc chociaż pora jeszcze wczesna dla wyjścia z gór, lecz w obawie...
— Ależ to nieprawda!... — zauważył Szag-dur, przestając pisać.
— Nie twoja rzecz!... Co ty wiesz?!... Pisz skoro ci mówię! Bydło rozdzieliłam na dwie części: większą, z którą Dur-szim-bel Chatun odejdzie ku Muka-tu na południe, a ja z mniejszą idę ku świętemu miejscu i zatrzymam się niedaleko miasta w górach na północy, gdzie znajdę dobre pastwiska... Poza tem pisz mu... — dyktowała Geril-tu, ciągnąc poważnie dym ze swej srebrnej fajeczki.
Szag-dur kręcił głową i kiwał nią powątpiewająco, lecz pisał posłusznie, popędzany spojrzeniem stanowczem błyszczących oczu księżny oraz chmurnem zmarszczeniem jej pańskich brwi. Skończył w sam czas, kiedy zaczęto z drewnianego szkieletu jurty odwiązywać płaty pokrywającego ją wojłoku.
Większość mieszkańców „stawki“ szykowała się do spędzenia nocy przy ogniskach, które przedtem ukryte wewnątrz jurt, teraz po ich rozebraniu, rozbłysły licznemi gwiazdami wśród mrowia spędzonych razem stad. Gwar, śmiech, pieśni, okrzyki kobiet, dojących krowy, nawoływania pastuchów, ujadanie psów, wrzawa głosów bawiących się dzieci i młodzieży ogromnie ożywiły krajobraz. Hania, Władek i nawet Maciej przyglądali się ciekawie powszechnemu ruchowi i nie szli spać, chociaż dla nich, jako gości, urządzono narówni z księżną „małe płótno“, to jest namiot dwuskrzydły z niebieskiego taniego nankinu, tuż niedaleko od szeregów przygotowanych do wyruszenia nazajutrz „arb“. Szag-dura nie było; z polecenia księżny przyjmował raporty od pastuchów, odbierał od nich drewniane „birki“ z nacięciami, wykazującemi ilość bydła oraz zapisywał ich sprawozdania na skrawku papieru. Czirin Senge towarzyszył mu, pilnie przysłuchując się odpowiedziom i wstawiając swoje poprawki. Tu-sziur również była zajęta pakowaniem i układaniem na wozy resztek rzeczy. Polacy poczuli się zupełnie obcy i osamotnieni w tym wirze powszechnego ruchu i ożywienia.
— Żeby tak się włóczyć całe życie jak cygan!... Zdechnąć można!... — zauważył Maciek. — I co to za porządek: onegdaj cap wpadł do naszej jurty i położył mi się na głowie, kiedym spał. Nie mogłem go zrzucić, omałom się nie udusił... Wczoraj krowy, czochając się, obaliły część siatki... A smród taki nocami, kiedy te owce, krowy i wielbłądy układą się dokoła namiotu, że wytrzymać nie można... To z tych bydląt... Wyjść w nocy za próg — Boże uchowaj!... Zaraz psy rzucają się, a złe jak wilki... A i krowa, jak z małem dziecięciem, zaraz rogami grozi... Nie podchodź!... Tfu, takie życie!... Lubię i ja bydło... dlaczego nie!... ale jakieś ludzkie, a nie takie... niewiadomo jakie!...
— Cicho! cicho, Macieju!... Skończy się niedługo, słyszałeś: jedziemy do miasta!... — pocieszała go Hanka.
— Już ja, panienko, w to ich miasto niebardzo wierzę... Pewnie takie samo, jak to ich bydło!... Jedno mnie raduje, co mówił Szag-dura, że tam są nasi żołnierze... Choć wyznaję, że mi się już nie chce żadnym narodom służyć!...
— Jak nie będziem chcieli, to nikt nas nie zmusi. Ale co tam zawczasu zgadywać!... Chodźmy lepiej spać, bo jutro, powiadają, w drogę przed świtem!... — wmieszał się Władek.
Wpełzli pod zwisające ze szczytowego drążka płaty nankinu i ułożyli się na rozpostartym tam wojłoku. Usnąć jednak długo nie mogli, budzeni gwarem bardzo powoli ucichającego obozu.
Obudził ich skrzyp wozów. Ciemna gwiaźdzdsta noc patrzała w trójkąt płóciennego wylotu. Mimo to skrzyp, który rozbrzmiał w jednym końcu stawki, powtórzył się natychmiast w drugim, i do niego niezadługo dołączył się trzeci, czwarty... Skrzypy to były urywane, widocznie szykowano wozy i zaprzęgano do nich woły, ale brzmiały one coraz liczniej, w różnych końcach, przechodząc stopniowo całą linję stawki, aż z tego przerywanego różańca dźwięków oddzielił się skrzyp głośniejszy, wielogłosy, ciągły i zaczął się oddalać, cichnąc stopniowo... Odchodziła widocznie pierwsza partja „arb“.
Maciek, który obudził się pierwszy, wypełzł z namiotu, usiadł i ciekawie śledził ciemniejsze od nocy sylwetki wozów, ludzi, koni, migające niewyraźnie w mrocznem powietrzu, ledwie rozświetlonem blaskiem gwiazd. Tu i tam na ziemi z poza garbów śpiących pokotem bydląt, słabo biła koralowa łuna dawno przygasłych ognisk. Ludzie zrzadka zmieniali krótkie okrzyki, zwierzęta stękały, sapały, wzdychały... Coraz to od obozowiska oddzielały się długie czarne sznury taborów i uchodziły w pokryty nocą step, skrzypiąc wielkiemi tarczami zbitych z desek i obracających się wraz z osiami kół.
Wreszcie granat nieba zwolna zaczął przechodzić nad szczytami wschodnich gór w odcień siny, rozpuszczając blask niknących gwiazd. Siwa światłość przelewała się stamtąd przez wręby skał do doliny, spędzając wszędzie i łagodząc ciemności. Różowy blask cieniuchną niteczką wybłysnął na gzymsach przeciwległych jutrzence wiszarów. Coraz wyraźniej rysowały się na obszernej międzygórskiej równinie tabory wozów, sunące wolno dwoma rozbieżnemi szlakami. Nareszcie ruszyły ze stawki stada: ogromne gurty owiec białych, jak mgły poranne, popłynęły z lewej strony karawany wozów, za niemi bydło rogate pilnowane i popędzane przez konnych „czabanów“. Stada koni, od których już wczoraj oddzielono przeznaczonych dla ludzi wierzchowców, wciąż jeszcze tkwiły ciemną, zwartą masą na majdanie. Nakoniec ruszyły i one, kierowane gwizdaniem i klaskaniem batów z tyłu przez komuchów na prawo od linji taborów... Wszystko odbywało się w niezmiernym porządku, choć z wielkiem ożywieniem...
I ta radość sprawnego olbrzymiego ruchu udzielała się pozostającym na miejscu w oczekiwaniu swej kolei kobietom, dzieciom, starcom...
Karawany malały, zamieniały się w czarne kreski i punkciki, wreszcie nikły w bezkresnej pustyni.
Na majdanie pozostała jedynie kupka posiodłanych i powiązanych z sobą wierzchowców oraz parę „arb“ lżejszych, lepszych, przeznaczonych dla starych kobiet i zupełnie małych dzieci.
Usadzono ich na wojłokach i kocach, wyścielających twarde pudła niezgrabnych wozów, a gdy ruszyli śladem oddalających się taborów, pozostali dosiedli koni.
— Tak na głodno! — mruczał Maciek. — To ci dopiero koczowianie!
— Nic takiego — wytrzymamy!... Takie pewnie tu obyczaje. A pamiętasz, jak niedawno nas pędzili piechotą i nic nie dawali cały dzień! — przypomniał mu Władek.
— To była niewola, a tu gościna!
— Za parę godzin staniemy na popas!... Krzywda nam się nie dzieje!... Nie grzesz...
— Juściż, że się nie dzieje, ale wołałbym już iść samemu na swój strach, byle do Polski!...
— Pójdziemy, pójdziemy... Jeszcze troszkę cierpliwości!... — uspokajała go Hanka.
Jechali kupą, nie wyprzedzając taborów.
Hania na ślicznym białym wierzchowcu, uśmiechnięta i ożywiona nowością tego wszystkiego, co się dokoła niej działo, jechała razem z Tu-sziur oraz innemi Mongołkami w świcie księżnej, która, odświętnie odziana, z rozwiewającemi się z czapki czerwonemi wstęgami, dumnie toczyła pięknym karo-gniadym wierzchowcem, przystrojonym w suto srebrem nabijany rynsztunek i siodło o szerokim równie srebrnym łęku.
Geril-tu Chanum rzucała wciąż szybkie, badawcze spojrzenia przed siebie i dokoła siebie i nic nie uszło jej uwagi. Od czasu do czasu rzucała rozkazy, nie zważając wcale na czcigodnego Dumba Dordżi..., który przecież z wieku był naczelnikiem pochodu...
Obok Hani zwijał się na zwięzłym bułanku Szag-dur. dając pilne baczenie na bezpieczeństwo dziewczyny.
— Ostrożnie, ostrożnie!... Tu na drodze trafiają się często całe kolonje nor suślich!... Nie można ominąć, gdyż ciągną się na dziesiątki wiorst... Trzeba uważać, koń łatwo może się połknąć... Niech pani nie zdziera wierzchowca trzeba mu uzdę puścić wolno, on sam znajdzie drogę..., on doświadczony!... — pouczał dziewczynę co chwila.
Pogodna zorza tymczasem rozpaliła się już nad doliną, barwiąc ogniem, złotem i sinemi cieniami powietrze, skały i wody. Na szmaragdzie łąk zabłysła perlisto — tęczowa powłoka rosy.
Głośniej zaświegotały skowronki w lazurowych wyżynach, a na stepie wybiegły z pod jeźdźców i poszły z nimi długie blade cienie.



Choć była druga połowa lata, we dnie dokuczały jeszcze upały. Za to noce były chłodne, gwiaździste, rosiste.
Wyruszali zwykle z obozowiska przed świtaniem i zatrzymywali się na nowym postoju przed południem. W ten sposób ani bydło, ani ludzie nie cierpieli od goląca, nie czuli się zmęczeni. Przeciwnie, na świeżych żeremiach stada wypasały się doskonale, a ludzi podniecał i ożywiał upadek w czasie podróży wszelkich społecznych i obyczajowych podziałów i przegródek.
Na noc nie rozbijano wielkich namiotów, lecz stawiano „małe jurty“ z drewnianych, pokrytych naprędce wojłokami jurtowych krat, zestawianych jak domki karciane. Zresztą tam nocowały tylko starsze kobiety, małe dzieci i księżna Geril-tu Chanum. Służba i młodzież spędzały czas pod otwartem niebem, to na koniu to przy ognisku, to gawędząc, to zabawiając się w igrzyska, to polując z sokołami na drobne czworonogi stepowe, lub ptactwo wodne, którego mnóstwo spotykali na przydrożnych błotach i jeziorach.
Mimo to już w parę dni Hania czuła się dziwnie znużoną.
— Kiedy nareszcie przybędziemy do tej Urgi? — pytała z kwaśną miną Szag-dura
— O, jeszcze daleko! Co się pani tak spieszy?... Czy pani tak źle z nami?...
— Bynajmniej!... Bardzo mi nawet przyjemnie... — odpowiedziała z uśmiechem. — Ale nie mogę tak długo... obchodzić się bez własnego kąta. Nie jestem stworzona na koczowniczkę. Zresztą i wy nie jeździcie przecież tak ciągle!... — dodała, spostrzegłszy, że Szag-dur nagle posmutniał.
— Rozumie się, że nie. W czasie zimy miesiące nieraz całe stoimy na jednem miejscu. Ale wtedy o wiele mniej wesoło, wszyscy siedzą w swoich jurtach daleko od siebie...
— Przecież odwiedzają się...
— Tak, to tak!... Ale nie można ani swobodnie pogadać, ani zobaczyć się, z kim się chce... Wszystko na oczach starszych, książąt... pod dozorem... To samo w Urdze! Niewiadomo co nas tam czeka!...
— Po co mamy zatrzymywać się w samej Urdze... Możemy stanąć pod miastem... Mam jednak przeczucie, pewność nawet, że tam dopiero dowiemy się wszystkiego...
Urwała, gdyż instynkt podpowiedział jej, żeby nie mówiła zbyt wiele z nikim o zamierzonej ucieczce do Polski.
Burjat jednak zrozumiał i posmutniał jeszcze więcej.
— My zatrzymamy się pod miastem, bo przecież z bydłem w mieście nie wyżyjesz, niema paszy. Ale wy będziecie musieli udać się zaraz do miasta. Jest wyraźny rozkaz. Zresztą Geril-tu Chanum nie zechce, żeby pani została w stawce księcia.
— Dlaczego?
Szag-dur zakłopotany patrzał w dal i nie odpowiadał. Hanka obrzuciła go zdziwionem i podejrzliwem spojrzeniem. Wyjechali jak zwykle, daleko przed karawan. Śliczna, porosła, wysoką trawą, usiana kwiatami dolina słała się dokoła nich, środkiem niej płynął potok, nad nią sklepiły się szafirowe niebiosa, pozłocone słońcem, wsparte na silnych łańcuchach okolicznych wzgórz. Byli zupełnie sami, jedynie koniki polne strekotały pod nogami ich wierzchowców i od czasu do czasu stukały kopyta koni, uderzając o ukryte wśród ziół kamienie.
— Dlaczego? — powtórzyła z naciskiem Hanka, nie spuszczając oka z Szag-dura.
— Ech! co ci to, Garudi? — zwrócił się ten, zamiast odpowiedzi, do trzymanego na zapięciu lewej ręki berkuta.
— Co ci to? Czujesz zwierzynę?...
Istotnie ptak niepokoił się, wyciągał zakapturzony łeb i straszył pióra, wierzchowce również zaczęły strzyc uszami i wyciągać przed siebie szyję. Ale ani Hanka, ani nawet Szag-dur nic nie dostrzegali na stepie. Nagle doleciał ich głos, jak brzęczenie dalekiego bąka. Konie przystanęły, jeźdźcy mimowoli ściągnęli je cuglami.
— Co to? — spytał Szag-dur, nadstawiając ucha.
— Nie wiem!... — odszepnęła Hanka, obszukując step strwożonym wzrokiem.
Brzęczenie potężniało szybko i miarowo, stawało się podobne do szumu olbrzymiego roju.
— Szarańcza!... — mruknął Szagsdur. Ale nigdzie nie widać chmury. — Acha, już widzę: ptak! Jaki ogromny! Boże dobrotliwy!
Już nie spuszczał przerażonych oczu ze skrzydlatego potwora, zbliżającego się z szybkością pocisku. Brzęczenie zamieniło się w ryk i łoskot bijących skrzydeł. Berkut rozpostarł mu na ręku loty i zaczął kwilić, wierzchowiec przysiadł na zadzie i zjeżył grzywę.
— Aeroplan!... — krzyknęła Hanka, daremnie walcząc ze swoim koniem dziko chrapiącym, stającym dęba i wierzgającym naprzemian.
— Aeroplan!... — powtórzyła.
W tej chwili jej wierzchowiec obrócił się na tylnych nogach, wziął na kieł i pomknął szalomnym galopem w step przed nadlatującym aeroplanem. Zdążyła dostrzec, że koń Szag-dura zrobił to samo, że pędzą na oszalałych zwierzętach, nad któremi wzięło całkowitą władzę przerażenie. Sadzili na oślep przed siebie; zdyszane piersi koni pruły z poświstem wysokie fale traw, pod któremi kryły się niewiadome przeszkody: głazy, jary, krzewy... Przesadzali je w skok, pochyleni nad grzywami koni, starając się jedynie utrzymać za wszelką cenę na siodłach. Samolot był jednak coraz bliżej, nagle burczenie jego umilkło, wielki cień przemknął nad nimi i ujrzeli wspaniałego ptaka tuż przed sobą, jak łagodnie zniżał lot.
Udało im się nareszcie opanować swe konie, które rozbiegły się nagle w dwie strony i stanęły, chrapiąc, spienione i drżące. Samolot powoli zsuwał się z błękitów ku ziemi... Wreszcie spadł w odległości dwóch stajań. Lecz tu stała się rzecz zupełnie nieoczekiwana. Aparat pobiegł chwilkę po łące jak wielki drop, gniotąc rozpostartemi skrzydłami trawy i krzewy; widzieli już doskonale figury, nawet twarze siedzących w nim ludzi, gdy nagle potężny odwłok maszyny podniósł się w górę, wynurzył z traw jak wyskakujący z wody trafiony harpunem wieloryb, stanął przez chwilę nieruchomo dęba i runął, koziołkując, nawznak.
Szag-dur i Hanka już pędzili ku maszynie, trzymając mocno w garści strachające się wciąż konie. Lekki błękitnawy dymek unosił się nad miejscem upadku i mdły zapach gazoliny uderzył ich nozdrza.
— Zabili się, zabili!... Wody! — powtarzała Hanka, zeskakując z konia tuż koło aparatu.
Szag-dur już był na ziemi, już spętał powrozem konia, berkuta posadził na siodle i pospieszył dziewczynie z pomocą. Spętał i jej konia, poczem oboje zbliżyli się ostrożnie ku leżącemu nieruchomo płatowcowi. Z pod odwróconego kołami ku górze kadłuba wydobywał się cichy jęk i, gdy pochylili się, dostrzegli pod nim zbluzganego krwią człowieka. Sina, wyrzucona w bok ręka nieszczęśliwego kurczyła się i drgała. Spróbowali) unieść do góry maszynę, by wyciągnąć stamtąd rannego, lecz ciężar był ponad ich siły. Za każdemi poruszeniem jęki wzmagały się. Na szczęście wkrótce rozległ się tętent koni pozostałych w tyle koczowników, pędzących na miejsce wypadku. Spostrzegłszy Szag-dura i Hankę bezpiecznie stojących w pobliżu spadłego z nieba potwora, galopem dopadli do nich i zeskoczyli na ziemię.
— Co to jest?
— Człowiek!... Ranny... Pomóżcie... prędzej!...
Wahali się, spoglądając osłupiałemi oczami to na olbrzymie cielsko maszyny, to na siną, broczącą krwią rękę, wysuniętą z pod niej.
— No, słyszeliście!... podnoście zaraz!... To pewnie wysłany od Dziań-dziunia[18] do nas umyślny z Urgi! — krzyknął niecierpliwie Szag-dur.
Mongołowie ruszyli ostrożnie ku maszynie.
— A tu jeszcze jest jeden!... Patrzcie, patrzcie... Rusza się... — zawołał nagle Czi-rin, kierując się ku kępie trawy opodal.
Koczownicy znów odskoczyli płochliwie ku swoim koniom. Jedna Hanka pobiegła w tę stronę i, rozchyliwszy badyle, dostrzegła młodego lotnika, leżącego twarzą do góry z rozrzuconemi szeroko rękami. Był śmiertelnie blady i wydawał się martwy... Z pod przymkniętych, długich ciemnych rzęs szkliły się mętne nieruchome oczy; w otwartych, przysłoniętych ciemnym wąsikiem ustach bielały zaciśnięte zęby. Podczas gdy Szag-dur wymyślał Mongołom i rozkazywał im dźwigać samolot, z pod którego Korczak usiłował ostrożnie wyciągnąć rannego, Tu-sziur i Geril-tu Chanum z resztą kobiet zbliżyły się lękliwie do Hanki.
— Zabity! — szepnęła Tu-sziur z odrazą i żalem.
— Jaki młody i piękny!... Zupełne dziecko — zauważyła Geril-tu Chanum, pochylając się nad ciałem.
Hanka przyklękła obok i przyłożyła ucho do piersi...
— Bije!... Wody, Tu-sziur!... Wody! Prędko!
— Wody! — krzyknęła Tu-sziur. — Leć Czi-rin do rzeczki.
— Z czem? Z czapką? Czy nie lepiej dać mu kumysu?
— Wody!... — powtórzyła Hanka. — Masz moją manierkę! Chłopak wskok popędził do płynącej blisko rzeczułki. Hanka zręcznie rozpinała kurtkę lotnika, rozluźniała mu kołnierze od bluzy i koszuli, starając się dostać do piersi.
— Może trochę „arki“ przyda się! Ja tu mam parę łyków... Wlać mu do ust!... To dobrze robi, jeśli on jest człowiekiem z tej ziemi!... — radził ostrożnie Dumba Dordżi, podając Hance płaską drewnianą flaszkę z wódką chińskiego wyrobu. Hanka spróbowała wlać omdlałemu płyn w usta, lecz wódka wyciekła po ściśniętych zębach; natarta mu więc tylko skronie i piersi... Zdawało jej się, że lotnik odetchnął. W tej chwili wrócił Czi-rin z wodą i cucenie poszło zwykłą koleją.
Wśród zbiorowych stękań i gromkich okrzyków podnieśli nareszcie Mongołowie cokolwiek aparat i Korczakowi przy pomocy Maćka udało się wyciągnąć na wolne miejsce poszarpane członki pilota. Mieli wielkie trudności z nogami nieszczęśnika, które tkwiły jeszcze w kojcu siedzenia, i które wyplątać stamtąd udało się jedynie dzięki śmiałości Maćka. Chłop wpełzł pod aparat, dygocący w rękach ciężko sapiących ze strachu i wysiłku Mongołów, i stopy pilota uwolnił. Poświęcenie jednak okazało się daremne. Ranny już nie jęczał i nie ruszał się; przedstawiał kupę szarych, zbroczonych krwią łachmanów, z których wystawała okropnie nawpół zmiażdżona głowa, a tu i tam przez dziury ubrania wypływało poszarpane ciało i wystawywały białe, pogruchotane kości. Widok był tak straszny, że Mongołowie cofnęli się w panicznem przerażeniu. Szag-dur i Korczak krzątali się chwilkę jeszcze koło żałosnych szczątków, zlewając je wodą i próbując wykrzesać iskrę życia. Wysiłki okazały się daremne. Powstali więc przejęci, wzruszeni i mimowoli zwrócili głowy w stronę, gdzie już gapił, się Maciek, gdzie skupili się zwolna wszyscy krajowcy, zachowując jednak wciąż przyzwoity dystans. Tam! na zmiętej trawie, podtrzymywany za ramiona przez Hankę, siedział ocucony lotnik. Chwilę wodził po otaczających błędnem spojrzeniem, wreszcie spytał po polsku:
— Gdzie jestem?...

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.


CZĘŚĆ DRUGA.

Na progu niedużego chińskiego domu, krytego ciężkim zielonym dachem z wywiniętemi zalotnie ku górze okapami, stanął rosyjski oficer w polowym mundurze koloru khaki, w czapce z zielonym lampasem i ze skórzaną teczką w ręku. Miał szarą, ołowianą twarz i szare ołowiane oczy w czerwonej, króliczej oprawie. Obwiódł uważnie spojrzeniem podwórze i zatrzymał je z wyrazem zniecierpliwienia na rozbitych w głębi dworu trzech jurtach mongolskich, krytych pięknym granatowym wojłokiem. W dwóch dalszych przez otwarte drzwi widać było migające postacie ludzkie i dochodziły stamtąd głosy. Zasłona wejściowa trzeciej była opuszczona, wylot dymnika zakryty, a z wewnątrz nie dochodził żaden dźwięk, choć już zbliżało się południe. Jedynie wojenny sztandar mongolski z żółtego jedwabiu z czarną swastyką Dżingisidów pośrodku cicho trzepotał się ponad nią, mienił złotem w podmuchach ciepłego wietrzyka i blaskach słońca. Oficer zmierzył pogardliwem spojrzeniem sztandar i przeniósł wzrok na przeciwległe wzgórze, gdzie wśród zieleni ogrodów, za białym mus rem lśniły się krzywe dachy świątyń, widać było skupiska domów: szarych, białych, rudych, czerwonych. Wyżej, wśród zieleni parku bielały pasiaste mury ogrodzenia i spiczaste, niebieskawe dachy pałacu urgińskiego Dalaj-Lamy. Okrągłe brunatne kopuły niezliczonych jurt mongolskich otaczały miasto półkolem. Nad wszystkiem zaś wznosiła się ciężko w błękity szkarłatna wieża głównej twierdzy, kryjącej wewnątrz olbrzymi złocony posąg dobrotliwego Buddy. Nad budowlami, namiotami, wieżami trzepotały się roje flag, chorągwi, barwnych wstążek, różnokolorowych znaków mongolskich książąt i dostojników, chińskich kupców, burjackich, tybetańskich, sojockich i tanguckich gości, wreszcie sztandary cudzoziemskich konsulatów, wśród których na naczelnem miejscu powiewał Gwiaździsty Błękit Stanów Zjednoczonych, Lew brytyjski oraz Wschodzące Słońce Japonji.
Oficer chwilę popatrzał na te cokolwiek na uboczu falujące chorągwie, wsłuchał się w szum miasta głucho dolatujący tutaj i jakby tam nagle coś szczególnego usłyszał, wstrząsnął głową i ruszył krokiem stanowczym ku zamkniętej furcie. Odsunął wojłok, otworzył drzwi i znalazł się w głębokim zmroku zamkniętej jurty, ledwie rozświetlonym bladym płomykiem lampy, palącym się w głębi na domowym: ołtarzu przed złotym posążkiem Buddy.
— Ekscelencjo!... szepnął — Ekscelencjo!... Pilne sprawy!
Nikt nie odpowiadał; wtedy postąpił jeszcze parę kroków ku leżącej na niskiem łożu, odwróconej plecami do wejścia postaci w żółtym jedwabnym chałacie i, nachyliwszy się nad nią, powtórzył:
— Pilne sprawy!...
— Do djabła!... Ani chwili nie zostawiacie mię w spokoju! — mruknęła postać, nie ruszając się i nie odwracając głowy.
— Przyprowadzono z nad granicy jeńców bolszewickich!...
— Zatłuc!... Sam wiesz...
— Możeby jednak... wybadać!
— Zatłuc!... — powtórzył ostrzej.
— Jest wśród nich dwóch komisarzy!
— Do licha! Choćby trzech!... Zatłuc!... powiedziałem.
— Rozkaz!... — zakończył oficer. — Więc wybadać i zatłuc.
Postać w jedwabiach nie odpowiadała i nie ruszyła się.
Oficer przygryzł wargi, pomyślał chwilkę, poczem przysiadł w nogach śpiącego na krawędzi łóżka, wyjął papierosa i zapalił.
— Widzę baronie, że znowu... humorek!... Jakoś coraz częściej! Na szczęście dziś na wieczór... wszystko... gotowe. Będzie dobrze!... — zaczął cichym, łaszącym się głosem.
Baron trwał dalej nieruchomo na swojem łożu z odwróconą twarzą.
— Tym razem inteligentka...
— Wynoś się!... — mruknął baron...
— Dobrze, dobrze!... Już idę! Ale, ale: Dordżi Nojon od rana czeka, powiada, że ma niezmiernie ważne nowiny. Pytałem jakie, ale Mongoł zaciął się tym razem i nie chce powiedzieć... Mówi, że powie tylko tobie, baronie!... Pewnie znowu bzdury o tej „Świętej Dziewczynie“. Myślę, że i na nią przyjdzie kolej, ale nie zaraz! — roześmiał się oficer.
Usunął się pospiesznie na koniec łóżka, gdyż baron nagle ruszył się i, siadając, nogi na ziemię opuścił.
— Jesteś, Wołkow, kanalja! Wołaj Mongoła! I każ... otworzyć dymnik.
— Ha, cóż robić! Kanalją każdy wcześniej czy później zostaje na wojnie, gdzie cenią jedynie łotrów i zabijaczy ludzi. Jestem o tyle lepszy, że jestem szczery i... cenię prócz tego rozkosz życia! — żartował już na progu Wołkow.
Za chwilę zsunięto ze szczytu jurty pokrowiec i łagodne światło wraz z falą świeżego, ciepłego powietrza zalało wnętrze. Na progu ukazał się Mongoł, średniego wzrostu, tęgi, prawie kwadratowy, w pięknym jedwabnym, szafirowym chałacie z czerwonem obszyciem, w czerwonych safjanowych butach z ostremi końcami i czarnej aksamitnej czapce z czerwonem dnem, na której czubie błyszczała wspaniała ametystowa gałka. Zbliżył się, kiwając uniżenie głową i składając powitalnie dłonie. Sępia, ogorzała i chuda twarz barona, upiększona dwoma wiechciami rudych wąsów, rozjaśniła się sztucznym uśmiechem.
— Witaj, Dordżi Nojon — rzekł łaskawie dość płynnie po mongolsku. — Co powiesz? Jakże tam mają się twoje stada i twoje zdrowie! Siadaj, proszę, o, tu! — wskazał poduszkę, leżącą na kobiercu, niedaleko ołtarza.
Dordżi Nojon zerknął na poduszkę, a widząc, że jest jedwabna i żółta, uśmiechnął się dumnie i usiadł, podwinąwszy nogi.
— Dzięki Dobrotliwemu, mamy się wszyscy dobrze — począł spokojnie. — Niepokoję cię, miłościwy chanie nasz i wodzu, gdyż otrzymałem list od żony i synowca, w którym piszą jakieś dziwne rzeczy, że przyleciało dwóch ludzi na żelaznym ptaku..., że ptak spadł na drodze moich stad..., że jeden z tych ludzi zabił się, a drugi żyje... Nie wiedzą co robić, więc zatrzymali się przy tym ptaku całym taborem i pchnęli gońca... Czekają na rozkaz... Ta „Biała Darichu“, którą kazałeś niezwłocznie tu dostawić, została z nimi... Lud mówi, że ten żelazny ptak przyleciał do niej... Wszyscy zjeżdżają się, żeby zobaczyć ptaka i oddać boskiej „Darichu“ pokłon... Wielkie poruszenie w ułusach... Mówiono mi, że doszły wieści już do Diurbiutów i że chcą wysłać swoich lamów i książąt do ciebie Panie i prosić o zwrot Białej Dziewicy, gdyż twierdzą, że „Biała Darichu“ im się należy, że ma od wieków swój klasztor wśród nich, koło gór Gelbyn-oła...
— Czy to prawda? — spytał żywo baron, powstając z łóżka.
— Prawda! — odpowiedział po chwili wahania książę...
— Ale ona pojawiła się na naszej ziemi, na ziemi Chał-cha... w moim „choszumie“, ptak też spadł u nas!... — Taka już widać wola Wysokiego Nieba! — dodał z naciskiem.
— Mówisz, że jeden z tych ludzi, co przylecieli, żyje?
— Tak, żyje... pisze o tem synowiec mój Szag-dur, a on zawsze dobrze pisze...
— Wołkow!... — zwrócił się baron do oficera po rosyjsku. — Jedziemy!... każ przygotować automobil!...
— Nie dziś, baronie, nie dziś — jutro!... Dziś nie można! — Wszystko przygotowane!... — odkładać niepodobna!... — odszepnął tajemniczo Wołkow.
Baron milczał chwilkę, zachmurzony. Mongoł, który coś nie coś rozumiał po rosyjsku, wstawił prosząco:
— Jutro, wtedy i jabym zdążył!...
— Książę pojedzie z nami automobilem!?... A to co nowego?... Nie boi się? W takim razie zgoda! Niech będzie jutro!... Wszak już dobiega południe... Nie bylibyśmy na miejscu wcześniej jak w nocy... — dodał po rosyjsku baron.
— I nawet dość późno w nocy! Nicbyśmy nie mogli obejrzeć... Lepiej jutro raniutko! — podchwycił skwapliwie Wołkow.
— Gdzież ci bolszewicy? — przerwał niecierpliwie baron.
— Są przed bramą na ulicy. Każę ich przyprowadzić! — odpowiedział Wołkow, kierując się ku drzwiom.
Niemiec i Mongoł zostali sami w jurcie. Baron przysunął się nagle do Dordżi Nojona i przesiadł na sąsiednią obok niego poduszkę.
— A co będzie, książę, — zagadał, opierając poufale rękę na ramieniu Mongoła — co będzie, jeżeli Oloty skorzystają z okazji z powodu tej Białej Darichu, podburzą Diurbiutów i razem z nimi rzucą się na was?!... Dawno mają na to ochotę!...
— O tak!... Oloty zawsze żyli zdradą... Jak daleko myśl ludzka sięga w przeszłość, skłaniali się ku Chińczykom. Są wrogami Mongolji i... Twoimi, Panie! Wola Twoja, wodzu, ale radzę, uprzedź ich, skończ z nimi!...
— Teraz byłoby trudno! Pora niedogodna... Mam i tak zbyt dużo kłopotu z Ulassutajem!... — ciągnął baron, zerkając na wejście. W tej chwili we drzwiach ukazał się Wołkow.
— Już są, ekscelencjo! — raportował wyciągnięty przy progu. Baron i Dordżi podnieśli się jednocześnie.
Przed jurtą, pod strażą kilku żołnierzy mongolskich stał szereg bolszewickich jeńców, brudnych, oberwanych i ponurych. Baron z progu jurty przyglądał im się dłuższy czas uważnie. W powietrzu wiało grozą; po twarzach jeńców przepływały z trudem wstrzymywane drgania nerwowe, podczas gdy bronzowe oblicza pilnujących ich, uzbrojonych w karabiny i szable Mongołów miały wyraz kamiennej obojętności.
— Tego, tego i tego obszukać dobrze... i zatłuc! — wycedził wreszcie przez zęby baron. — Resztę wcielić do mojej tybetańskiej piechoty.
— Rozkaz!... — odwarknął ochoczo Wołkow, salutując.
— Pomyślności i zdrowia życzymy Waszej Wysokiej Ekscelencji! Będziem wiernie służyć!... — krzyknęli chórem ułaskawieni bolszewicy.
Baron znikł w głębi jurty, uprowadzając ze sobą Dordżi Nojona.
Mongoł usiadł znowu na tej samej żółtej poduszce, obok niego znowu usadowił się baron. Ordynans postawił przed księciem niewielki, niziuchny hebanowy, ślicznie rzeźbiony stoliczek, na nim mosiężny imbryk z grzaną chińską wódką, a przed baronem taki sam stoliczek ze szklanką mleka. Baron zaczął się szczegółowo wypytywać o spadły aeroplan i musiał mu Dordżi drugi raz odczytywać zdanie po zdaniu otrzymany list, przyczem baron, choć czytać po mongolsku nie umiał, śledził pilnie gruby palec koczownika, wodzony po papierze od znaku do znaku.
Przerwał im to zajęcie nagły telefon, którego baron długo słuchał, ale krótko nań odpowiedział. Potem zaczęli wchodzić jeden po drugim z raportami oficerowie z sąsiednich namiotów, zajętych przez sztab i poczekalnię. Mówili po rosyjsku, w pewnych jednak momentach baron bez ceremonji przechodził na niemiecki lub francuski. Dordżi zdawał się na nic nie zważać, palił swą króciuchną fajeczkę i ciągnął małemi łykami wódkę z srebrnej czareczki. Ale małe jego, bystre, skośne oczka obrzucały każdego wchodzącego uważnem spojrzeniem.
Naraz na progu pojawił się tęgi, siwy krajowiec w żółtej szacie lamy wyższego rzędu. Baron przerwał natychmiast posłuchanie i pospieszył naprzeciw niemu. Dordżi Nojon wstał i pochylił się przed dygnitarzem do samej ziemi. Wśród powitań i grzeczności baron poprowadził gościa na honorowe miejsce pod ołtarz Buddy i posadził na dwóch ślicznie haftowanych poduszkach. Natychmiast pojawił się przed nim niski hebanowy stoliczek, zastawiony słodyczami i ordynans zaczął roznosić obecnym na tacy filiżanki z herbatą. Na znak barona ostatni oficer sztabowy zabrał papiery, włożył je z powrotem do teki i wycofał się dyskretnie. Baron i dwaj dygnitarze mongolscy pozostali sami.
— Diurbiuci przysłali delegację!... — zaczął ostrożnie lama.
— Już mówiłem o tem Dziań-dziu-niowi, Błogosławiony Chań-Cy! — oznajmił pospiesznie Dordżi z niskim ukłonem.
— Aha! Więc jakże?... — zwrócił się lama do barona.
Ten milczał chwilę, nie podnosząc oczu.
— To się da zrobić!... Naradzimy się, rozważymy — odrzekł wreszcie wolno. — Na razie pilniejsze mam sprawy. Wiadomo wam pewnie, czcigodny Dżał-Chań-Cy — zwrócił się do lamy — że w choszumie Dordżi Nojona spadł aeroplan. Już wielokroć zwracałem uwagę Radzie Najwyższej, jak ważną, jak konieczną dla nas rzeczą jest posiadanie aeroplanów!...
Dżał-Chań-Cy kiwnął głową.
— Dopóki tej rzeczy nie załatwimy, nie chcę o niczem myśleć i radzić! Jutro rano wyjeżdżamy z Dordżi Nojonem, aby aeroplan obejrzeć i lotnika wybadać. Zobaczę, jak to wszystko wygląda, raport i projekt swój przedstawię Radzie Ministrów!... — zakończył szybko i stanowczo baron.
Dżał-Chań-Cy słuchał uważnie i przebierał paciorki różańca.
— Dambo Bog-do Ge-gen interesuje się bardzo sprawą „Białej Darichu“... Diurbiuci trafili już do niego... do Bog-do Ge-gen. Najświątobliwszy uważa, że byłoby rzeczą bardzo niepożądaną wzniecać obecnie jakiekolwiek religijne waśnie!...
— Sam to myślę!... — przerwał żywo baron. — I przypuszczam, że mi uda się przekonać Dor-dżi Nojona...
Rzucił z ukosa spojrzenie na księcia, którego nieruchoma figura i kamienna twarz z grubemi powiekami, opuszczonemi na małe ukośne oczka, wyrażała obecnie czujną wstrzemięźliwość.
— Naród Chał-cha jest liczny, jak gwiazdy na niebie... Każdy tam ma swoją myśl i język... Dordżi Nojon, choć książę, jest jeden... Ale stanie się, co postanowi Najświątobliwszy Pan nasz, Dżep-sun Dam-bo Bog-do Ge-gen!... — zakończył uroczyście.
Dżab-Chań-Cy skłonił pobożnie głowę. Czas jakiś rozmawiał jeszcze z baronem o rozmaitych drobiazgach, wreszcie podniósł się, a z nim razem wstał i zaczął z gospodarzem również żegnać się Dordżi Nojon.



Stary dom chiński, na którego podwórzu stał namiot barona, miał grube mury i podzielony był wewnątrz na dziesiątki małych pokoików, połączonych zgodnie ze zwyczajem miejscowym krętemi korytarzykami i przemyślnemi przejściami. Dawniej służył za chiński „jamyń“[19], obecnie mieściły się w nim biura Ministerjum Wojny Niepodległej Mongolji.
W jednym z bardziej ustronnych pokoików tego budynku, w blasku światła zwisającej z niskiego pułapu elektrycznej lampy z czerwonym abażurem, stał europejski stół, powleczony białym europejskim obrusem i zastawiony bogatą europejską zastawą. Pośrodku w ślicznym chińskim wazonie żółcił się, ziejąc duszący aromat, wielki bukiet herbacianych róż. Obok, z dwóch stron stały szklane czary z owocami. Nakryć, lśniących srebrem sztućców, śniegiem porcelany, opalami różnokształtnych kieliszków, było zaledwie trzy. Troje poręczy niskich, obszernych jak sofy, wykładanych skórą foteli, czerniało za każdem z nich. Nietylko zawarte okiennicami okna, ale i ściany zawieszone były ciemnemi turkmeńskiemi kobiercami z krwawemi wzorami. Gruby, perski dywan zaścielał całą podłogę. Szczelne zamknięcie stwarzało duszną atmosferę, którą z trudem odświeżał świegocący w górze wentylator. Zapach kwiatów mieszał się z zapachem wina, potraw i jakichś mdłych, drażniących, wschodnich perfum. Pokój był pusty, lecz gdzieś obok, za ścianą rozlegały się kroki żołnierzy, stukały kolby karabinów i zgrzytały zasuwane rygle. Nagle wszystko ucichło; jednocześnie niskie drzwi z tej strony otwarły się i do pokoju wszedł Wołkow. Miał na sobie elegancki biały kitel oficerski i granatowe, długie spodnie z wąziutkim czerwonym lampasem. Obejrzał bystrem okiem liczne przekąski, stojące na osobnym stoliczku pod ścianą, poczem nachylił się do wielkiego srebrnego wiadra umieszczonego na podłodze, gdzie z brył lodu wystawały szyjki butelek szampana.
Potworna jego czukocka głowa wypłynęła nagle w tym ruchu z cienia abażuru i zalśniła łysiną w jaskrawem świetle elektrycznem, jak czerep kościotrupa. Zadowolony był z przeglądu, zmrużył oczy i uśmiechnął się; spróbował nawet zagwizdać zcicha wesołą aryjkę, gdy wtem drzwi otwarły się powtórnie i na progu ukazał się baron. Miał na sobie żółty, złotem tkany chałat, przewiązany w pasie błękitnym, jedwabnym „chadakiem“[20]. Nim wszedł, obszukał pokój bystrem, podejrzliwem spojrzeniem. Wołkow już go zauważył i obrócił się ku niemu żołnierskim ruchem.
— Wszystko w porządku: butelka czystej-ojczystej, koniaku dwie, burgundu dwie, szampana pięć... nie licząc likierów... — meldował żartobliwie.
— Napewno jakie lichom znowu kogoś przyniesie!... — mruknął posępnie baron.
— Niema obawy! Asekurowałem się!... „Ekscelencja już wyjechał“... Samochód ostentacyjnie przedefilował przez miasto z podniesioną budą, a wewnątrz siedział... Dordżi... Będą czekali za miastem!... Ha, ha!... Co? sztuka — roześmiał się Wołkow śmiechem podobnym do krakania wrony.
Baron wykrzywił usta i opadł ciężko na fotel.
— Przedewszystkiem posilimy się sami. Nieprawda?... Co? Wódki czy koniaku? — pytał Wołkow, wyciągając rękę do butelek. — Wspaniały kawior... polecam... I cytrynę mam!... Więc co: czystej-ojczystej, czy koniaku?
— Wszystko jedno. Dawaj wódki!... — odmruknął baron.
Wychylił kieliszek wódki i wziął bułkę z kawiorem, podaną mu przez Wołkowa na talerzyku. — A może... baron... nie w usposobieniu?... Może odłożymy na później „divertissement“, a przedewszystkiem powieczerzamy, nabierzemy sił?... — drażnił pytaniami Wołkow, wpatrując się badawczo w chudą, ogorzałą, pomarszczoną twarz Niemca z blado niebieskiemi, kaprawemi oczyma.
Baron żuł wolno bułkę, nie patrzał na oficera i nie odpowiadał.
— A niczego sobie!... Dość zgrabna. Kazałem ją wykąpać!... — ciągnął cichym, wpełzliwym głosem oficer.
— Daj jeszcze wódki!... — szepnął baron.
— No, jakże?... Czy zaraz?... kurtyna do góry, czy potem?... Czasu mamy niewiele... Musimy wyjechać przed świtem dopóki ciemno, a nie wiemy, jak z nią pójdzie... W każdej babie inne drzemie licho...
Baron wypił kieliszek wódki i kiwnął wreszcie przyzwalająco głową.
— Doskonale!... Raz, dwa, trzy... Trzeci i ostatni dzwonek!... — krzyknął radośnie Wołkow.

Kto piękną Wenus czci,
Ten nie zna, co to łzy!

nucił cichutko, przeglądając się w wielkiem, wiszącem między oknami lustrze. Pogładził łysinę, obciągnął mundur i kociemi krokami podszedł do małych drzwi, ukrytych w rogu za kotarą.
Otworzył je i przez chwilę nasłuchiwał, patrząc w ciemną głębię.
— Dlaczego pani nie zapaliła światła? — spytał nagle głosem uprzejmym.
Dłuższy czas nikt mu nie odpowiadał; wreszcie w oddali zaszemrał cicho głos kobiecy:
— Nie wiedziałam, że jest!...
— Ależ tak! Nawet elektryczne! — odrzekł wesoło, znikając za progiem.
Baron utkwił posępne spojrzenie w fałdy zasłony, poza którą rozbłysła seledynowa łuna.
— Widzi pani — przekładał miodowo głos Wołkowa. — Zupełnie niepotrzebnie pani męczyła się...
— Wszystko jedno!... Wszak zaraz mam umrzeć... Dobrze, dobrze!... Ale pamiętajcie, że mnie pomszczą, pomszczą... — odszepnął głucho głos kobiecy.
— Skąd taka pewność, że pani zaraz umrze?... Ja o tem nie wiem!... Następnie: któż to ma być ten mściciel? Jeżeli narzeczony, to pani bardzo się myli, — dawno go już niema!... Wysłaliśmy do niego tę kartkę, co ją pani dała dozorcy... On przybył posłusznie... My go „cap“!... Wbiliśmy go na pal... i... po kłopocie!...
— Łotry, łotry!... zajęczała kobieta... — Nie wierzę, umyślnie mówicie, żeby mię dręczyć!...
— „Łotry“ i „nie wierzę“!... Gdzież tu logika?... Och, kobiety, kobiety!... Przypuśćmy zresztą, że tym razem nie jesteśmy łotrami, nie wbiliśmy go na pal, na co on zupełnie zasłużył, lecz że on bohatersko zabił znowu jednego z naszych... Co z tego?... Czy sytuacja pani przez to polepsza się?!... Bynajmniej!... Przeciwnie, mamy więcej jeszcze powodów trzymać panią... Niech więc pani lepiej porzuci dąsy i spojrzy na rzeczy trzeźwo... Albo dobry pani znajomy, pan Włodzimierz Kalenkin, nie żyje, więc mu już nic nie zaszkodzi, albo żyje, to znaczy nie jest w naszych rękach... W obu wypadkach może pani bez najmniejszych wyrzutów sumienia powiedzieć nam o nim całą prawdę...
— Kiedy ja nic nie wiem!... Nie pojmuję nawet, czego ode mnie chcecie!... Nie rozumiem, jak to się stało?... Trzymaliśmy się zupełnie nauboczu, unikaliśmy nawet pozorów... — tłumaczyła się gorączkowo i bezładnie kobieta.
— Właśnie, właśnie!... I to was zdradziło... Oho, my na wszystko mamy oko!... A co znaczy ten szyfr, który znaleźliśmy wszyty w rąbek stanika pani?...
— Nie wiem nic, nie mam pojęcia!... Ubranie było nie moje, pożyczyłam je od koleżanki... Mówiłam już...
— Od tej, która uciekła!... Właśnie!... Ja też pani już mówiłem, że ona była bolszewicką ajentką i kierowała tutaj wywiadem...
— Nie wiem, może była, może kierowała... Cóż to ma do mnie!?... Ja tego nie robiłam... Tyle mej winy, że z nią mieszkałam... Nie domyślałam się nawet... Dopiero od panów dowiedziałam się po aresztowaniu... Włodzimierz to samo... Przesięgam panu, że tak jest!... Przysięgam!... Nienawidzę polityki...
— Nienawidzić polityki też nie wolno!... To sabotaż. Pani powinna była kochać naszą politykę!... Ale mniejsza o to... To się da jeszcze naprawić!...
— Pragnęłam jedynie na ustroniu przeczekać całą tę burzę... Dlatego uciekliśmy z Włodzimierzem aż tu, do Mongolji...
— Chętnie temu wierzę!... Ale pani, Tatjano Markowno, rozumie, że my musimy mieć dowody... Pani musi dowieść, że pani nas woli...
— Jakże ja tego mogę dowieść?... Nie rozumiem!...
— Rzecz bardzo prosta: w tym tylko celu sprowadziliśmy panią tutaj, żeby pani wykazała... złożyła dowody namacalne, że pani nie jest naszym wrogiem...
— Nie jestem niczyim wrogiem!... Polityka mię nie obchodzi!... — powtarzała uparcie.
— Tem lepiej, tem lepiej!... Narazie chodzi nam o drobnostkę: Naczelny Wódz bardzo zainteresował się sprawą pani i pani osobą. Chce panią poznać osobiście i pomówić. Najzręczniej to zrobić... przy kolacji... Prosimy więc panią o wzięcie udziału w naszym skromnym posiłku...
Zapanowało dość długie milczenie.
— No, jakżeż? — spytał wreszcie Wołkow.
— Gdzież to ma być?... — odpowiedział zdławiony głos kobiecy.
— Tutaj obok.
— I wtedy... skoro przekonacie się, że jestem niewinna... puścicie mię, pozwolicie odjechać do Charbina... do brata... — ciągnęła rwącym głosem.
— Ależ tak!... Skoro tylko przekonamy się, że pani niewinna!... — przerwał z naciskiem Wołkow. — Odwiozę panią choćby jutro własnym samochodem do granicy... Nietylko pani będzie wolna, ale przestaniemy ścigać pani narzeczonego... Jeden warunek: musi pani być zupełnie powolną... zupełnie!... Rozumie pani?...
Znowu zapanowało milczenie, następnie rozległy się ciche kroki kobiety, chodzącej wielokrotnie tam i napowrót, tam i napowrót po małym pokoiku.
— Pani się namyśla?... Dziwaczka z pani. Przecież pani jest całkowicie w naszej mocy, przecież my możemy w każdej chwili oddać panią żołnierzom?!... Jeżeli nie robimy tego, to znaczy, że wyróżniamy panią, że pragniemy istotnie ulżyć doli pani!... Baron bardzo się zainteresował panią...
— Baron to ten... ten... Unger... — zabrzmiało ciche pytanie.
— Tak, tak!... Krwawy Unger von Sternberg... Słyszała pewnie pani o nim... On oswobodził Mongolję od chińskiego jarzma!...
— O tak, słyszałam!... przerwała nerwowo kobieta.
— Nie jest to więc żaden azjata... — przekładał dalej Wołkow, — ale Europejczyk, arystokrata, magnat, potomek dawnych Rycerzy Mieczowych... Już widzę, że pani ustąpi. Zje pani z nami spokojnie kolację, będzie wesoło i nikt się nie dowie!... Odleci pani od nas o świcie wolna, jak ptaszek!...
Znowu milczenie i ciche kroki.
— Słowo oficerskie?... — zaszemrało wreszcie cichutkie pytanie.
— Słowo, słowo!... Tysiąc słów, tysiąc przysiąg... Nawet na piśmie... Ile tylko sobie pani życzy... Jaki interes mielibyśmy zatrzymywać panią lub robić jakieś wstręty, jeżeli wszystko pójdzie gładko... A to od pani zależy...

Wesoła noc, szalona noc
Przemknie jak błyskawica burzy.
Oddamy się w rozkoszy moc,
Całując listki róży...

— zadeklamował.
— Jestem przekonany, że rozstaniemy się jako wielcy przyjaciele... Baron bardzo miły i... bardzo przystojny... A ja, choć niepozorny, ale mam też... ukryte zalety... Przekona się pani... Zresztą pani mię zna: pułkownik...
— O tak, znam!... — westchnęła.
— Kawaler, lat trzydzieści sześć!... Do usług!... Ha, ha!
— Więc to baron pana przysłał? Pan mówi w jego imieniu?
— On już czeka na panią. Ot, tam!... Raz, dwa, trzy... Tylko śmiało!... Przejdźmy Rubikon!... O tak, doskonale... — gadał Wolkow coraz bliżej portjery.
Zaszeleściły suknie kobiece, zachwiała się kotara, biała ręka podniosła jej kraj. Światło w pokoiku zgasło. Jednocześnie w ciemnej ramie drzwi ukazała się młoda kobieta, średniego wzrostu, o zgrabnej kibici, obciągniętej w skromną czarną suknię. Jej świeża, okrągła twarz, otoczona puklami przystrzyżonych ciemno-blond włosów, była blada, duże szafirowe oczy patrzały z przerażeniem przed siebie.
— Niech pani postara się tylko nas oczarować, co dla pani nie będzie trudno z pani urodą... — szeptał z tyłu za nią Wolkow, popychając zlekka dziewczynę przed sobą.
Baron ukłonił się wchodzącej, nie wstając z miejsca.
— Tatjana Markowna, Nowikowa!... — przedstawiał dziewczynę Wolkow.
— Proszę, niech pani siada!... — rzekł głucho baron, wskazując na fotel w końcu stołu. Chłodne, spokojne przyjęcie dodało dziewczynie otuchy. Usiadła dość swobodnie na wskazanem miejscu.
— Tak, tak! Tu będzie doskonale!... Między mną i baronem. Żaden z nas nie będzie skrzywdzony. Co pani życzy sobie: wódeczki czy koniaku?... — gadał Wołkow, uwijając się przy butelkach.
— Dziękuję. Nie będę piła! Nie piję!...
— O, tak nie wolno!... Przed chwilą obiecywała pani: wiarę, miłość i posłuszeństwo... Musi pani przypieczętować umowę i trącić się z nami. Prawda, baronie?... Tylko do świtu... Potem wolna pani jak ptak!... Sam odwiozę do granicy!...
— Radzę koniak!... — rzucił baron, rozpierając się w fotelu. — Wołkow, mnie też daj koniaku!...
— Służę, służę! Ale pani musi nas dopędzić!... My już piliśmy... Pani musi wypić dwa!... — nastawał Wołkow, nalewając w kieliszki złoty napój.
— Nie spiesz się, pułkowniku!... Chyba, że pani ma mocną głowę!... — zauważył baron.
— Mówiła przed chwilą, że nie pije. Takie świeże, nieprzepite głowy są najmocniejsze!
— Już dobrze!... — przerwała młoda kobieta, — Skoro ma być, co ma być, niech będzie jak najprędzej! Niech pan naleje dwa!...
Porwała drżącą ręką podane kieliszki i wychyliła jeden za drugim.
— Ee-e!... Tak, to na nic!... Nie trąciła się pani z nami... Musi się pani trącić!... Pijemy bruderszaft!... Bez tego ani rusz!... Nalewam pani trzeci!... — nastawał Wołkow.
Dziewczyna po krótkiem wahaniu trąciła się z nim i wypiła trzeci kieliszek, marszcząc się i krztusząc.
Wołkow robił honory gospodarza, podawał talerze, podsuwał przekąski, zalecał potrawy, nalewał wino, wciąż dogadując, śmiejąc się, klecąc naprędce coraz śmielsze dwuznaczniki. Baron oczu nie spuszczał z dziewczyny, ale milczał i ciągnął małemi łykami naprzemian wódkę i wino.
Młoda kobieta w miarę, jak trunek uderzał jej do głowy, stawała się coraz śmielsza.
— Baronie!... — mówiła, przewracając oczami. — Ty jesteś ryczerzem... minnesängerem!... Ty mnie zrozumiesz!... Przysięgam ci, że jestem niewinna!...
— Tem lepiej, tem lepiej!... Ale tymczasem niech pani je!... Te kurczęta są wyborne!... Może sałaty?... Co, nie wydaje się pani, że pani jest w Europie... I to dzięki nam!...
— Nie przeszkadzaj pan!... Chcę baronowi wyjaśnić...
— Po co wyjaśniać!... niech pani mu... pokaże!
— Milcz pan! Pan tu niczem nie jest! Lepiej nalej mi szampana... Jak pić, to pić!... Już mi się w głowie kręci!... Bałam się, że się nie upiję!... Teraz niczego się nie boję!
— Za prędko, za prędko!... — ostrzegał baron.
— Szampan panią otrzeźwi!... Boski trunek... Zawsze daje człowiekowi, czego mu potrzeba!... Musi pani wypić ze mną jeszcze raz bruderszaft szampanem!... — dowodził Wołkow.
— Mogę wypić! Wszak... będę... wolna niedługo jak ptak i nikt się nie dowie!... Jak daleko stąd do granicy?... Uf, jak gorąco!...
— Niech pani zdejmie... bluzkę!...
— Nie, nic nie zdejmę!...
— A... posłuszeństwo!... — cedził miodowo Wołkow. — — Czy mamy panią rozebrać, czy się pani sama rozbierze?
— Co?! Co?! Nigdy!... Zresztą dajcie mi... zamiast bluzki... jakie... kimono!...
— Kimona niema, ale jest muślinowa firanka!... — odrzekł Wołkow, spoglądając na okno.
— Dajcie firankę... Niech będzie!... Zgoda!... Ale... rano będę wolna jak ptak... I... pamiętajcie: tajemnica i... nikogo nie prześladować... Obiecujecie?!
— Obiecujemy...
— Więc pamiętajcie: nikomu ani słowa! ani słowa... do końca życia... Pójdę przebrać się do tamtego pokoju... Byle prędzej!... — gadała, podnosząc się i chwiejąc na nogach, dziewczyna. — Ach, jakże się mi w głowie kręci... Nie trafię!...
— Pomogę pani!... — ofiarował się Wołkow.
Wstał i zerwał po drodze firankę. Nowikowa z trudem odsuwała nogą ciężki fotel, wciąż nie mogąc znaleźć równowagi. Wołkow chciał ją podtrzymać za kibić, lecz odepchnęła go i sama zrobiła parę kroków ku drzwiom. Wtem za jej plecami w przeciwległym rogu pokoju rozległo się ciche skomlenie i drapanie do drzwi.
— Co to? — spytała się dziewczyna, obracając się i trzeźwiejąc nagle.
— Nic, nic!... To nie baron, to jego pies!...
— A, pies?... Gdzie są te drzwi?... Tu niema żadnych drzwi... Same dywany!... — mruczała dziewczyna, macając ścianę obok portjery.
— Niech pani da mi rękę!... Ach, rączka...
Jaka rączka — gorączka! Rączki, nóżki — jak kwiatuszki! — szeptał czule Wołkow, uprowadzając dziewczynę za portjerę.
— Ja sama... Ręce precz!... Poskarżę się baronowi!... Nie zapalaj pan światła! — wołała Nowikowa już w drugim pokoju.
Baron wyjął ze złotej cygarnicy grube cygaro i zapalił je benzynową zapalniczką. Za drzwiami w przeciwległym końcu pokoju znowu rozległo się drapanie połączone ze skomleniem. Baron spojrzał w tę stronę i podniósł się cokolwiek, gdy nagle za portjerą rozległy się gniewne wyrazy:
— Wyjdź pan! Wychodź zaraz!... Sama przyjdę, sama...
— Dobrze. Już idę!... Choć pani napewno nie trafi!... — przekomarzał się Wołkow.
Baron wstał i, przeszedłszy wolno pokój, wpuścił dobijającego się wciąż do drzwi psa.
Wpadł w nerwowych podskokach wielki buro-żółty buldog. Przypadł do nóg barona i podniósł ku górze potworny, rozcięty na krzyż pysk z wyszczerzonemi kłami. Nalane krwią ślepia wpatrywały się w pana z tępą wiernością. W tej chwili wyszedł z za portjery Wołkow, z wypiekami na twarzy, z rozgorzałemi wilczo oczyma.
— Zaraz będzie — mruknął do barona!... — Acha, Kaligula już jest!... Doskonale... Zaraz wszystko przygotuję!...
Odsunął od ściany szeroką sofę skórzaną i skoczył do okna, gdzie stało kilka flaszeczek i leżała zawczasu przygotowana chusteczka. Mdły zapach eteru rozszedł się w powietrzu.
— Jestem... jestem!... Tylko nie patrzcie na mnie!... Przyćmijcie lampę... Baronie, dałeś słowo!... O świcie... wolna jak ptak... I nikogo nie będziecie już prześladować, nikogo!... Obiecaliście!... — rozległ się nerwowy szept u proga.
— Żadnego słowa nie dawałem!... — mruknął baron.
— Jakto?... Pułkowniku, jesteś świadkiem... Co to za pies?... Co to za pies obrzydliwy... Nie było go... Boję się... Zabierzcie go... Inaczej... Zabierzcie...
Cofała się ku drzwiom, tuląc na nagich piersiach przejrzysty muślin firanek. Buldog cłapał ciężko i groźnie za nią z podniesioną mordą.
— Co wy chcecie ze mną zrobić?... Boję się!... Weźcie tego potwora!... — krzyczała.
Wołkow skoczył ku niej, pchnął ku sofie. Upadła na wznak, rozrzuciwszy nagie ręce i nogi, biała jak wykuta z marmuru w czarnych jedynie, jedwabnych pończochach do kolan... Zwinęła się i próbowała zerwać, lecz Wołkow przydusił ją jedną ręką do sofy, a drugą przyłożył do jej ust i nosa namaczaną eterem chusteczkę.
— Byle nie za dużo!... — mruknął baron.
— O nie!... Aby straciła na chwilę prżytomność!... Będzie czuć!... Nie po raz pierwszy!... śmiał się Wołkow.
Ułożył omdlałe ciało w lubieżnej pozie i pociągnął ku niemu za obrożę buldoga.
Baron siedział wyprostowany na swoim fotelu, zgasłe cygaro wypadło mu z palców. Wlepił rozszerzone oczy w psa i kobietę, a po suchej, sępiej, pomarszczonej jego szyi przepłynęła nagle ku głowie, aż do rudych roztrzepanych wąsów fala ceglastego rumieńca...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W pół godziny potem przez śpiące miasto pędził automobil Wołkowa, uwożąc barona i zawiniętego w prześcieradło trupa młodej kobiety. Wyrzucili go za ostatnią jurtą przedmieścia i natychmiast stada dzikich, kosmatych, parszywych psów zaczęły w to miejsce zbiegać się ze stepu.
Z łatwością odnaleźli niedaleko stamtąd samochód barona, rysujący się ostrą kanciastą sylwetką na tle bledniejącego już wschodu. W podniesionej budzie Dordżi Nojon i szofer zgodnie chrapali, otuleni w baranie szuby. Baron rozbudził ich i rozkazał natychmiast szykować się do jazdy. Wołkow już dawno mknął z powrotem do miasta.
Nad dalekim, płasko i nisko roztaczającym się widnokręgiem mleczny świt przebijał się przez gęsty mrok nocy i srebrzył ziemię.



Ryk syreny samochodu barona wywołał niesłychane zamieszanie w „stawce“ Dordżi Nojona. Krowy, cielęta, jałówki, nawet dzikie buhaje stepowe pędem rzuciły się do ucieczki przed niewidzianym nigdy potworem: końskie tabuny z tętentem rozpierzchły się na wszystkie strony, nawet owce wyłamały się z pod straży owczarek i runiastą falą rwały wprost przed siebie.
Czabanowie, koniuchy, krowiarze z przejmującem „gikaniem“ pędzili za stadami, próbując opanować je i zawrócić w step, gdyż jurtom, namiotom i wozom stawki groziło, w razie przejścia przez nie fali bydlęcej, zniszczenie i stratowanie.
Ale ludzie byli niemniej przerażeni niż bydlęta, widokiem wozu niesionego siłą djabelską. Gdyby nie Szag-dur, Hanna, Władek i lotnik, którzy wybiegli natychmiast przed jurtę i uspokoili mieszkańców, ci drapnęliby w dal z równą ochotą, jak ich stada. Nawet dumna Geril-tu Chanum nie mogła wstrzymać drżenia pobladłych ust na widok nadlatującego potwora. Dopiero widok męża, siedzącego w jego wnętrzu, oprzytomnił ją i wywołał uśmiech zadowolenia. Cofnęła się zaraz z Tu-sziur i służebnemi w głąb namiotu, aby przygotować się na przyjęcie gości. Dordżi Nojon już wyskoczył z samochodu i czekał na barona, odpowiadając kiwnięciem głowy na głębokie ukłony cisnących się ku niemu domowników. Szag-dur opowiadał mu szybko po mongolsku najpilniejsze nowiny.
— Czy to są ci... Rosjanie? — spytał baron, kiwając mimochodem głową w stronę Hanki, Władka, Maćka i lotnika, stojących trochę na uboczu.
— Oni są Polacy, ekscelencjo! — odrzekł z uszanowaniem Szag-dur po rosyjsku.
— Wszyscy?
— Wszyscy!
— A wy? — Ja jestem Burjat, syn twego wiernego sługi, Abaszaj Bad-maj Chana!...
— Acha!... Pamiętam, pamiętam... Ojciec też tutaj?...
— Ojciec walczy na froncie ze swoim pułkiem...
— Aa?...
Baron spojrzał znacząco na młodzieńca.
— Byłem ranny. Niedawno dopiero wstałem!... — odszepnął chłopak, rumieniąc się.
— Aa!... Dobrze, dobrze!... — powtórzył znowu baron.
Dordżi Nojon osobiście otworzył drzwi baronowi i, kłaniając się zapraszał go do wejścia. Nikt więcej nie ośmielił się przestąpić za nimi progu. Ale baron znał obyczaje Mongołów i kazał prosić domowników. Podano herbatę z chińskiemi łakociami, baron poprosił jednak o przysmaki mongolskie, o sery „pisłych“ i „bou“, o suszoną śmietankę „urjum“.
Wiadomość o tem lotem błyskawicy rozeszła się i wywołała życzliwą sensację wśród zebranego na zewnątrz gminu, który momentalnie napłynął z sąsiednich ułusów, powiadomiony o przybyciu chana, niewiadomo jak i przez kogo. Co chwila nadjeżdżali galopem jeźdźcy i rozmaici „tajdżi“, zaglądali do jurty w nadziei, że ich też spostrzegą i zaproszą...
Baron tymczasem, popijając herbatę, rozmawiał grzecznie po francusku z Hanką i Władkiem, rozpytywał się o ich rodzinne stosunki, o przeszłość, o przygody, które ich zaprowadziły aż tutaj. Rozumie się, że zaraz zauważył bliznę na twarzy Korczaka i zapytał o jej pochodzenie.
Dordżi Nojon był cokolwiek zaniepokojony tą „cudzoziemską“, niezrozumiałą dla nikogo rozmową, która wydała mu się zbyt długą. Ze swej strony również zauważył bliznę na twarzy Korczaka i, dowiedziawszy się o jej pochodzeniu od Szag-dura, oraz o zachowaniu się w tej przygodzie Hanki, obrzucił dziewczynę dziwnem, niepoikojącem ją mocno spojrzeniem. Podobne błyski zauważyła Hanka i w oczach barona, co ją onieśmieliło do reszty. Odpowiadała już nie po francusku, lecz po rosyjsku, wreszcie umilkła. Musiał ją brat, a nawet Szag-dur w odpowiedziach często wyręczać.
Baron urwał nagle i odwrócił się wyniośle do Dordżi Nojona.
— Tego lotnika chciałbym wybadać na osobności...
— Zaraz każę ludziom wyjść...
— Nie trzeba. Pójdziemy obejrzeć samolot, a gdy wrócimy, wtedy...
Książę ukłonił się i potrząsł na wysokości pochylonej głowy obiema pięściami z wielkim palcem wzniesionym do góry.
Oględzinom towarzyszyły całe chmary Mongołów. Trwały one niedługo. Samolot leżał tam, gdzie spadł, nakryty starannie wojłokami.
— Nieuszkodzony?... — spytał baron.
— Bardzo mało!... — odpowiedział idący tuż za nim lotnik.
Baron odwrócił się i zmierzył młodzieńca ostrym, przykrym wzrokiem.
— Jak się pan nazywa?
— Jan Domicki.
— Polak?
— Polak.
— Służył pan bolszewikom?...
— Pod przymusem.
— Dobrze. O tem pomówimy później. Obserwator czy pilot?
— Do woli: jeden i drugi!
— Mógłby pan poprawić samolot?
— Owszem, o ile znalazłbym majstrów.
— W Urdze mamy warsztaty wojskowe... Po samolot przyślę „truck“.
— Można go rozebrać i doskonale przewieźć wołami na arbach...
— Zastanowimy się nad tem, a teraz Wracajmy. A to kto?... — spytał nagle, wskazując kiwnięciem głowy na przyglądającego mu się z otwartą gębą Maćka.
— To nasz... towarzysz... niedoli... — odpowiedział pospiesznie Władek, dostrzegłszy na twarzy barona błysk posępny przy słowie „towarzysz“.
— Żołnierz?...
— II-go pułku polskiej piechoty...
— Dobrze! Obu was każę zaliczyć do mojej przybocznej kompanji!... — rzucił Władkowi łaskawie.
Odwrócił się i poszedł z powrotem ku namiotowi. Ożywienie i rozmowność opuściły go nagle. Nie zwracał już uwagi na Hankę, wogóle nie zwracał uwagi na nikogo, szedł nachmurzony z oczami utkwionemi w ziemię.
Dordżi Nojon dreptał za nim stropiony, cały orszak trzymał się w przyzwoitej odległości.
— Straszny on jednak, straszny!... Niedarmo natzywają go „krwawym“ — szepnęła Hanka do Domickiego.
— Dobry wódz!... — wstawił ten pojednawczo.
Baron wszedł do jurty z księciem i drzwi kazał zamknąć.
— Więc jakże?... Jaka wola Wasza, panie!?... — spytał po długiem milczeniu Dordżi.
— „Darichu“ zostanie w twoim ułusie... — zaczął z rozmysłem baron.
Oczy Mongoła zabłysły radośnie.
— A co, mówiłem, że „darichu“!... Zupełnie nawet wygląda jak „darichu“ z obrazka!... Twarz jak księżyc, oczy jak gwiazdy!...
— Jej brata i tego drugiego Polaka dziś jeszcze wyślesz do Urgi, Szag-dura również, a lotnika każ zawołać! — ciągnął dalej posępnie baron.
Dordżi wyszedł z jurty. Kiedy po chwili wrócił z Domickim, baron dał Mongołowi znak, żeby się wyniósł.
Domicki zatrzymał się nieopodal wejścia. Baron siedział z podwiniętemi nogami na poduszce i przyglądał się młodzieńcowi z podełba. Żółta jego szata, ogorzała twarz czyniły go podobnym do złotego posągu Buddy, jaki migotał za jego plecami w chwiejnym blasku palącej się „lampady“. — Podejdź bliżej, młodzieńcze, i mów prawdę... Wiesz pewnie, że mię oszukać niewolno i... nie można!
— Nie mam zamiaru!.... — odrzekł lotnik.
— Pocoś tu przyleciał?...
— Chciałem przedostać się do Chin...
— Poco?... Wiozłeś jakie papiery?
— Nie. Nam kazano zlustrować linję wojsk pańskich.
— Pilot, który wiózł pana, też był Polakiem?
— Nie. Ale on również chciał uciec z bolszewji.
— Do Polski?...
— Nie wiem. Ale ja, rozumie się, że do Polski...
— Więc świadomie oszukaliście waszych przełożonych, dowódców?...
— Sami uczynili się mymi „przełożonymi“... Nie jestem „bolszewikiem“.
— Czy powiedziałeś im to?...
— Nie, nic im nie mówiłem. Potrzebowali lotników, zgłosiłem się w nadziei, że ucieknę... Zresztą postępowanie ich z ludźmi uprawnia względem nich wszelkie podejście...
— Kto je uprawnia?... Czy nie ty sam?... — przerwał surowo baron, przechodząc nagle na ty.
Domicki zmarszczył się i przygryzł wargi.
— Słuchaj, potrzebuję wyćwiczonych lotników i mechaników... Jeżeli pomożesz mi założyć warsztat i szkołę lotniczą, nietylko puszczę cię do Polski, ale jeszcze nagrodzę... Musisz jednak wiernie służyć, będziesz pod pilnym nadzorem... Zgadzasz się, co?
Domicki milczał czas dłuższy i wpatrywał się w twarz barona. Ten również mierzył go wzrokiem.
— Jak długo to potrwa? — spytał wreszcie lotnik.
— Od ciebie w znacznej mierze zależy.
— Rok?...
— Nie stawiam terminu. Może dłużej, może krócej... Kiedy będę miał zbudowane warsztaty i dość wyćwiczonych pilotów...
— Bez terminu... trudno!...
— Ha, ha!... Ty mi stawiasz, widzę, warunki?...
— Bo chcę je spełnić...
— Dobrze więc, niech będzie rok... Lecz biada ci, jeżeli złamiesz obietnicę...
— Zgoda. Nie złamię.
— Zostaniesz tymczasem tutaj. Przyślę ci majstrów do rozbiórki aeroplanu, przywieziesz go do Urgi. Możesz odejść!... Zawołaj księcia. Niech szykują samochód. Powiedz, że wyjeżdżamy niezwłocznie!...
Gdy Domicki pojawił się na zewnątrz jurty, obstąpili go zaraz czekający z niepokojem przyjaciele.
— No cóż, no cóż!... — pytali.
— Tęgi człowiek!... W całem znaczeniu wódz!... Siła!... Żelazo!... Zaciągnąłem się na służbę... — opowiadał im z podnieceniem przebieg rozmowy i swoje wrażenia.



Pierwszą rzeczą, która przykro uderzyła Korczaka, gdy wraz z Maćkiem wszedł do Urzędu Policyjnego w Urdze, była obecność tam Iwana Iwanowicza Biełkina, siedzącego poważnie za jednym ze stołów z okularami zsuniętemi na koniec nosa i piórem w ręku.
Stary również zaraz ich zauważył w tłumie Chińczyków, Mongołów i rosyjskich oberwańców, jacy wypełniali salę. Popatrzał na nich badawczo powyżej szkieł, wyczekując, co będą robili. Gdy zobaczył, że nie wiedzą dokąd się skierować, położył pióro i podszedł ku balaskom, oddzielającym urzędników od publiczności.
— A co tam?... Jak się macie, Władysławie Walentinowiczu? A gdzie siostra?... Czego wy tu szukacie?...
— Kazano nam tu przyjść!... My do wojska!... — odpowiedział niechętnie Władysław.
— Acha!... Więc skończyło się wasze wśród pastuchów królowanie?... Macie jaki papier?...
— Żadnego papieru nie mamy...
— To to, a no to! Bez papieru to źle!... Długa będzie sprawa... Pójdę do naczelnika, zamelduję... Jakże was nazwać?... Jak dawniej, czy inaczej?...
— Władysław Korczak i Maciej Przygoda...
— To to, a no to!... Więc coś nowego — a? Pójdę do naczelnika, wstawię się za wami, przecież starzy jesteśmy znajomi... przyjaciele!... — cedził słodziuchnym głosem, błyskając dwuznacznie oczami.
— Głównodowodzący powiedział, że mamy być zaliczeni do jego przybocznej straży...
— Toście go widzieli?... Dobrze, dobrze, wszystko należycie zamelduję!... Zaczekajcie tam pod ścianą! — syczał, odchodząc z notatką w ręku.
Znikł za drzwiami w odległym końcu sali. Korczak z Maćkiem usunęli się pod ścianę i jęli przyglądać się tłumowi interesantów. Większość należała do ubogich warstw Chińczyków, Rosjan i Mongołów, nieskończenie brudnych, cuchnących, odzianych w łachmany najrozmaitszego pochodzenia, poczynając od chińskich jedwabnych „kurm“ oraz baranich „tułupów“, a kończąc na europejskich spodniach i wojskowych frenczach.
Były tam i kobiety, przeważnie Rosjanki, przerażająco wychudłe z żółtemi, jak wosk, dziećmi na ręku. Od czasu do czasu wchodził jakiś bogaty Mongoł w szafirowym chałacie, lub chiński kupiec w szarym „bałachonie“ i czarnej kurcie. Szli pewnym krokiem przez rozstępujący się tłum ku dalekim drzwiom, które otwierały się przed nimi dość szybko. Korczak i Maciek czekali z dobrą godzinę. Biełkin nie wracał. Nagle, gdy już stracili cierpliwość i chcieli rozpocząć ponowne starania, stary wynurzył się z drzwi tuż obok nich w towarzystwie uzbrojonego Mongoła i krzyknął głośno:
— Korczak i Przygoda!...
Wszyscy obrócili ku nim głowy.
— Chodźcie!...
Na progu oddał zapisaną kartkę mongolskiemu strażnikowi, wskazał ruchem ręki na korytarz, poczem drzwi z trzaskiem za sobą zamknął. Korczak nie zdążył go nawet o nic zapytać.
Mongoł popychał ich zlekka kolbą karabina, dając znak, żeby szli przed siebie. W ten sposób wyszli na dwór, przebyli jedno podwórze, potem drugie i znaleźli się przed maluchnemi drzwiami, zamkniętemi na wielką kłódkę. Natychmiast podbiegł gruby, niski klucznik chiński i drzwi im otworzył.
Po chwili Korczak i Maciek zostali wepchnięci przez zgodny wysiłek klucznika i mongolskiego żołnierza za próg i natychmiast drzwi za nimi się zatrzasnęły. Znaleźli się pośrodku niedużego brukowanego dziedzińca, otoczonego wysokim murem. W jednym jego końcu stał niski budyneczek, podobny do chlewa, w którym zewnętrzną ścianę tworzyła krata z grubych poczerniałych dyli. Przed progiem stała lub siedziała na ziemi gromadka nędzarzy, z za krat wyglądały wychudłe i sczerniałe twarze. Na nogach i rękach niektórych brzęczały łańcuchy. Korczak i Przygoda zrozumieli, że są w więzieniu.
— Co u licha?... — szepnął Władek, podchodząc i spoglądając na zawartą furtę, a następnie na wysokie mury.
— To sztuka tego, psiakrew, Biełkina... Już ja mu kości połamię!... Trzeba stukać, trzeba się nie dać, zawołać stróża... Powiedzieć mu, że to omyłka, że my z samym Chanem rozmawiali! — gorączkował się Maciek.
Zbliżył się i uderzył swą potężną nogą w okute żelazem drzwi. Głuchem echem rozbrzmiało uderzenie i zamarło, jakby wsiąkło nagle w grube mury.
— Stukanie nic nie pomoże. Jutro rano przyjdą sami rachować... Wtedy można, jeżeli macie pieniądze... — objaśnił jeden z więźniów ochrypłym głosem po rosyjsku.
Był to straszny osobnik z wybitem okiem i pokiereszowaną gębą; strzępy watowanego czarnego paltota pokrywały jego tęgie bary i nagie piersi; krzywe, włochate nogi były zupełnie gołe.
— Kto jesteście? — pytał.
— Żołnierze!... — odrzekł niechętnie Władek.
— Rozbój czy dezercja?...
— Bez żadnej przyczyny...
— Acha, rozumiem, rozumiem... Ja też jestem bez żadnej przyczyny posądzony o komunizm!... — dodał z pewną przechwałką. — Tu nas po głowie nie gładzą!... Oj nie! Może tytoń macie, co?
— Mam trochę!... — odrzekł Maciek.
— Dajcie ździebko! Każdemu dajcie! Taki tu zwyczaj: każdy, co się za te drzwi dostaje, wkupuje się do naszego bractwa...
— Dobrze! Dam... Podzielcie się!... — mruknął Maciek i wysypał część tytoniu z kapciucha na szeroką, brudną, jak ziemia dłoń więźnia, reszta obecnych podeszła natychmiast i otoczyła obdarowanego, kłócąc się i szturchając.
Ten dzielił skrupulatnie datek między wszystkich. Niektórzy nieśli szczypty do sinych, zjedzonych szkorbutem ust, inni nabijali maluchne fajeczki, wydłubane w przedziurawionych drewienkach.
Korczak, stojąc na uboczu, patrzał na nich z odrazą i litością.
— Jeżeli chcecie dać znać na zewnątrz, to napiszcie kartkę, przygotujcie kubana i dajcie jutro, gdy przyjdzie, klucznikowi!... Pewna rzecz!... Nie oszuka!... Z tego żyje!... — pouczał Macieja „komunista“. — Macie ołówek?... Nie macie?... To ja wam dam, ale za to też trzeba zapłacić!... Jakie macie pieniądze: chińskie, japońskie?... A może macie dolary?... Każdy pieniądz tu ma obrót!...
Maciek nic nie odpowiedział, miał jeszcze trochę przedwojennej srebrnej monety rosyjskiej, ale postanowił wydostać ją z cholewy buta dopiero w nocy.



Pod wieczór rozpadał się deszcz i zawyła przejmująca wichura.
Szag-dur mocno się zaniepokoił, gdy ani Władysław, ani Maciej nie ukazali się więcej w jurcie Dordżia Nojona na przedmieściu, gdzie zatrzymali się wszyscy po przybyciu do miasta. Wyszli rano i przepadli bez śladu, a mieli zaraz wracać.
Aby rozpocząć poszukiwania przyjaciół, czekał poczciwy Burjat niecierpliwie na księcia, którego zaraz popołudniu wezwano do pałacu „Świątobliwego“. Już minęła północ, a książę nie wracał. Wreszcie zaczłapały kopyta końskie po błocie i wkrótce potem na progu namiotu pojawił się Namyń Dordżi Nojon, znużony, chmurny i mokry od deszczu. Opowieści siostrzeńca wysłuchał dość obojętnie.
— Poszli, mówisz, do koszar?... Więc pewnie ich zatrzymali tam!... — mruknął, zrzucając przemoczone ubranie na ręce służby.
— Albo spotkali znajomych i zanocowali u nich w obawie przed ciemnością i psami!... — wstawił Czi-rin, zabierając obłocone buty ojca.
— Odpowiadamy za nich przed baronem... Mogli zabłądzić, nie znają miasta i mówią bardzo źle po mongolsku... — przekładał Szag-dur.
— Więc co?... Zabłądzili?... Jutro się znajdą!... Dajcie mi kumysu!... — kazał książę, siadając na pościeli.
Szag-dur zrozumiał, że wuj nie chce dziś więcej o niczem mówić, odszedł markotny i wyciągnął się na swoim wojłoku.
Nazajutrz, gdy nawet po śniadaniu obaj Polacy nie zjawili się, Szag-dur wziął się sam energicznie do poszukiwania. Poszedł do koszar, lecz tam powiedziano mu, że tacy nie zjawiali się i o niczem tam nie wiedzą. Wtedy Szag-dur rozpoczął wędrówkę po cudzoziemskich konsulatach, kupcach, bardziej znanych emigrantach. Nie trafił jednak na najmniejszy ślad zaginionych.
Zrozpaczony Bur jat zwrócił się wreszcie do policji, choć czuł do niej nieprzezwyciężoną odrazę. Wskazano mu na grubego siwego jegomościa z ospowatą, czerwoną twarzą, w srebrnych okularach na końcu kartoflanego nosa.
— Jak pan mówi?... Jak się nazywają?... — spytał urzędnik, patrząc na młodzieńca powyżej okularów.
— Władysław Korczak i Maciej Przygoda!... Jeden młody z szramą na policzku, drugi starszy, rosły, barczysty z jasnemi włosami...
— Dużo tu bywa rozmaitych, ale takich, jak pan mówi... Władysławów Korczaków?... Takich nie było!... Nie pamiętam?... Co oni, żołnierze, czy „bieżeńcy“?...
— Żołnierze, z przybocznej straży barona...
— No to pewnie są w koszarach?...
— Niema.
— Ha, jak niema, to może... uciekli!... Zdarza się... dezerterują...
Patrzał uważnie na zmartwioną i zmieszaną twarz Burjata.
— Jak więc nazwiska?... My zanotujemy i każemy szukać... Gdzie mamy uwiadomić, jeżeli na coś trafimy?... — spytał urzędowo.
— Stawka Namyń Dordżi Nojana, księcia Chał-cha, choszuna Na-łaj-cha! na wschodniej stronie miasta... — odrzekł z naciskiem Szag-dur.
— Słyszałem, słyszałem... Owszem, zaraz przyślemy wieść... A możeby pan sam zajrzał, bo z tymi gońcami, to rzecz niepewna?!
— Dobrze, przyjdę niedługo, a tymczasem raz jeszcze pójdę do koszar, może tam już są...
— Tak, tak!... Najlepiej do koszar!... — przytaknął stary.
Jeszcze Szag-dur nie zdążył wyjść z sali, już Biełkin pędził do Wołkowa.
— Są na tropie... Trzeba ich co prędzej przenieść z naszego więzienia. Najlepiej wysłać z Urgi... — raportował naczelnikowi.
Wołkow pogładził swoją czukocką, stożkowatą łysinę i zamyślił się:
— Czy nie lepiej wypuścić tych włóczęgów?... Baron się wścieknie, jak się dowie!...
— Po co ma się dowiedzieć?... Przecież oni tu inne nazwiska podali, a my wiemy, że mają inne... Dowie się, jak już będzie po wszystkiem... A wtedy: złoto, drogie kamienie ze zdobyczy przebłagają go... Dużo ich oni z tego spalonego miasteczka wynieśli... Sami się przyznali... Zakopali je na naszym „priisku“... Już jabym ich wyśledził, gdyby nie te Mongoły, co nas przed czasem zabrały... Teraz ich, hultajów, tu przycisnąć; dobrze przygrzać, żeby się przyznali bez utajki... Potem ich na smycz i na miejsce... Niech przejdą, jak my szli, przytroczeni do końskich ogonów... Sam z nimi pojadę... Wyśpiewają!... Tam z nimi będziemy my tylko i las... Są sposoby... Moja już w tem głowa... Gdyby jeszcze siostrunię zahaczyć za zioberko...
— Co to za siostrunia?...
— A no ta „święta mongolska“!... A ładna, szelma, przyznać trzeba!... Ha, ha!... — roześmiał się stary, obrzucając nieznacznie badawczem spojrzeniem rozgorzałą nagłą wewnętrzną łuną twarz naczelnika.
— A jeżeli ty wszystko łżesz?... Pamiętaj stary, że ty wtedy zaśpiewasz nie swoim głosem, oj, zaśpiewasz... — rzucił Wołkow groźnie.
— Ja łżę?... Poco mam łgać?... Niby to ja nie wiem, co to znaczy łgać Waszej Dostojności... Jak Boga Ojca, jak Carja Batiuszkę kocham!... Świadków postawię: Mikitę, Wasyla... całe nasze towarzystwo!... Wszyscy w jeden głos zaświadczą, że skarby przynieśli i zakopali...
— Już dobrze!... Każ uwięzionych, jak noc zapadnie, przeprowadzić tu do policji i umieścić w ciemnicy... Rozumiesz?...
— Rozumiem. Słucham!...
Wyprostował się, zasalutował niezgrabnie po wojskowemu i odszedł pospiesznie. Wołkow zagłębił się natychmiast w papierach i zadzwonił na dyżurnego, który z trudem wstrzymywał cisnących się za drzwiami interesantów.
— Któż tam teraz?...
— Teraz konsul japoński...
— Proś!...
Wstał, czekał, niby to zajęty czytaniem, napuszony, wyniosły, pełen poczucia swej władzy i łaskawości...
Japończyk wszedł, spojrzał nań swemi bystremi oczkami i uśmiechnął się krzywo.
Po chwili Japończyk wychodził dumny i zadowolony, a Wołkow, nisko kłaniając się, odprowadzał go do drzwi.
Szag-dur w towarzystwie zaufanego sługi, Bain Dżirgila, krewnego Dordżi Nojona, przeszukał całe miasto, był w każdej dzielnicy, nie wyłączając najnędzniejszej, gdzie mieszkali w brudnych, oberwanych jurtach trędowaci żebracy, handlarze wódką, i mongolskie prostytutki i dokąd szanujący się obywatele zachodzili tylko pod osłoną ciemnej nocy. Rozpytywał się wszystkich spotkanych na drodze Mongołów, lecz nie otrzymał żadnych wskazówek, oprócz niejasnej wzmianki, że podobnych „orosów“ widziano w towarzystwie uzbrojonych mongolskich żołnierzy. Przeprowadzano jednak wówczas tylu jeńców rosyjskich po ulicach Urgi, że Szag-dur nie zwrócił na wiadomość uwagi, pewny, że zaginieni nie mogli być zaaresztowani ani przez wojsko, ani przez policję.
— Ktoby śmiał?... — uspokajał go Bain Dżirgil — aresztować ich, wiedząc, że są pod opieką samego „Dziań-dziunia“!
Tajemniczość wypadku trwożyła coraz bardziej Szag-dura, choć nic nie mówił.
— Może ich zabito, obrabowano i ciała wywleczono w step... Ale to niemożliwe we dnie!... I nie daliby się tak łatwo... Nie tacy!... — rozważał. — Chyba, że istotnie uciekli... Nie zechcieli służyć w wojsku mongolskiem... Mają wojny dosyć... Ale w takim razie... nie porzuciliby przecie Hanki... Może do niej poszli?...
Po sprawdzeniu jeszcze raz w policji, czy ich czasem nie znaleziono, po zapytaniu ponownem w koszarach, wracał do stawki Dordżi Nojona z zamiarem udania się natychmiast z powrotem do stawki Geril-tu Chanum, gdzie Hanka została wraz z lotnikiem. Posłał Bain Dżirgila po konia i ze słodkiem biciem serca rozmyślał, że po paru godzinach szalonej jazdy zobaczy ukochaną dziewczynę, gdy zbliżył się do niego obdarty Chińczyk, wręczył skręcony w kulkę papierek i oddalił się pospiesznie. Szag-dur rozwinął kartkę i z trudem odczytał blady napis ołówkiem: „Jesteśmy osadzeni w więzieniu policyjnem, nie wiemy za co... Władysław — Maciej“...
— W jakiem więzieniu? Gdzie, co?... — krzyknął, czerwieniąc się z gniewu, Burjat. Chciał rozpytać Chińczyka, pobiegł za nim, lecz ten znikł w wąskich krętych przejściach między domami i jurtami. Wracając, Szag-dur namyślił się i nic nie powiedział o kartce Bain Dżirgilowi, kazał mu tylko konia z powrotem do słupa przywiązać.
— Nie pojedziesz?...
— Nie pojadę. Słuchaj, gdzie mieszka Un-cyń Dordżi?...
— Un-cyń Dordżi, rzecz prosta, mieszka w klasztorze. Gdzież może mieszkać znakomity lama?... Ale go tam pewnie teraz niema, gdyż jest sekretarzem Dżał-chań-cy Chutuchty i siedzi przeważnie w jego namiocie...
— Pójdziemy tam!...
— Racja... Sam chciałem ci to poradzić, widząc, jak się martwisz... Dżał-chań-cy... Wszystko może, co on chce, to się staje... Każe lamom szukać i wlot znajdą... Przed lamami w całym kraju proszek piasku się nie ukryje... Jastrzębie mają oczy i są wszędzie... — gadał stary, idąc obok Szag-dura.
Ten nie słuchał go, zajęty nowemi myślami... Dlaczego ich aresztowano? Kto miał w tem interes?... Piszą, że policja?... Poco? naco? Ale widocznie policja chce utrzymać wszystko w tajemnicy, inaczej daliby mi znać... Władka nie można nie poznać z tą jego blizną, a Maciek zupełnie do innych niepodobny... Ale skoro nie chcą powiedzieć, to mają w tem interes, żeby ich nie znaleziono!... Co w tem jest?... Co się w tem kryje?... Może i Hankę porwali?... Trzeba się spieszyć!...
— Chodźmy, chodźmy!... — przynaglał starego.
— Podróżujemy jak zając z jeżem!... — śmiał się Mongoł. — Teraz wszędzie i zawsze wszyscy chodzą piechotą. Za moich młodych lat w tej samej stawce z jurty do jurty konno jeżdżono!... Były czasy i były konie!... Miałem takiego wierzchowca, co bez znaku mnie rozumiał, wprost myśli zgadywał... — gadał stary.
Szag-dur słyszał to już wielekroć razy i głowę miał czem innem zajętą, przez grzeczność jednak pomrukiwał od czasu do czasu, wyrażając przeważnie zdziwienie lub pochwałę.
— Tak, tak!... Były czasy... Już jesteśmy niedaleko... I Namyń Dordżi Nojon tam jest... Widzę jego konia!...
Szag-dur nie ośmielił się wejść do namiotu Chutuchty, gdzie odbywała się jakaś ważna narada. Polecił słudze, który tam nosił herbatę i kumys z sąsiedniej kuchni, aby wywołał Uń-cy. Uściskał kuzyna i, ponieważ ten nie miał czasu, gdyż właśnie sekretarzował, powiedział mu jedynie, że Władysław Korczak jest tu w Urdze i prosił o uwiadomienie Dordżi Nojona, że przybył umyślnie do niego w sprawie niecierpiącej zwłoki. Uń-cy ubrany w żółtą lamajską szatę, ogolony „po zakonnemu“, czuł się trochę dotknięty pospiechem Szag-dura.
— Nawet mi nie powinszujesz awansu... — zauważył, gładząc dłonią fałdy swojej szaty bogatej.
— Ach, bardzo się spieszę... Już drugi dzień niema Korczaka!
— To ten Polak, kolega z gimnazjum... A gdzież jego siostra?... Rodzice?...
— Siostra w stepie, ale oni tutaj!... Wyobraź sobie, uwięzili ich!...
— Kto? Wołkow?...
— Nie wiem. Pewnie!...
— Jeżeli Wołkow, to źle... Zły człowiek, zły duch barona... Ale opowiedz, co i jak?
— Właściwie sam nic nie wiem. Zresztą długoby opowiadać... Potem... Przyjdziemy umyślnie do ciebie, albo ty do nas... A teraz wywołaj co prędzej Dordżi Nojona... wywołaj zaraz... Czuję, że każda chwila droga... Cały dzień dzisiaj ich szukam, już niedługo wieczór... — Tak, tak... Jeżeli to Wołkow, to trzeba się spieszyć... Trudno będzie od niego człowieka wydostać!... On szybko się załatwia!... Ciach i koniec.
Pokazał ręką uderzenie miecza. Szag-dur spochmurniał.
— Idź więc zaraz, idź!...
Uń-cy kiwnął mu głową i skoczył z powrotem do namiotu. Po chwili wyszedł Dordżi Nojon, wysłuchał opowiadania i głową parę razy potrząsł.
— Z Wołkowym ciężka sprawa. Co chce, to robi! Ma u barona posłuch... Nie chciałbym z nim zadzierać... szczególniej teraz, kiedy baron szykuje się do wojny.
— Ale nie możemy przecież dopuścić, żeby ich skrzywdzili!... Ja ich znam, ja za nich ręczę... Pewnie ich oskarżają, że są bolszewikami, szpiegami... Tymczasem wuj wie doskonale...
— Wiem, wiem!... Ale tu się dużo rzeczy robi takich, o których wszyscy wiedzą, że są niesprawiedliwe... Może się jednak da coś zrobić... Można spróbować!... tylko ostrożnie!... Baron bardzo się zainteresował tą „darichu“, a to przecież siostra tego Korczaka... Może to nawet z jej powodu go wzięli... Może Diurbiutcy dali łapówkę Wołkowowi, żeby „darichu“ wciągnąć w tę awanturę, że skoro nam jej odebrać nie mogą, bo ona jest naszą zdobyczą, to ją chcą zniesławić, splugawić, żeby nikt jej nie miał...
— Co ty mówisz!... Co za podlecy!... Właśnie słyszałem dziś w mieście, że wybierają się do twojej „stawki“, Nojonie, całe tłumy, żeby zobaczyć „Niebieską Dziewczynę“ i żelaznego ptaka, co do niej przyleciał!... — wstawił Bain Dżirgil.
— Tego brakowało!... Chodźmy poradzić się Chutuchty!... — rzekł nagle stanowczo Dordżi Nojon, wchodząc zpowrotem do namiotu.
Szag-dur udał się za nim, Bain Dżirgil pozostał z innymi sługami na dworze.
Książęta i znamienici Mongołowie, którzy, siedząc w kole na poduszkach, raczyli się herbatą i palili fajki, udali, że nie zauważyli ani zniknięcia i powrotu Dordżi Nojona, ani cichej jego rozmowy z gospodarzem. Gawędzili dalej o rozmaitych sprawach, łakomie nasłuchując, czy nie dobiegnie ich jaka nowa, niesłychana plotka lub wiadomość. Rozmowa obracała się głównie koło projektowanej przez barona wyprawy na bolszewików i „żelaznego ptaka“, który spadł u nóg „Białej Darichu“ i miał zostać niedługo przewieziony do Urgi.
— Baron zwołuje wielką naradę w sprawie tego ptaka!... — zauważył jakiś wysoki lama w czerwonej chlamidzie.
— Wszystko to drogo kosztuje... I ta wyprawa na bolszewików też będzie drogo kosztowała, a jaka z niej będzie korzyść, niewiadomo!... — odparł otyły Mongoł w jedwabnym granatowym chałacie.
W tej chwili Dżał-chań-cy niepostrzeżenie zrobił znak Dordżi Nojonowi, aby obaj z synowcem synowcem wyszli. Po chwili podążył za nimi i sam Chu-tuch-ta.
Wysłuchawszy opowiadania Szag-dura, długo milczał.
— Istotnie, coś w tem jest niezrozumiałego, że ich zatrzymali i teraz ukrywają... Niema rady, trzeba iść do barona... Nikt inny nic tu nie poradzi... Może nawet lepiej, może na tej sprawie właśnie Wołkow się potknie i Dziań-dziuń się przekona nareszcie, jaki to z niego... przyjaciel!... Ale trzeba działać ostrożnie... Zaraz po „subiłganie“ (naradzie) pojadę do barona... Dobrze będzie, jeżeli pojedziesz ze mną!... — zwrócił się do Dordżi Nojona.
Ten miął w palcach guzik swego chałata.
— Skoro wasza wielmożność tam będzie, to co znaczy moja obecność?... — odrzekł ostrożnie.
Dżał-chań-cy uśmiechnął się dobrotliwie.
— Dobrze. Pojedzie ze mną Szag-dur. Muszę mieć kogoś pod ręką, kto dokładnie zna szczegóły sprawy...
— Bardzo chętnie!... — zgodził się Szag-dur.
Dordżi Nojon spojrzał na siostrzeńca ciekawie, z większym niż dotąd szacunkiem.



Gdy Dżał-chań-cy Chu-tuch-ta przedstawił sprawę zaginionych baronowi, ten się wściekł, twarz mu pobladła, oczy wyszły z orbit, rude wąsy nastroszyły się jak u pantery. Wysłał kozaków, aby sprowadzili mu natychmiast Wołkowa, gdziekolwiek go znajdą. W oczekiwaniu na winowajcę wyskoczył przed jurtę i, chodząc wielkiemi krokami tam i napowrót z rękami w kieszeni, mruczał przez zęby:
— Wszystko się wciąż rozpada!... Mieć takich pomocników!... Dokoła zdrajcy, łotry, oszuści... Co można począć z takimi ludźmi?... Świat przebudowywać?! Ha, ha, ha?... Ja ich jednak nauczę, ja ich nauczę!... Złamię, zegnę... Na nikogo i na nic nie będę zważał... Albo, albo!... Jeżeli ma być tak jak jest, niech giną, niech się wali!...
Przewielebny Dżał-chań-cy z Szag-durem pozostali w jurcie i, siedząc w głębi w milczeniu, spoglądali z ciekawością i niepokojem na migającą w otworze drzwi figurę Dziań-dziunia. Rosyjscy oficerowie cofnęli się ostrożnie do namiotów sztabowych. Na zewnątrz pozostało jedynie paru żołnierzy i podoficer ze straży przybocznej Dziań-dziunia, opiętych w granatowe nowiutkie mundury, doskonale uzbrojonych, nieruchomych, wyciągniętych jak struny i śledzących posłusznemi oczami żołnierzy ruchy rozgniewanego naczelnika. Gdy wreszcie pojawił się Wołkow, baron rzucił się ku niemu z zaciśniętemi pięściami i zdawało się, że go uderzy:
— Kanaljo... rozstrzelam... dość tego... Śmiesz... — padało ze spienionych ust Niemca.
Twarz Wolkowa pożółkła jak wosk, wyciągnął się nieruchomo z ręką przy daszku, lecz w oczach grały mu zielonawe, cokolwiek ironiczne ogniki. Milczał i dopiero, kiedy zmęczony baron znowu zaczął chodzić szerokiemi krokami tam i napowrót, zapytał głosem zimnym:
— W każdej chwili, ekscelencjo, gotów jestem oddać życie w dowód mojej wiernej służby... Ale przedtem niechże się dowiem przynajmniej, za co mam zginąć?...
— Aresztowałeś ludzi, których kazałem zaliczyć do mojej gwardji i otoczyć opieką... Psujesz mi wciąż plany... Robisz wszystko według swego widzimisię, jakby na przekór... To się nie pierwszy raz zdarza!... Kanaljo. Mam tego dość... Koniec!... — znowu zaczął gorączkować się baron.
— Policja aresztuje codzień dziesiątki ludzi. Nie wiem, o co chodzi...
— No ten... ten!... Brat tej Polki...
— Ach, brat Polki!... — przeciągnął Wołkow z krzywym uśmiechem. — Istotnie zatrzymano go, gdyż podał fałszywe nazwisko... Tu są tacy, co znają prawdziwe jego nazwisko, więc kazałem go zatrzymać do wyjaśnienia... Oni przyszli od bolszewików... Dużo tu takich!...
Baron uspokoił się nagle, wszedł do jurty, zawołał na Wołkowa i kazał mu powtórzyć oskarżenie.
— Cóż w takim razie to znaczy?... Dlaczego ukryli swe nazwiska? Ręczyliście za nich!... — zwrócił się do Dżał-chań-cy.
Ten zmieszany spojrzał na Szag-dura.
— Nazywają się Korczakowie, ojciec ich był sędzią w mieście, gdzie uczyłem się w gimnazjum... Znam ich dobrze... Uczciwi i zacni... Rodziców im zabili „bolszewicy“, cała rodzina walczyła z nimi... Nie może być mowy o jakiejkolwiek zdradzie... Ręczę jak za siebie!... — powtórzył młodzieniec, drżącym od wzruszenia głosem.
Baron cały czas świdrował go oczami.
— Uwolnić!... — burknął wreszcie do Wołkowa.
— Zostawić w mieście, czy wysłać do ułusów? — spytał ten.
— Zaliczyć do mojej straży przybocznej!... Powiedziałem już!... — huknął znowu baron i odwrócił się plecami do Wolkowa.
— Daruje, Wasza Przewielebność, moje uniesienie... — zagadał już zupełnie spokojnie do Dżał-chań-cy. — Ale na każdym kroku trafiam na podobne przeszkody... Ludzie nie umieją słuchać, nie umieją wykonywać rozkazów... Muszę mieszać się do każdego drobiazgu i te drobiazgi zabijają mię, duszą, gubią... Nie mam czasu na rzeczy wielkie, a te płyną, nabiegają jak chmury burzliwe... Trzeba je uprzedzić... tymczasem muszę tracić godziny na rzeczy, których być nie powinno... muszę tracić siły... Wszędzie sam, zawsze sam!... Wasza Przewielebność widzi... Takie głupstwa! Zwykła omyłka, zbytnia służbistość... — roześmiał się.
Dżał-chań-cy Chu-tuch-ta kiwał uprzejmie głową.
— Tak, tak!... Stała się omyłka... Nic wielkiego!... Szag-dur, idź z oficerem i dopilnuj, żeby znowu co nie zaszło!... — zwrócił się łagodnie kapłan do Burjata.
Ten czekał tylko na ten rozkaz, zerwał się i, kłaniając nisko wielekroć dostojnikom, wycofał tyłem z jurty. Wtedy baron przysiadł się bliżej do Chu-tuch-ty.
— Cała ta awantura... — zaczął głosem cichym i wnikliwym — wcale nie jest tak błahą, jak się na pozór wydaje... Przedewszystkiem, jakby to wyglądało, gdyby rozeszło się wśród krajowców, że aresztowany został przez naszą policję brat dziewczyny, dokoła której zaczyna narastać korzystna dla nas legenda. Bez egzaltacji, bez religijnego podniecenia nie wytrzymamy tej walki... Jużeśmy o tem mówili...
Chu-tuch-ta kiwnął głową.
— Musi wzrosnąć pobożność i cnota!... — szepnął, poruszając różańcem. Jego Świątobliwość Bogdo-Gegen codzień to powtarza i wciąż zasyłamy o to modły do Dobrotliwego...
— I on właśnie przybywa nam z pomocą, przyjąwszy obraz tej złotowłosej dziewczyny... Z dwóch stron napływają chmury: z Rosji i Chin. Gdy złączą się, padnie piorun, który zniszczy wszystko w górach i stepach ojczyzny twojej, Przewielebny... Wszak ich znasz?!... Nic przed nimi nie ujdzie, nie ukryje się, zostanie jeno piasek, ruiny klasztorów, kości bydląt i trupy czarnogłowych pasterzy... Czy tak już nie bywało?...
— Bywało!... Zostało ledwie tyle, co na nasienia dla wieków...
— Teraz będzie gorzej, bo świat cały zatrząsł się w swoich posadach... Zło i Dobro po raz ostatni walczą o Władzę nad światem... Czy nie giną państwa?... Czy głód, śmierć, choroby, pożoga nie lecą z wichrami?... — Czy ludzie nie jedzą już własnych trupów i nie wyją na polach, jak wilki?... Nadchodzi dzień, kiedy Wschód i Zachód zewrą się z sobą, jak dwa oszalałe byki... Kto wtedy uratuje Duszę świata?... Kto poniesie naukę miłości między nieszczęśliwe narody, jeżeli wyznawcy Dobrotliwego zostaną przez szatana starci z oblicza ziemi?... Kto sprzymierzy się z siłami błogosławionej Aharty i utrwali panowanie Wielkiego Nieznanego?... Czyż mamy wszyscy skryć się w pieczarach Goro, a w krajach słonecznych pozwolić rządzić złu lub zostawić je niemym cmentarzem?... Czy nie szkoda ci lśniących śniegami gór i zielonych dolin Twojej ojczyzny, których nikt już z żyjących więcej oglądać nie będzie... Nikt już przenigdy nie poczuje tu zapachu kwiatów i nie roześmieje się śmiechem radości życia?...
— Wszystko to napisano w księgach!... — odrzekł z przejęciem lama.
— Wiem, że wiesz wszystko, Świątobliwy. Chciałem ci to tylko przypomnieć, abyś zrozumiał słowa moje i myśli moje... Pochodzę z krajów umarłych dla ducha, lecz przeznaczenie chciało, abym poznał naukę Dobrotliwego i stał się narzędziem jego celów. Otóż znam ja siły, które idą na nas i wiem, że zniszczenie jest ich istotą... Czekać na nie, znaczy zginąć... Trzeba uprzedzić je i uderzyć na nie w ich gnieździe w imię powszechnej Błogości i Zgody... Będzie to ostatnia wojna, po której zapanuje wieczna Szczęśliwość i Pokój...
— Tak napisano w księgach!... — przyznał żarliwie Chu-tuch-ta, potrząsając trzymanym w ręku różańcem.
— Dlatego wszystko dozwolone i przebaczone jest w tej walce... Ale muszą iść na nią ludzie olśnieni Wiarą i Nadzieją, Wiedzą Najwyższą i Ofiarą... Dlatego potrzebna nam jest ta Święta Dziewczyna, w obrazie której zstępuje do nas sam promień Najwyższego Ducha... Dokoła niej skupią się plemiona Mongolji, a potem narody Azji, a potem państwa świata... A zacznie się to od Rosji... Tyś nie dostrzegł tego, Świątobliwy, gdyż nie wiedziałeś, że pojawienie się jej nastąpiło niedługo po wymordowaniu rodziny Cara Białego, mego Cara... którego ja znałem... Widziałem złoty dyplom przyniesiony mu jeszcze przed wojną od Najwyższego Dalaj-Lamy z Lhasy... Przyniósł go twój krewny Chamby Akwan Dordżi...
— Tak, tak!... Tak było!... — przyznał Chu-tuch-ta.
— Wcielenie po wieki wieków przyznawało się tem pismem świętem rodzinie carskiej... Czyż mogła zginąć?... Nie!... Uważ jak bardzo ta niby to Polka podobna jest do córki zabitego Cara... Ocalona uszła śmierci, bezwiednie uniesiona przez ducha Aharty... W tem jest tajemnica nieznana nawet jej samej!... Teraz rozumiesz, dlaczego chcę uderzyć przedewszystkiem na Rosję...
— Niezupełnie. Pamiętam tylko, że potężni chanowie i wodzowie nasi zawsze uderzali przedewszystkiem na Chiny i, utrwaliwszy się tam, czerpali ze skarbów i ludów chińskich moc na zdobycie reszty świata...
— Tak było, ale teraz musi być inaczej. Chiny nie dadzą nam tego uzbrojenia, tych środków, tych maszyn, bez których zdobycie świata jest dziś niemożliwe... Wszystko to znaleźć możemy jedynie w miastach rosyjskich... A zdobyć je będzie nietrudno... Tam mają dosyć rzezi i głodu... Tam czekają wszyscy słowa wybawienia... Gdy dowiedzą się, że córka ich prawego władcy, cara Mikołaja, cudownie ocalała, idzie zdobywać tron swój dziedziczny na czele zwycięskich wojsk, wszyscy przejdą z radością na naszą stronę... Poddadzą się miasta, przyłączą armje, uznają chłopi i robotnicy, gdyż wszyscy oni mają i mieć będą po wieki wieków miłość do „Białej Dari-chu“, zasianą w ich sercach przez Dobrotliwego... Rozumiesz mię, Świątobliwy?...
— Rozumiem, lecz uważam, że trudno będzie do tych wielkich planów skłonić Bogdo-Gegena... Znasz go, jak stał się ostrożny od czasu chińskiej niewoli...
— Z której go wybawiłem!... — przerwał z dumą baron.
— On to pamięta i dlatego ty jeden przekonać go możesz...
— Nie, Przewielebny Dżał-Chań-cy!... Ja go przekonać mogę w sprawach ziemskich, w planach wojskowych, lecz w rzeczach ducha ty jeden masz tam głos...
Dżał-Chań-cy westchnął.
— Słowa są jak bąble wody, a czyny, jak krople złota!... Postaram się zrobić, co można i przygotować Świątobliwego — dodał, wstając.
— Musicie postanowić co rychlej, co zrobić z dziewczyną. Nie można zostawić jej na stawce Dordżi Nojona, gdzie każdy głupiec z łatwością ogląda jej oblicze...
— Dobrze, dobrze!... Zastanowimy się!... Postaraj się być na następnej Radzie!...
— Postaram się!... Pobłogosław mię, Świątobliwy!... — prosił baron, pochylając swoją, krótko ostrzyżoną głowę pod rozpostartą, ozdobioną różańcem dłoń kapłana.



— Jest list, list od Szag-dura!... — wołała Hanka, biegnąc pospiesznie ku Domickiemu, który pracował koło swojego aparatu, przygotowując go do rozbiórki i przewózki.
Otaczała go gromadka Mongołów i parę starych bab, przyglądających się z natężoną uwagą każdemu ruchowi „powietrznego czarownika“.
Na głos Hanki wszyscy zwrócili się w jej stronę. Domicki położył narzędzia i zrobił krok ku niej.
— Cóż pisze?...
— Wyobraź pan sobie, Władek i Maciej zostali aresztowani i przesiedzieli w więzieniu razem z „chunchuzami“ i złodziejami półtorej doby... Z trudnością ich odszukano, gdyż nikczemny Biełkin zapisał ich pod innem nazwiskiem...
— Któż to Biełkin? — To ten zarządzający kopalniami złota, o którym opowiadaliśmy panu...
— Acha, przypominam sobie. Ale wszystko skończyło się pomyślnie?...
— Narazie tak. Szag-dur pisze jednak, że nie uspokoi się, dopóki nie będę z nimi w Urdze... Niezupełnie rozumiem... co to znaczy. Pewnie, że pragnęłabym jaknajprędzej zobaczyć się z bratem i już nie rozłączać... Mieli o to robić starania... Mieli wrócić... Co znaczy dwadzieścia wiorst dla jeźdźców... Mają przecież konie... Mieli tu być przed ostatecznem zapisaniem się do wojska... Mieliśmy się naradzić co do dalszych wspólnych projektów... Czy nie prawda? Tymczasem ten list z życzeniem, żebym jak najprędzej przyjechała i... wyrażony nawet z tego powodu niepokój... Doprawdy nie rozumiem... Czy nie lepiej, żeby oni tu przyjechali?... Czas taki cudny, chłodno, pogodnie, zielono... I tak cicho, tak niezmiernie cicho... Od czasu jak większość stad odpędzono w góry... senność jakaś zapanowała... Nawet Geril-tu Chanum dłużej sypia i mniej krzyczy na służebne... Dawno nie czułam się tak dobrze, tak swobodnie... Brak mi tylko brata i Szag-dura...
Lotnik spojrzał uważnie na dziewczynę.
— Widzę, że pani bardzo lubi spokój, ale w takim razie... poco pani wybiera się do Polski?...
— Jakto?... — spytała z pewnem zmieszaniem.
— A tak, w Polsce wszystko wre, kipi, tętni... Ścierają się poglądy, partje, walczą interesy i ideały... Buduje się nowe życie... Tak przynajmniej sobie to wyobrażam i dlatego spieszę się tam... Chcę wziąć w tem udział... Boli mię, że tam się to robi beze mnie... Przecież należałem do tych, którzy pierwsi podjęli orężną walkę o tę niepodległość...
— Widzi pan, widzi pan!... A myśmy tu nic nie wiedzieli, nic!... Żyliśmy jak w zaświecie, aż nagle przyszła ta burza... Nie chcę jej, ach, nie chcę... Okropna, okropna!...
— Przez tę burzę naród nasz zmartwychwstał!... Niech będzie błogosławiona!...
Hanka umilkła, ale Domicki na jej ślicznej twarzyczce wyczytał głęboką urazę i było to mu jednocześnie nieskończenie miłe i przykre.
— Panno Hanno!... — rzekł. — Pani jest pacyfistka, a to dla Polski zbyt drogi i przedwczesny smakołyk... Mamy doń prawo ostatni... Niech ta filozofja rozkwitnie przedewszystkiem u naszych sąsiadów...
— Rozumiem. Wyznaję jednak, że marzyłam o cichym jakimś kącie, o domku, tonącym wśród róż i jaśminów, jakie mi opisywała matka. Mam dosyć przygód i Azji...
— Cóż robić, kiedy ta nie chce nas wypuścić!... Bies jakiś wszystko poplątał... Naprzykład ze mną... Jeszcze dwie godziny lotu, a byłbym za granicą chińską, może nawet w Charbinie... Nie obliczyłem, że w tem suchem powietrzu woda z chłodników będzie się tak szybko ulatniać... Groziła nam poprostu katastrofa, musiałem się opuścić... Liczyłem, że weźmiemy wody z rzeczki i natychmiast polecimy dalej, gdyż gazoliny mieliśmy dosyć... Licho nadało z tą wysoką trawą... No i nieboszczyk Bystrin zbyt gwałtownie osadził... Trzeba było jeszcze trochę nad ziemią polecieć... Cóż, kiedy nic widać nie było... W dodatku nastraszyliście go swemi harcami... Szkoda biedaka!
— Myśmy się sami gorzej od niego przelękli!... — zauważyła Hania. — Krajowcy dotychczas nie mogą się z wami oswoić... Często widzę, jak wyciągają mały i wskazujący palec ręki, żeby się od waszych uroków zabezpieczyć!...
— Tem lepiej!... — roześmiał się Domicki. — Wcale nie mam zamiaru ich przekonywać, że jest inaczej. Owszem skorzystam z tego przy lada sposobności...
— Ucieknie pan?...
— Ucieknę.
— A obietnica, dana baronowi?
— Mógłbym jej nie dotrzymać ze spokojnem sumieniem, tyle wiarołomstwa spotykałem zawsze z tamtej strony... Nie zrobię jednak tego... Będę czekał wypadku, który mię ze słowa zwolni... Pewny jestem, że przyjdzie... Takie są czasy, że żadne zobowiązania na dłuższy okres nie mają najmniejszej wartości... Wszystko się zmienia, wali lub pojawia z zawrotną, nieobliczalną szybkością... I dlatego wszystko ma tak wielki urok, taką barwę, takie napięcie... Każde zderzenie, każde spotkanie, zamiar lub uczucie... Trzeba je realizować natychmiast lub ich się zrzec... Wypadki pędzą jak wicher, często tchu nie staje... Niema czasu nawet na pożegnanie spotkanych, na żal po miłych... Jest coś upajającego w tym szalonym biegu, w tem skoncentrowanem życiu chwili, życiu pełnem radości, ruchu, zapału, gdzie niema wprost czasu na smutek...
Wracali do jurt, dokąd już szły z mierzchnących stepów stada bydła i owiec, pędzonych na nocny wypoczynek. Dojne krowy z wymionami pełnemi mleka, pomrukując, przyspieszały kroku, posłyszawszy żałosny bek oczekujących w zagrodach cieląt. Kierdele owiec pchały się za idącymi przodem pastuchami, oganiane z boku przez wielkie siwe, jak wilki, owczarki. Kozły i kozy, machając rogatemi i brodatemi główkami, podążały w małych grupach za stadami. A w dali czerniały w czerwonym blasku szybko dogorywającej zorzy tabuny koni i wyolbrzymiałe sylwetki wielbłądów, również zwolna zbliżających się na noc ku ludzkim ogniskom.
Geril-tu Chanum stała przed książęcym namiotem i, przysłoniwszy oczy ręką, przyglądała się stadom, których pierwsze szeregi już wtargnęły w rzemienne ogrodzenia cielętnika, gdzie czekały na nich dójki z naczyniami, starsi nie, odpowiedni do służby w stepach parobcy oraz dzieci. Szybko wiązano wybrane zwierzęta do sznurów z pętlicami, a inne odpędzano na stronę. Zwykły gwałt, stukot kopyt, pomruki i stękania bydląt, krzyki ludzi, chrzęst wozów i naczyń potrącanych przez rozbrykane jałowice, byków, kozłów, baranów, hałas bójek, wszczynanych przez podniecone zwierzęta — zwykłe wieczorne głosy, dźwięki, ruch koczowiska wraz z ostrym zapachem bydlęcego potu i nawozu — ogarnął Hannę i Domickiego, skoro tylko znaleźli się w obrębie „stawki“. Omijając tłoczące się lub kładące na ziemi ociężałe, stare krowy i pociągowe woły, kierowali się ku wejściu do namiotu, przed którym stała księżna. Ta wciąż nie odejmowała rąk od oczu i patrzała wdal. Etykieta nie pozwalała jej ominąć i wejść do namiotu, a pobyt wśród napływających stad nie był przyjemny. Stanęła więc Hanka z lotnikiem obok Geril-tu Chanum i spojrzeli w stronę, w którą patrzyła. Tam po płaskim łęgu wzgórz zjeżdżał, nie spiesząc się, nieduży oddział jeźdźców.
— Kto to może być?... Jacyś obcy!... — rzekła księżna z pewnym niepokojem do starej, stojącej obok Mongołki, Czi-kej.
— Istotnie. Nie nasi... Nie Chał-cha!... Ani też Darchaty, ani Buruty... ani ludzie Dżasakta Nojona, ani Saj-Nojona... Nie nasze czapki i nie po naszemu siedzą na siodłach... Może Urjanchowie, może Oloty, a może nawet dzikie Cha-chary od chińskiego muru... kto ich wie? W pobliżu stolicy Świątobliwego kręcą się narody całego świata, szukając ulgi w grzechach... — szemrała stara Mongołka pod bokiem księżny.
— Trzeba skrzyknąć pastuchów!... — rozkazała ta energicznie.
— Już spostrzegli, już sami idą! — uspokoiła księżnę Czi-kej. Geril-tu obrzuciła badawczym wzrokiem dosiadających koni pastuchów i weszła do namiotu. Za nią weszła Hanna i Domicki, którzy niebardzo rozumieli, o co chodzi, a którym dość już dokuczyły te nieustanne tłumne odwiedziny bliższych i dalszych sąsiadów, te oznaki niezwykłego zaciekawienia i religijnej czci, jaką okazywano „białej dziewczynie“.
Drażniło to bardzo nietylko ich, lecz i księżnę, która, o ile mogła, miarkowała kult dla „przybyszki“. Niebardzo sama zdawała się wierzyć w jej „boskie“ pochodzenie, choć nie zwalczała legendy, kierując się wskazówkami, otrzymanemi od męża.
Domyśliwszy się więc, o co chodzi, księżna usiadła pod ołtarzem Buddy i, wyciągnąwszy srebrną fajeczkę, zagłębiła się w paleniu tytoniu. Widocznem było z gniewnego zmarszczenia brwi, że czeka na niemiłych jej natrętów. Niedługo wpadł wysłany naprzód wywiadowca i doniósł z pewnem podnieceniem:
— Ludzie z daleka, z Zachodu... Szukają zaginionych koni.... Proszą o nocleg...
— Tajdżi...[21] czy prości?...
— Na czele jakiś znakomity... Chce mówić z tobą, księżno!
— Co ja mu powiem?... — zawahała się księżna. — Męża niema...
— Właśnie dlatego...
Geril-tu Chanum namyślała się chwilkę, ssąc fajeczkę i marszcząc jeszcze chmurniej brwi.
— Proś!... — rzekła wreszcie, wytrząsając popiół „lulki“ do fajerki. — Zapal świece!... — zwróciła się do Czi-kej.
Niewyraźny, zgiełkliwy szmer, połączony zwykle z przyjazdem kilku mężczyzn i wejściem ich do jurty — rozległ się nazewnątrz. Drzwi otwarły się szeroko i przez próg przeszedł zamaszyście, poczem ukłonił się nisko wielki, tęgi Mongoł w czapce futrzanej z płaskiem dnem czerwonem, za nim szło jakby w ordynku pięciu towarzyszy. Wykonawszy wymagane ukłony i powitania, wszyscy oni usiedli i puścili ciekawe, badawcze spojrzenia w obieg po jurcie. Nagle dostrzegli Hankę, znieruchomieli, mówić przestali i jakby na komendę wyrwali z pod siebie pospiesznie podwinięte prawe nogi, wystawili je, przyklękając, oparli na nich łokcie i pochylili czoła, przyciskając do nich pięści.
Tak czynią przed Chanem poddani. Zdziwiona Hanka uniosła się z lekka z poduszki, a Geril-tu Chanum szepnęła porywczo do Czi-kej:
— Zaprowadź ją zaraz, zaraz zaprowadź za zasłonę... Taki mam rozkaz... To Diurbiutcy... Niech Gu-nyn pędzi do sąsiednich ułusów o pomoc... A to bezczelnicy!...
Stara Czikej podeszła uniżenie do Hanki i gestami oraz słowami dała jej znać, że ma zaraz iść za nią.
Dziewczyna, cokolwiek zdumiona i poruszona widokiem nadzwyczajnego obrzędu, skierowanego ku niej, chętnie usłuchała wezwania.
Gdy obie znikły za zasłoną, przyjezdni usiedli znów „po sąsiedzku“ i, wyciągnąwszy fajeczki, zaczęli palić, częstować obecnych, nie odpowiadając zresztą na żadne pytania, tyczące się celu ich przyjazdu oraz Hanki...
— Zginęły nam konie... Szukamy swoich tabunów... — mówili dyplomatycznie.
— Czyż mogłyby zajść aż tutaj... z waszego kraju...
— Nie osiągniesz celu pragnień, jeżeli nie przejdziesz koniecznej drogi... Konie mają długie nogi i ruchome grzywy!... — odpowiedział mglisto naczelnik przyjezdnych.
Nazewnątrz do stękań, szmerów i westchnień układających się do snu stad, przyłączyły się tętenty nadlatującej z oddala konnicy. Jeden z przyjezdnych wyszedł; pozostali dalej rozmawiali spokojnie, wypytując się o urodzaje traw, o posiewy zbóż i zdrowie bydła oraz ludzi, jak każe obyczaj, nie dając najmniejszego pozoru, że obchodzą ich choć cokolwiek, dobiegające z zewnątrz hałasy. Geril-tu Chanum podtrzymywała rozmowę, lecz z trudem ukrywała nurtujący ją niepokój. Węże czarnych jej brwi co chwila drgały i falowały się, a górna warga, ocieniona lekkim puszkiem, unosiła się drapieżnie nad białemi zębami.
— A gdzie jest „Wysłannik Niebios“ i „Pocałunek Tygrysa“? — spytał niespodzianie naczelnik Diurbiutczyków.
Księżna drgnęła na tak bezczelne według miejscowych zwyczajów pytanie, rozumiejąc, że to jest wyzwanie i już chciała hardo odpowiedzieć, gdy głosy na dworze ucichły i do jurty wszedł Diurbiutczyk, ten co niedawno był wyszedł, a za nim dwóch kniaziów chałchaskich strojnych i zbrojnych.
Księżna odrazu odzyskała dobry humor i odrzekła łagodnie:
— „Wysłannik Niebios“ oto tam stoi, ale zabiera go Prześwietny Dziań-Dziuń, a, „Pocałunek Trygrysa“ już zabrał do swej gwardji.
Mongołowie skłonili się, przykładając ręce do czoła.
Domicki przyglądał się bardzo uważnie rozgrywającej się scenie i choć nie rozumiał ani słowa po mongolsku i nie miał kogo zapytać o wyjaśnienia, domyślił się, że jest świadkiem jakiegoś zatargu, którego przedmiotem jest Hania. Wyciągnął więc ostrożnie brauning ze swego worka podróżnego i schował go do kieszeni.
Nieporozumienie, choć niezałatwione, widocznie jednak łagodniało. Rozmowa stała się ogólną, fajeczki krążyły z ust do ust, podano herbatę i Geril-tu Chanum kazała zarżnąć na wieczerzę barana.
Mongołki zatrzymały jednak za zasłoną cały czas grzecznie, ale stanowczo Hankę, a w czasie wieczerzy, niepostrzeżenie przykrywszy ją mongolskim chałatem, uprowadziły z jurty. Wybiegł za nimi Domicki i spytał z widoczną trwogą:
— Co to znaczy?...
— Nie wiem! — odparła Hania. — Jakiś zabobon; pana też pewnie mają za którego z niebiańskich zesłańców i... być może, że to wszystko przez... pana, a raczej przez pańskiego... latawca!...
Roześmiała się, lecz, spostrzegłszy na jego twarzy lęk i wzruszenie, dodała:
— Niech pan się nie obawia!... Dobrzy są dla mnie i panu też krzywdy nie zrobią... Czuwa nad nami dobry genjusz Szag-dura!...
Służebne pociągnęły Hankę łagodnie za sobą, gdyż z jurty książęcej znowu ktoś wyszedł i patrzał w ich stronę.
Domicki błądził czas jakiś na dworze, rozglądając się pilnie, gdyż zauważył znaczną ilość posiodłanych wierzchowców, stojących grupkami w cieniach nocy, a wśród leżącego na ziemi sennego bydła spali tu i tam ukryci ludzie.
Noc minęła jednak spokojnie. Wczesnym rankiem goście odjechali, odprowadzeni uprzejmie przez paru jezdnych do granic koczowiska. Geril-tu Chanum była mimo to w dalszym ciągu stroskana, podrażniona i wysłała w krótkich odstępach czasu do męża dwóch gońców.
Zamiast odpowiedzi przybyli nazajutrz chińscy robotnicy z wojennych warsztatów z Urgi z wozami i narzędziami, potrzebnemi do rozbiórki i przewiezienia samolotu.



— Więc do widzenia w Urdze!... — mówiła Hanka, ściskając mocno rękę lotnika.
Ten stał przed nią zupełnie gotowy do drogi w skórzanej kurcie, przepasanej szerokim rzemieniem i trzymał za powód osiodłanego konia. Poza nim stało dwóch konnych i zbrojnych Mongołów, którzy mu towarzyszyli. Wozy ze skrzydłami i kadłubem samolotu, ciągnione przez dwanaście par wołów, otoczone szwargocącymi chińskimi robotnikami i krajowymi poganiaczami, skrzypiąc, odchodziły w dal.
— Czy nie odprowadzi mię pani kawałeczek? pytał Domicki, rzucając proszące spojrzenie na twarz dziewczyny.
— Owszem, przejdę się, ale muszę uwiadomić księżnę, gdyż prosiła, żebym kroku nie robiła poza „stawkę“, bez jej wiedzy...
— Widzi pani, pilnują panią!...
— Pilnują. Cóż z tego?... Większa pewność, że nie zginę... — odrzekła wesoło. — Tu-sziur, powiedz księżnie, że przejdziemy się trochę... — rzuciła po mongolsku towarzyszce.
— Mamy teraz wysoką w Urdze protekcję. Nie mówiłam panu, gdyż był pan cały czas tak bardzo zajęty. Wczoraj odebrałam list od Szag-dura. Pisze, że Władek wstąpił do wojska, zaliczony został do przybocznej gwardji barona, gdzie sami prawie Polacy, że mieszka w koszarach, że bardzo jest zajęty ćwiczeniami, więc rzadko się widują z Szag-durem, który również ma moc pracy. Władek jest zdrów, dobrej myśli i czeka na mnie i na pana. Szuka dla mnie mieszkania i nawet ma na oku mały pokoik przy rodzinie polskich zbiegów z Czyty. — Widzi pan, nie jest tak źle! Szag-dur sam również chciał wstąpić do wojska i iść na front, ale jego powinowaty Dżał-chań-cy Lama, prezes Rady Ministrów, nie zgodził się. „Machać szablą i uwijać się na koniu każdy pastuch potrafi... Ty dużo umiesz, uczyłeś się w szkołach zamorskich, znasz chiński i rosyjski... Takich bardzo potrzebujemy na urzędach“.... — powiedział mu i zatrzymał go przy sobie jako przybocznego sekretarza... Szag-dur uspokaja mię, żebym się niczego nie obawiała, że tu wciąż o mnie pamiętają, ale nastaje, żebym się nie śpieszyła do Urgi, że lepiej mi pozostać tu z Geril-tu Chanum, a nawet odkoczować gdzieś dalej...
Roześmiała się i spojrzała śmiało i wesoło w oczy Domickiemu.
— Cóż pan na to?
— Niech pani się nie śmieje... To nie są rzeczy takie proste... Na nieszczęście ja nie rozumiem po mongolsku, ale czuję, że się tu coś dokoła pani knuje... I dlatego nietylko nie radzę odkoczowywać, lecz, przeciwnie, nastaję, żeby pani corychlej starała się dostać do Urgi. Zawsze tam — gdzie będziemy my, będzie bezpieczniej... I niech pani zaraz napisze do tego Szag-dura, żeby o to się starał, że pani tego żąda... My ze swej strony też będziemy nacisk wywierać... Nie uspokoję się, dopóki pani w Urdze nie zobaczę...
— Niewiadomo jeszcze, czy pan tam będzie...
— O, ja będę napewno. Fabryka, o której mówił baron, nie tak prędko stanie... Dla mnie to są rzeczy niezmiernie ważne... Przysiągłem sobie, że odlecimy stąd... Wszakże pani się zgodziła?... Dziewczyna przykryła oczy długiemi rzęsami i tak szła chwilkę, nie odpowiadając. Nagle, idąca po drugiej stronie Tu-sziur pociągnęła ją za rękaw.
— Dalej nie możemy iść... Geril-tu Chanum powiedziała, że tylko do końca doliny... szepnęła.
Zatrzymali się. Domicki przybladł ze wzruszenia, wyciągnął rękę i szukał wzrokiem oczów Hanki, ale dziewczyna umykała mu ich teraz, choć widział, że wargi drżeć jej zaczęły i piersi zafalowały mocniej.
— Do widzenia!...
— Do widzenia... Pani pozwoli...
Schylił się i pocałował rękę dziewczyny, ku wielkiemu zdziwieniu i zgorszeniu Tu-sziur.
— Co on zrobił? Czy powiedział ci, że cię kocha?... — spytała Hanki, gdy lotnik wsiadł wreszcie na konia i pogonił galopem za swoją karawaną.
— Nie. Nic mi nie mówił!...
— Och, jakże długo to się u was robi!... Jakże długo... Kiedyż więc u was chłopiec mówi dziewczynie, że ją kocha?... Czy koniecznie musi przedtem ją w rękę pocałować i tak oczyma przewracać, jak ten „powietrzny goniec“... Ładny on jest i powinnaś mu była coś słodkiego powiedzieć!... Żal mi go!... — gwarzyła Tu-sziur, zaglądając w oczy przyjaciółce.
Po twarzy Hanki przeszedł wyraz smutku, rychło jednak znikł w twardem skupieniu.
— Przestań, Tu-sziur. Ty tego nie zrozumiesz... Ty jesteś tu u siebie, a ja przysięgłam, że nie otworzę serca nikomu aż w kraju. Poco mam zamykać sobie drogę?...
— W twoim kraju?...
— Tak!
Na twarzy Mongołki rozbłysła radość.
— Pewnie, że tu niema takich, którychbyś ty kochać mogła, święta dziewczyno!...
— Znów mię nazywasz „świętą“?!... Prosiłam cię, żebyś tego nie robiła!...
— Dobrze, dobrze!... Prosiłaś!... Będę parmiętała... Chociaż wszyscy cię tak nazywają, nawet ci Diurbiuci, co tu byli...
Już blisko namiotów Tu-sziur przerwała nagle gawędę i, pochyliwszy głowę, nadstawiła uszu w stronę stepu, gdzie zniknął Domicki.
— Wraca, słyszysz, wraca... Tym swoim ptakiem... Pewnie do ciebie!... — szepnęła, chwytając Hankę za rękę. Z końca doliny leciał głuchy, wciąż rosnący szum i nagle jęknęła daleko syrena.
— Nie, to samochód!... — odrzekła Hanka, zatrzymując spojrzenie na czarnym punkcie, wyłaniającym się z za niskiego wzgórza.
— Uciekajmy; pewnie znowu „Dziań-dziuń!...“ — zawołała Tu-sziur i pociągnęła Hankę w głąb jurty.
Opowiedziała pospiesznie o nadjeżdżającym „żelaznym smoku“ księżnie, która zaniepokojona wyszła przed próg i, wydawszy rozporządzenia wartownikom, wróciła co prędzej do namiotu. Hankę znowu ukryto starannie za zasłoną.
Do jurty weszło kilku starszych Mongołów i usiedli obok księżny; na dworze słychać było tupot koni, szmer kroków i gwar przyciszonych rozmów. Nagle wszystko pokryło głośne sapanie nadjeżdżającego samochodu i przerywany ryk syreny.
Księżna wyprostowała się i nie spuszczała już oczów z wejścia. Drzwi otwarły się szeroko i, zgrabnie przekroczywszy wysoki próg, wszedł do jurty oficer w sztylpach, w czapce z zielonym lampasem, ze skórzaną teczką pod pachą. Czapkę zdjął, i, błyskając łysiną stożkowatej głowy, ukłonił się nisko księżnej.
— Sajn!... — przywitał się po mongolsku, obszukując szybko jurtę szaremi, kociemi oczami w czerwonych, zaognionych, bezrzęsych powiekach.
— Sajn bajna! — odrzekła z godnością Geril-tu, wskazując gościowi poduszkę na prawo od siebie.
— Tłumacz, hej! Gdzieś się podział?... Parmenow!... — zwrócił się szorstko oficer do gromady krajowców, żołnierzy i kozaków, jacy wtłoczyli się za nim do namiotu.
— Jestem!... — odrzekł służbiście kozak o ciemnej twarzy Mongoła, wysuwając się naprzód.
— Powiedz księżnej, że ja przyjeżdżam z rozkazu barona Ungerna... Dziań-dziunia!... — poprawił się.
— Oto rozkaz!... — dodał, wyciągając z teczki papier z wielkiemi pieczęciami... — Mam zabrać stąd pewną białą „Darichu“, której tu nie widzę... Gdzie ona?...
Kozak wolno tłumaczył przemówienie, a oficer wciąż stał pośrodku jurty i oglądał jej kąty podejrzliwym wzrokiem. Geril-tu Chanum słuchała uważnie i spoglądała na papier, nie zdradzając żadnego wzruszenia.
— Niech będzie błogosławiony Dziań-dziuń, obrońca Mongolji i przyjaciel Świątobliwego... Niech gość nasz, a Jego wysłaniec spocznie... Musimy naradzić się w tak ważnej sprawie ze starszyzną... — odrzekła stanowczo Geril-tu. Jej gęste brwi zlekka zadrgały nad rozgorzałemi oczyma, któremi mierzyła wciąż stojącego, wbrew obyczajom, pośrodku jurty przybysza.
— Niech Wasza Wysoka Szlachetność siądzie... Gospodyni gniewa się!... — szepnął zmieszany tłumacz.
— A niech się gniewa... Na te ich gniewy przywiozłem karabin maszynowy... — roześmiał się oficer. — Powiedziałeś im, kto jestem?... Kapitan Wołkow, krwawy Wołkow, komendant Urgi i zastępca barona... Dziań-dziunia!... — poprawił się.
— Powiedziałem, wszystko powiedziałem...
— Powtórz!...
Tłumacz powtórzył. Wołkow rozsiadł się na poduszce i śledził z krzywym uśmiechem wrażenie swych słów na otoczeniu. Geril-tu Chanum przykryła oczy długiemi rzęsami, nie ruszając się i nie zmieniając wyrazu twarzy.
— Wszystko uczynimy, co tu rozkazane!... — odpowiedziała, wskazując na papier, — ale musimy się przedtem naradzić...
— Co za narady?... Rozkaz musicie niezwłocznie spełnić!... Dziś jeszcze wracam do Urgi!... Gdzie jest dziewczyna, gadajcie!...
— Dziewczyna jest. Zanim przygotujemy ją do drogi, starszyzna się zbierze... Gońców już posłałam w okolicę... Tymczasem jesteś naszym gościem, wojowniku, i nie odmówisz spożycia posiłku...
— Nie mam czasu... Jakich gońców, co za gońców?... Co ona gada?... — zwrócił się Wołkow zgryźliwie do tłumacza. — Powiedz jej raz jeszcze, żeby zaraz wydali dziewczynę, inaczej sam jej poszukam, choćby pod spódnicą tej ich Chanum!...
Tłumacz zawahał się.
— Ona księżna, wielka pani!... — zauważył ostrożnie.
— Rób, co ci kazałem, durniu!... — krzyknął Wołkow. — Hej, chłopcy, wziąć tę babę!... — zwrócił się do żołnierzy.
Ci ruszyli naprzód po krótkiem wahaniu, wlokąc karabiny przy nogach. Wtem zasłona odchyliła się i wyszła stamtąd wyprostowana i blada jak śmierć Hanka.
— Jestem tutaj! Niech pan nie robi gwałtu. Chętnie pojadę do Urgi. Tam jest mój brat w przybocznej straży...
— Wiem, wiem!... — mruknął Wołkow, zlekka powstając z poduszki. — Acha, więc to pani?... Dobrowolnie... bardzo dobrze... O to chodzi!... Za dwie godziny będziemy w Urdze... Niech pani się zabiera... Czy pani ma jakie okrycie, bo w nocy w samochodzie będzie zimno... Wiatr w stepie... — gadał, uśmiechając się przypochlebnie i nie spuszczając rozgorzałych oczów z dziewczyny.
— Zaraz będę gotowa. Rzeczy mam bardzo niewiele. Lecz muszę pożegnać się z tymi ludźmi, którzy byli dla mnie bardzo dobrzy...
— Owszem, owszem. Rozumiem, że byli dobrzy... Któż może być obojętny dla takiej piękności?...
Hanka potrząsnęła głową, jakby odpędzając przykrego owada, i zbliżyła się do Geril-tu Chanum, widocznie rozgniewanej i rozżalonej na nią. Dziewczyna opuściła się obok księżnej na ziemię i, głaszcząc pieszczotliwie jej rękę, przekładała pocichu przy pomocy Tu-sziur swoje powody:
— Kazał żołnierzom szukać... Znalazłby, a wtedy byłoby gorzej...
— Co za zbój!... — oburzyła się księżna. — Ale jego rozkaz dla mnie nie rozkaz i on dla mnie nie pan!... Mąż zabronił wydawać ciebie komukolwiek bez wyraźnego rozkazu samego Bogdo-Gegena!... A on takiego rozkazu nie ma!...
— On ma broń!... — uśmiechnęła się smutno Hania. — Ja również... boję się go... jemu z oczu źle patrzy, ale nie chcę rozlewu krwi z mego powodu... Pojadę!... Tam, w Urdze, obroni mię brat i... Szag-dur!...
— Biali ludzie nie szanują religji!... Zaraz gwałt, na wszystko gwałt!... Ja usłucham, ja muszę usłuchać!... Lecz... poza moją „stawką“ jest wolny step!... Tam za nic nie odpowiadam!... — mruczała Geril-tu Chanum, błyskając czarnemi oczami.
Częstowała dalej napozór spokojnie herbatą i słodyczami Wołkowa, pykała miarowo srebrną trzymaną w ustach fajeczkę, ale jednocześnie przez zaciśnięte zęby rzucała krótkie ciche rozkazy otaczającym dziewczętom, po których te nikły niepostrzeżenie z namiotu, aby niezadługo równie niepostrzeżenie wrócić z cichą odpowiedzią.
Wołkow podejrzliwe śledził za temi manewrami i nastawał na pospiech.
— Musi się przecież „Chanum“ przystojnie odziać i zabrać rzeczy... Coby o nas powiedziano, gdybyśmy ją stąd wypuścili niezaopatrzoną?... Mieszkała tyle miesięcy, jest jakby dziecięciem naszego „choszunu“... — przekładała mu grzecznie księżna.
— Ale już dość!... Dostanie w Urdze wszystkiego, co trzeba!... Dziań-dziuń bierze ją w swoją opiekę!
— Tak, to tak!... Ale bierze ją od nas. Coby o nas sobie pomyślał, gdybyśmy oddali mu... dziadównę!...
— Późno już!... Muszę przed nocą być w Urdze!... — nastawał Wołkow.
Tak się przekomarzali przez tłomacza, ku wielkiemu zgorszeniu Mongołów, napływających coraz tłumniej do namiotu. Jedni wchodzili, drudzy wychodzili, zamieniwszy jeden wyraz, często spojrzenie z rozgniewaną, ale nie tracącą zimnej krwi księżną. Wołkow, a szczególniej jego tłomacz, niepokoił się coraz więcej; zbierało się na groźny wybuch.
— Jedziemy!... — krzyknął wreszcie Wołkow, zrywając się z miejsca...
Hania chciała przejść do „kobiecej“ jurty, żeby tam pożegnać się swobodnie z księżną, z Tu-sziur oraz innemi dziewczętami, lecz Wołkow wstrzymał ją ostrym okrzykiem:
— Ani kroku!... Pani daruje, ale nie mogę pozwolić, żeby pani odchodziła niewiadomo gdzie w towarzystwie tych kobylich mord... tak rozgniewanych... Gotowi jeszcze pani co zrobić, a ja odpowiadam za pani całość i bezpieczeństwo... — złagodził swój ton.
— Upewniam pana... — zaczęła Hanka.
— To było dawniej! — przerwał jej stanówczo. — Obecnie jest co innego!... Wiem, co robię!...
Musiała Hanka zostać. Cofnęła się za zasłonę, dokąd wsunęła się niedługo księżna z resztą kobiet, wyrażających głośne niezadowolenie. Pożegnanie było pośpieszne, ale bardzo serdeczne.
— Bywaj zdrowa! Niech cię Dobrotliwy ma w swojej opiece!... — powiedziała nadspodziewanie ciepło, chłodna zwykle dla Hani, Geril-tu Chanum.
— Niech cię Dobrotliwy ma w swojej opiece! — powtórzyły chórem zebrane wokoło kobiety.
Hanka odziana w cenne jedwabie i futro, zaopatrzona w prowizję i rozmaite podróżne potrzeby, siadła nareszcie do automobilu, gdzie już dawno oczekiwał na nią Wołkow, podniecony, usiłując być przyjemnym i dowcipnym.
— Wiatr w stepie silny... Pęd automobilu zwiększa zimno... Niech się pani do mnie przytuła, będzie pani cieplej... Czy pani jeździła przedtem automobilem? — Konwój zostawimy... Pojedzie ztyłu za nami... Tu niema niebezpieczeństwa!... — gadał wesoło, otulając derką nogi dziewczyny.
Pomknęli. Wieczór zbliżał się. Miedziane blaski zachodu mierzchły na zboczach gór, sinawy zmrok powlekał wgłębienia dolin. Stada bydła wracały do „stawek“, wznosząc kłęby kurzawy. Szofer co chwila musiał trąbić i zwalniać, żeby dać czas pastuchom spędzić bydło z drogi. Ale na jednym z zakrętów dość wąskiej doliny, pojawiło się stado większe, niesforne, które parło gwałtownie przed siebie, tworząc groźną zaporę rogatych łbów, obwisłych podgardli i guzowatych potężnych nóg... Daremnie trąbił, krzyczał i wymyślał szofer, daremnie potrząsał karabinem siedzący obok niego żołnierz, daremnie Wołkow rzucał groźne rozkazy wychyliwszy z okna karocy głowę — samochód musiał się zatrzymać. Opłynęła go natychmiast rzeka ryczących, stękających, pachnących krowieńcem ciał i gęste kłęby duszącego kurzu wdarły się do karety i zakryły zupełnie widok z okna.
— Strzelać do tych „czabanów“ i do tego bydła!... — wściekał się Wołkow.
— Nic nie pomoże, nie przejedziemy!... Gorzej będzie, jak się martwe ścierwo zwali na kupę!... Tu wąsko... Rzeczka... Niema gdzie ominąć... Trzeba zaczekać!... — uspokajał go szofer...
Nie skończył jednak, gdyż nagle z pośród bydła wynurzyli się jeźdźcy, zarzucili w jednej chwili stryczki na żołnierza i szofera w pół ciała tak, że obezwładnili ich zupełnie, poczem, nachyliwszy się z koni do okien samochodu, jęli coś krzyczeć po mongolsku...
— Napad!... — szepnęła Hania, nie wiedząc co robić...
Wołkow wysunął rękę z rewolwerem, kierując broń prosto w łeb zaglądającego z jego strony Mongoła, lecz w mgnieniu oka ramię jego zostało oplątane rzemieniem. Jednocześnie drzwi od strony Hani otwarły się, silne ręce chwyciły ją za dłonie i pociągnęły na zewnątrz...
— Nic się nie bój Święta Dziewico!... Przyjaciele!... — zaszeptał głuchy głos po mongolsku.
W jednej chwili znalazła się na łęku siodła i mocny, zwinny konik mongolski poniósł ją ku rzece, przewijając się zręcznie wśród rozpędzanego przez „czabanów“ uderzeniami batów bydła. Obok niej jechał Mongoł, który prowadził w powódku jej wierzchowca. Nie widziała go nigdy przedtem, lecz po ubiorze, po uzbrojeniu i mowie poznała, że należy do „Chał-cha“ i uspokoiła się. Ale nie zrobili jeszcze i dwóch stajań, kiedy nagle z za garbu góry wyskoczyła gromada jeźdźców i pędem skierowała się ku nim. Przewodnik — Mongoł, zmieszany nieoczekiwanym napadem, zatrzymał konia i powtórzył kilkakroć nadciągającym wstrzymujący ruch ręką; ci jednak nie usłuchali go, otoczyli ich, część natarła na Mongoła, podczas gdy inni uchwycili za uzdę konia Hani i uprowadzili ją galopem w stronę przeciwną...



Kiedy konwój, podążający za Wolkowem, dotarł do miejsca napadu, oczom jego przywódcy, podoficera Charłampiewa, przedstawił się żałosny widok wywróconego samochodu i miotających się dokoła niego trzech figur. Straszliwe przekleństwa Wołkowa ostrzegły podoficera i żołnierzy, że dowódca ich jest w najgorszym ze swoich humorów. To też zbliżali się ostrożnie, tak że Wołkow krzyknął na nich wreszcie całą potęgą swego głosu:
— Prędzej, hultaje!... Pewno byliście z nimi w zmowie, że was widać tak długo nie było... Dawajcie mi konia i zaraz z powrotem... Ja i im i wam pokażę!... Widzieliście stado bydła?... W którą poszło stronę?!
— Nie widzieliśmy wcale bydła, Wasza wysoka szlachetność!... — raportował podoficer, salutując.
— Jak to?... Przed chwilą tu przeszło!...
— Nie widzieliśmy nic, tylko górami przemknął oddział, ale w kierunku na Urgę...
— Jaki oddział?... Co takiego?
— Nie wiemy. Ciemno, ledwie — ledwie majaczył!... I pędzili szalenie, jak to „mungały“...
Wołkow zastanowił się chwilkę.
— Z powrotem do „stawki“!... — rozkazał wreszcie, gramoląc się na siodło. — Zreparujesz samochód i przyjedziesz po mnie!... — zwrócił się do szofera.
Już była głęboka noc i niebo gwiaździste nakrywało pustynię, kiedy oddział Wołkowa stanął przed „stawką“. Nikt z namiotów nie wyszedł, nigdzie nie było widać światła i nie słychać innych głosów prócz szczekania psów i sapania przeżuwających sennie żwaczkę bydląt, rozrzuconych ciemnym wiankiem wokoło. — Daremnie hukali żołnierze, klął i wymyślał Wołkow. W namiotach panowała cisza, jakby tam wszystko wymarło.
Zniecierpliwiony Wołkow spieszył żołnierzy i sam z rewolwerem w ręku poprowadził ich ku jurtom. Gdy już był zupełnie blisko, skórzane pokrycie jednych drzwi podniosło się, ciemna kobieca postać zapytała:
— Kto tam?...
— Gdzie księżna?... — ryknął Wołkow.
— Księżny niema, wyjechała...
— Dokąd?...
— Nie wiem...
— Ja ci pokażę... Zaraz się dowiesz!... Hej, chłopcy, wziąć ją... Rozpalić ogień!... Żeby było widno!... Przejrzyjcie całą „stawkę“! Żywo!
Wkrótce zapłonęło ognisko z porąbanych, wozów, naczyń oraz części drewnianych jurt. Żołnierze uwijali się po „stawce“, spędzając wszystko co żyło, przeważnie kobiety oraz gromadki rozbudzonych, wystraszonych, płaczących dzieci. Wołkow siedział na zwojach dywanów w pobliżu ogniska i groźnie spoglądał na drżącą gromadkę:
— Gdzie księżna?... Gdzie mężczyźni!? — pytał.
Stare baby przeważnie nic nie odpowiadały, ale jedna z młodszych dójek, gruba i czerwona dziewka, jęknęła żałośnie:
— Księżna jest naszą panią i nigdy nam nie mówi, co robi!...
— Bierzcie je!... Zaczynajcie od młodszych, od tej tłustej!... Zedrzeć z niej szmaty i wsypać pięćdziesiąt!...
Żołnierze skoczyli do Mongołki, która za* częła piszczeć niemiłosiernie, broniąc się rękami i zębami. Towarzyszki chciały jej pomagać, lecz rozproszono je uderzeniami kolb. Wkrótce nieszczęśliwa ofiara leżała naga rozpostarta na ziemi i rzemienne nahajki ze świstem spadały na jej drgające w czerwonych blaskach ognia ciało. Przeraźliwe krzyki dręczonej, płacz dzieci, wycie staruch, szczekanie psów, ryki rozbudzo* nego bydła, mieszały się z przekleństwami Wołkowa i sprośnemi żartami żołnierzy, gdy wtem jeden z postawionych na straży wynurzył się z ciemności i, salutując zameldował:
— Wasza Wysoka Szlachetność... Jacyś jeźdźcy w ciemnościach idą...
— Dokąd?
— Na nas niby!...
— Skierować karabin maszynowy z samochodu i zapytać co zacz są, a jak nie odpowiedzą — walić!...
Wściekłość jednak ominęła nagle Wolkowa, zaprzestał egzekucji, dziewczynę kazał puścić, konie swoim strzelcom polecił siodłać, a sam udał się do samochodu.
Ziemia w ciemnościach głucho dudniła pod kopytami szybko zbliżającego się oddziału konnicy.
— To ja — Geril-tu Chanum!... Kto jesteście i co tu po nocy robicie w mojej „stawce“?... Co za krzyki?!...
— Jestem kapitan Wołkow, zastępca Dziań-dziunia. Wróciliśmy, aby odebrać białą dziewczynę, którąście nam ukradli... Oddajcie ją, inaczej zacznę do was strzelać!...
— Białej Dziewczyny nie mamy... Wracamy z jej poszukiwania!... Niezgrabiarze, pozwoliliście ją uprowadzić... oddając losy nasze w ręce niewiadome... Co odpowiem mężowi memu i panu?...
— A idźcie do djabła i ty, i mąż twój!... Odpowiadaj sobie, co ci się żywnie spodoba!... Należałoby cię ochłostać, jak twoją dziewkę, za nieposłuszeństwo rozkazom Dziań-dziunia!...
— Przecież wydałam wam dziewczynę!...
— A jakże, a jakże!... Znamy się na tem!... Ale co się odwlecze, to nie uciecze!... Jeszcze się dobierzemy do twojej białej skóry!... — krzyczał Wołkow.
Wściekał się, gdyż był pewny, że tłomacz nie powtarza nawet połowy jego gróźb i przekleństw.
— Odejdźcie w spokoju, inaczej żywej duszy stąd nie puścimy... Jesteście zewsząd otoczeni!... Jedynie przez wzgląd na Dziań-dziunia puszczamy was wolno... Zaniesiemy skargę na gwałty wasze przed samego Świątobliwego!... A teraz odejdźcie!... A teraz odejdźcie!... — zabrzmiał z ciemności ten sam władny głos kobiecy.
Dłuższą chwilę panowało milczenie, poczem zawarczał szykowany do drogi automobil, błysnęły reflektory i oświetliły w dali liczne szeregi konnych wojowników, zbrojnych w łuki i karabiny z Geril-tu Chanum na czele.
Wołkow siadł do automobilu i wycofał się ostrożnie wraz ze swym wystraszonym konwojem.



Oszołomienie, jakie ogarnęło Hankę w pierwszej chwili porwania, zwolna mijało. Zrozumiała, że jest w mocy jakiejś nowej siły, która wmieszała się nagle do dziwnej, niepokojącej gry, jakiej przedmiotem czuła się od niedawna. Nie było jednak nic wrogiego w zachowaniu się tych, co ją porwali i uwozili teraz na koniu, popędzanym uderzeniami nahajek i gardłowemi okrzykami. Pędzili obok i ztyłu poza nią na zdyszanych, rozhukanych koniach, nisko pochyleni nad łękami wysokich siodeł, nie zwracając uwagi na jej prośby i groźby, lecz skoro tylko koń jej się potknął, lub ona sama zachwiała na siodle, natychmiast z ciemności wysuwała się ręka troskliwa i korna, która chroniła ją od upadku, pomagała W odzyskaniu równowagi. Daremnie jednak prosiła, jak umiała po mongolsku, aby się zatrzymali.
— Niedługo! — burknął wreszcie jeden z nich.
Pędzili tak co koń wyskoczy dobrą jeszcze godzinę. Wzgórza znikły, rzeczka odeszła gdzieś wbok; step, porosły wysoką trawą, pokryty jednostajnym mrokiem nocy, rozpostarł się aż po kraniec widnokręgu, oparty o gwiaździste niebo. Po tych gwiazdach poznała Hanka, że wiozą ją na południe.
— Czyżby do Chin? — pomyślała z trwogą. Zatrzymali się. Na cichy krzyk, podobny do skomlenia psa, odpowiedział z ciemności podobny dźwięk i wyłoniła się z tej strony grupa ludzi, prowadzących w powodach konie. Towarzyszący Hance Mongołowie zeskoczyli natychmiast z wierzchowców, pomogli pieczołowicie dziewczynie również zsiąść z siodła i, gdy ta znużona opuściła się na ziemię, rozłożyli obok niej mały dywanik i poprosili, aby się nań przeniosła. Po krótkiej na uboczu rozmowie jeden z nich wrócił, niosąc bakłak skórzany pełen kumysu i, podając go dziewczynie, zachęcał życzliwie.
— Pij, Chanum! Będziesz mocna! Droga daleka!...
— Dokąd mię wieziecie?...
— My nie wiemy. Nam kazali tutaj przywieźć... Dalej inni...
— Kto kazał?... — Dziań-dziuń!...
— Ten Rosjanin, któremu zabraliście mię, też mówił, że Dziań-dziuń!...
— My nie wiemy. My nic nie wiemy... Prości jesteśmy Mongołowie!...
Poza tem byli uprzedzająco troskliwi, z odcieniem prostaczej czci. Postanowiła więc nie opierać się im. Co zresztą miała zrobić, sama wśród nieznanego stepu?... Wypiła kumys i wsiadła na koń. Poprosiła jedynie, by nie pędzili dalej tak na łeb na szyję. Zgodzili się, lecz Mongołowie wogóle jeżdżą szybko i konie ich przyzwyczajone są do nieustannego galopa. Jeszcze raz w ciągu nocy zmienili konie. O świcie znaleźli się na skraju piaszczystej, jałowej pustyni. Tu zatrzymali się na dłużej. Dwóch jeźdźców po krótkiej naradzie rozjechało się w dwie przeciwne strony, reszta spętała konie i puściła je na skąpą paszę, inni nazbierali suchej karagany, rozpalili mały ogieniek i zawiesili nad nim czajniki. Hanka, wyciągnięta na piasku odpoczywała, czuła się bardzo zmęczona, kości i mięśnie wstrząśnięte szybką jazdą, bolały ją do tego stopnia, że nie mogła długo uleżeć w jednej pozycji, przewracała się więc z boku na bok i rozmyślała o tem, co się stało, próbowała odgadnąć, co się dalej stać może? Rozumiała, że jest ofiarą jakiegoś zabobonu, który jednocześnie jest jej ochroną i oparciem; instynkt wszakże szeptał jej, że do jej życia wdzierać się zaczyna coś więcej, coś bardziej groźnego i niezrozumiałego...
— Czego chce ode mnie ten Dziań-dziuń!?... — zapytywała z niepokojem, wspominając bezwstydne spojrzenia i obraźliwe dwuznaczniki Wołkowa.
— Bądź co bądź ze strony Mongołów nic mi nie grozi! Może nawet dobrze, że mię porwali... Cała rzecz w tem, jak uwiadomić Szag-dura gdzie jestem!... Są dobrzy dla mnie, nie będę się im opierała, lecz czekać będę sposobności... Będę i ja dla nich dobra!...
Uspokojona, po wypiciu paru kubków górącej, pożywnej mongolskiej herbaty, zdrzemnęła się na chwilkę, ogrzana ciepłem ogniska. Obudziły ją dziwne jakieś głosy i brzęk dzwoneczków. Od wschodu, brzegiem piaszczystej kotliny zbliżała się karawana jucznych wielbłądów. Na czele kroczył olbrzymi biały samiec, przybrany w upiększony srebrem i paciorkami rząd i niosący na grzbiecie mały namiot, nakryty ślicznym pstrym kobiercem. Karawana zatrzymała się tuż przy ognisku, wielbłąd z namiotem, postękując, ukląkł na rozkaz swego wielbłądnika, brzegi namiotu rozchyliły się, wyskoczyła stamtąd młoda Mongołka i, podbiegłszy do Hanki, padła przed nią na twarz.
— Pobłogosław nas, Darichu Chanum!... I siądź do namiotu, który przysłał po ciebie Świątobliwy Szammar Gom-po!... A to jest To-noj, służebnica, którą ci przysyła!... — przekładał Hance ze czcią dowódca jej dotychczasowego orszaku.
— Któż to jest ten Szammar Gom-po?... — pytała, podnosząc się Hanka.
— Świętobliwy i uczony mąż, który w starych księgach czyta przeszłość i przyszłość... I którego pyta o radę sam Nieprzebrany Skarbiec Potęgi Lhassy.
— Czegóż on chce ode mnie!?...
— Tego my nie wiemy. On prosi, abyś odwiedziła go!... Siądź do namiotu, a będziesz mogła, nie męcząc się, dosięgnąć celu swego przeznaczenia...
Wszystko to zostało wygłoszone z tylu czołobitnemi ukłonami, z takiem pokornem wstrząsaniem pięści i układaniem dłoni w łódeczkę, że Hania z trudem wstrzymywała śmiech. Spojrzała życzliwie na schyloną u jej nóg służebnicę, która wydała się jej bardzo podobna do Tu-sziur, potem wiadomym już sobie ruchem pobłogosławiła schylonych przed nią pobożnie Mongołów i po małej drabince weszła na grzbiet wielbłąda do wyłożonego jedwabnemi poduszkami wnętrza namiotu. To-noj podążyła za nią.
Dwa dni trwała podróż. Wciąż szli przez piaszczystą, jałową pustynię ku widniejącym wdali górom. Hania z początku cierpiała cokolwiek od kołysania idącego zamaszystym skroczem wielbłąda, lecz wkrótce przyzwyczaiła się, wyspała i wypoczęła doskonale na miękkiej pościeli, rozciągniętej na przytwierdzonej do garbu zwierzęcia desce. To-noj usługiwała jej z żarliwem oddaniem.
— Dokąd mię wiozą? — próbowała wybadać ją Hania.
— Ja nie wiem. Ja jestem mniszka i nie znam świata. Od szóstego roku życia jestem w klasztorze... Rodzice nie mieli syna, same córki. Ponieważ kogoś chcieli oddać na służbę Nieba, przeznaczyli mnie, najmłodszą...
— I cóż... zadowolona jesteś?... Nie tęsknisz?...
— Nie, nie tęsknię... Nie znam życia naszych koczowisk... I za nic nie rzuciłabym naszego pięknego klasztoru... Pragnę tylko dostąpić łaski... Już dostąpiłam, bo widzę Ciebie, o Darichu!...
— Nie jestem Darichu, jestem biedną dziewczyną, którą porwano przyjaciołom...
Mongołka długo milczała, patrząc na rozłożone na kolanach modlitewnie dłonie.
— Ty nie wiesz, błogosławiona!... Nie widzisz jak promienne są oczy Twoje, jak dobrotliwy Twój uśmiech!... — szepnęła wreszcie.
— Czy czasem nie do tego waszego klasztoru mię wiozą?!
— O, jakby to było dobrze... Łaska spłynęłaby na wszystkich!...
— A cóż wy tam robicie w tym klasztorze?...
— Modlimy się za grzechy własne, potem za grzechy najbliższej rodziny, potem rodu całego, potem plemienia... nareszcie za grzechy całego świata!...
— Oho, to ciężka sprawa!... — roześmiała się Hania.
— Zapewne!... westchnęła To-noj. — Szczególniej teraz, kiedy zaczęły się, powiadają, takie straszne wojny... Ale u nas w górach spokojnie...
— Słuchaj, To-noj, a gdybym ja, Darichu, zechciała pójść do tych walczących ludzi, aby ich pogodzić i zmiękczyć świętą nauką... Czy ty, To-noj, pomogłabyś mi?... — spytała niespodzianie Hanka, ale już pożałowała nieostrożnego pytania, gdyż wylękła Mongołka cofnęła się trwożnym ruchem i szepnęła:
— Tego ja... nie... To może wiedzieć tylko przeorysza! Chcesz, zapytam ją?!...
— Nie, nie! Nie trzeba!... Ja sama zapytam ją, kiedy nastanie czas!... — pośpieszyła uspokoić towarzyszkę Hania.
Nie wracały więcej do tego przedmiotu. Hania przestała nawet rozpytywać się o życie w klasztorze, bojąc się rozbudzić jeszcze więcej podejrzliwość mniszki.
Na trzeci dzień pod wieczór zbliżyli się do gór i znaleźli u wejścia do skalistego wąwozu. Spiętrzone z obu stron skały wydawały się w czerwonych promieniach zachodu jak złomy bronzu albo miedzi. Mały strumyk płynął po kamienistem dnie; wąska niewygodna ścieżyna wiła się wśród olbrzymich głazów i górskiego rumowiska. Nigdzie ani trawki, ani drzewiny, — dzikie, posępne odludzie. Serce Hanki ścisnęło się boleśnie:
— Gdzie oni mię wiozą?... powtórzyła w duchu, tłumiąc drżenie. Spojrzała na To-noj, która wychylała obok niej głowę z namiotu.
— Tak, to nasz klasztor!... — szepnęła uradowana mniszka.
— Gdzie?...
Nie zdążyła jednak Mongołka odpowiedzieć, gdyż nagle gdzieś w górze zabrzmiały przejmujące dźwięki trąb, które echo rozniosło i powtórzyło wielokroć, potem rozległ się łagodny monotonny śpiew, przerywany co chwila uderzeniami w bębny, grą pieszczałek, grzechotem kastanietów i potężnym rykiem miedzi.
— To na twoją cześć!... — szepnęła To-noj, składając modlitewnie ręce.
W tej chwili Hania dostrzegła za zrębem opoki na małym tarasie, przed wysokim ciemnym, w skale wykutym, portalem olbrzymich purpurowych drzwi, świetny orszak kapłanów w purpurowych szatach, dzierzganych złotem i srebrem, w błyszczących od szkieł i kamieni kołpakach, ze złoconemi berłami w ręku. Poniżej nich wzdłuż wielkich kamiennych stopni schodów stali w powłóczystych szatach, również purpurowych, mnisi i dęli w długie jak dawne muszkiety trąby mosiężne. Dokoła kupił się cały tłum mnichów, mniszek i pobożnych. — Hanka ze zdziwieniem zauważyła, że wszędzie przeważał kolor czerwony.
— Bo my trzymamy się prastarego czerwonego obrządku, a nie żółtego!... — odpowiedziała na jej zapytanie z odcieniem dumy To-noj. — Tego samego obrządku, co Nieprzebrany Skarbiec Potęgi w świętej Lhassie!



Wąskie, szczelinowe, tybetańskiego stylu okna, przepuszczały tak mało światła do obszernej, mrocznej sali, że wypływały z jej mroku wyraźnie jedynie złote zarysy wielkiego tronu wyłożonego złotogłowiem, otoczonego parawanami ze złoto-żółtego jedwabiu w ciężkich ramach hebanowych. Tron był pusty, leżące na nim żółte jedwabne poduszki dawno nie były tykane i „święty“ kurz ćmił blask metaliczny ich tkanin.
Przed niskim stojącym u stóp tronu stołem, siedziało kilkunastu ludzi w żółtych i czerwonych szatach lam oraz w szafirowych chałatach świeckich dostojników. Nagie, ogolone łby duchownych blado świeciły w różańcu urzędowych czapek żółtych, czerwonych, granatowych, ozdobionych kolorowemi wstążkami, pękami pawich piór i świecącemi gałkami z kryształu, ametystu, korali...
Na środkowem miejscu po drugiej stronie stołu, naprzeciw tronu, widać było wielką, kanciastą łysinę świątobliwego Dżał-chań-cy, prezesa Rady Najwyższej; ztyłu za nim z jednej strony ledwie wyłaniał się z cienia Szag-dur, sekretarz osobisty ministra, a z drugiej — Senge Dordża Lama — sekretarz główny i tłumacz przysięgły Rady. Tuż obok Dżał-chań-cy siedział nieruchomo, milczący i chmurny — Namyń Dordżi Nojon. Dżał-chań-cy spoglądał od czasu do czasu na krewniaka niespokojnie, ale nie odzywał się doń ani słowa.
Inni rozmawiali półgłosem, palili fajeczki, przeglądali notatki, rzucając co chwila wyczekujące spojrzenie na zamknięte wielkie drzwi rzeźbione, prowadzące do wnętrza pałacu Bogdo-Gegena. Miejsce po prawej ręce świątobliwego Dżał-chań-cy było niezajęte.
Srebrny dźwięk europejskiego zegara, bijącego godzinę dziesiątą rano, rozbrzmiał niespodzianie na jednej z serwantek, których kilka mieściło się pod ścianą, po obu stronach tronu, błyskając kryształowemi szkłami i mnóstwem rozmieszczonych w nich cacek.
Kilku z obecnych obejrzało się trwożnie na zegar, wszyscy podnieśli ożywione cokolwiek twarze. W tej chwili drzwi z przedsionka otwarły się i do sali wszedł pospiesznym krokiem baron Ungern von Sternberg. Miał na sobie zwykły złocisty chałat chana, przepasany niebieskim jedwabnym „chadatem“, a na głowie rosyjską oficerską czapkę z żółtym lampasem.
Powitał głośno obecnych, którzy odpowiedzieli mu chórem, pochylając się na swych poduszkach w czołobitnym ukłonie. Baron zajął porywczo swe miejsce i zwrócił się zaraz do Dżał-chań-cy.
— Bałem się, że się spóźnię... Przybył goniec z nad Bajkału... Chciałem dowiedzieć się, co przywiózł...
— No i cóż?...
— Opowiem potem. Czy Bog-do będzie?...
— Będzie, obiecał. Wczoraj miał znowu jasnowidzenie w sprawie twojej wyprawy...
— No i co?... — żywo przerwał baron. — Jakież rezultaty?...
— „Kam-po“[22] zajęci są właśnie wyjaśnieniami!... — odpowiedział ostrożnie minister. — Cicho, idzie już...
Wielkie podwoje rzeźbione rozwarły się bezdźwięcznie i w ciemnym otworze ukazała się wysoka postać starca, odziana w żółte, powłóczyste szaty, żólto-lica, majestatyczna, jak złoty posąg starożytnego „burchana“. Dwóch „gelungów“[23], równie żółto odzianych podtrzymywało go pod łokcie. Posuwał się wolno, z opuszczonemi na oczy powiekami i ruchem ślepców macał przed sobą podłogę wielkim pastorałem z kości słoniowej. Cały czas, dopóki nie siadł na trawie, obecni leżeli twarzami na stole, nie wyłączając barona. Dopiero, gdy Żywy Budda opadł na swe złociste poduszki i pobłogosławił obecnych mistycznym znakiem, ministrowie wyprostowali się i Dżał-chań-cy otworzył obrady.
— Zebraliśmy się na życzenie naszego niezwalczonego Dziań-dziunia, Chana „Un, nowego wcielenia samego Boga Wojny... Zapragnął on przedstawić nam swe mądro-przewidujące plany obrony państwa, chce na to uzyskać naszą zgodę i potrzebne pieniądze... Baron Ungern ma głos!... — zakończył swoje krótkie przemówienie Dżał-chań-cy.
— Darujcie, świętobliwi i mądrzy Członkowie Rady Najwyższej, iż będę mówił po rosyjsku, gdyż mongolski język znam zbyt słabo, aby wam jasno przedstawić me myśli!... — zaczął po rosyjsku baron.
Senge Dordżi tłumaczył zdanie po zdaniu, a obecni słuchali z zapartym oddechem.
— A więc wiecie pewnie ze starych ksiąg, z waszych kronik, jak zawojował Azję i mógł zawojować świat cały, prawdziwy Bóg Wojny, Wielki Wasz Wódz i Pasterz ludów — Dżingis-Chan!... Państwa, które pokonał, miały potężne wojska, świetnie wyszkolone, lepiej uzbrojone, niż jego właśni żołnierze... Miały narody te wielkie bogactwa w swem rozporządzeniu, niezliczone wsie i miasta, gdzie mieszkały miljony ludzi, tłumy wojowników, o wiele liczniejsze od tych, które prowadził Dżingis... Bo on miał tylko was, wierne i nieulękłe serca mongolskie, a wiodła go wielka myśl. I oto dzięki tej myśli i tym nieulękłym, ufającym mu sercom, zwyciężył Chiny, największe naówczas Państwo Świata, podbił Indje — najbogatszy i najludniejszy kraj na ziemi... Poszedł jak przypływ morza daleko, na Zachód, zagarnął Syberję, Rosję, Kaukaz i oparł się dopiero o żelazne szeregi moich rodaków, Niemców... Wielki Dżingis pokonywał wszystkich nie dlatego, że słuchały go i zwyciężały na jego rozkaz wierne pokolenia mongolskie, gdyż powtarzam: było ich stokroć mniej niż wrogów jego, lecz zwyciężał dlatego, że znał duszę łudzką, wiedział, jak ją można osłabiać przerażeniem lub nieufnością, albo wzmacniać zapałem i pewnością zwycięstwa... Łuna i trwoga szły przed jego wojskami. Kraje nieznane i bogactwa niezmierne były ich zdobyczą... A wszędzie nieśli równość i sprawiedliwość... W starych księgach opowiedziano, jak wygrał tysiąc bitew... Narody jego szły wciąż naprzód, jako wielki, żywy wał powodzi, pędząc wraz z sobą niezliczone trzody, wioząc ze sobą namioty i cały swój dobytek... Tam, gdzie zatrzymywali się, żyli szczęśliwie, bez troski, jak żyli w Mongolji, gwarnie, wesoło, dopóki starczyło traw na pokarm stadom... Tymczasem wybiegały daleko naprzód lekkie oddziały ich doborowych konnych wojowników, które zachodziły na tyły nieprzyjacielskich wojsk, przeciskając się przez ich szeregi jak woda przez sito, dręczyły armje, niszczyły miasta i wioski, pozbawiały żywności i oparcia wojowników, wyrzynając ludność, rzucając na wszystkich śmierć, głód i przerażenie.... Wtedy dopiero na rozbite i pozbawione obrońców obszary napływała fala główna zdobywców... Zabierała ziemie i skarby, zmuszała zabranych niewolników czynić swą wolę i pracować na siebie. Utrwalała się, aby znowu wypuścić daleko przed siebie zwycięskie kolumny wywiadowcze. Tak trzeba czynić i dzisiaj. Lecz kolumny konne, choćby najwaleczniejsze, nie wystarczają już dziś przeciw ludom Wschodu i Zachodu. Nawet Chiny mają już dziś szybsze od najszybszego rumaka żelazne ptaki, na których rycerze przelecieć mogą wysoko ponad głowami najliczniejszych wojsk... niedosięgli dla ich pocisków...
Jeżeli chcemy spełnić przeznaczenie, jeżeli chcemy iść drogą przodków naszych, jeżeli nie chcemy stać się znowu niewolnikami sąsiadów, musimy mieć ptaki żelazne i śmiałych na nich jeźdźców...
Między potężnemi Chinami i drapieżną, krwawą Rosją, które znacie dobrze, nie ostoi się mała Mongolja, gdyby nawet każdy jej syn stał się nieulękłym bohaterem, samym Gesser-chanem... W krwawym odmęcie, jaki ogarnął świat, nikt nie może liczyć na trwały spokój... Jeżeli nie będziecie służyć sobie, będziecie musieli dla innych pracować, albo, jak cudzy żołnierz, dla innych umierać i zdobywać... Pomyślcie więc Czarnogłowi, dzieci Wielkiego Dżingisa, jaką wybrać wam dolę?...
Urwał zmęczony i łyknął zimnej herbaty ze stojącej przed nim filiżanki.
— Jakże zdobędziemy ptaki żelazne, my, którzy nie mamy dość żelaza na podkowy dla naszych koni?... — rozbrzmiał chmurny głos Namyń Dordżi Nojona.
I natychmiast wszczął się gwar; wszyscy zaczęli mówić naraz, urywane niezrozumiałe wyrazy latały chmurą dokoła barona, jak pierzaste strzały. Nie słuchał jednak nawet tych, które mu Dordżi tłumaczył. Gdy burza trochę ucichła, pochylił się do Dżał-chań-cy i poprosił znowu o głos:
— Nie przyszedłem straszyć was, przyszedłem radzić z wami! — zaczął wśród ponownie skupionej ciszy. — Chcę właśnie mówić o tem, jak zdobyć ptaki żelazne, albowiem wszystko jest możliwe dla tego, kto chce żyć wolny!... Ani Rosja, ani Chiny nie napadną nas teraz. Rosja jeszcze długo będzie się krwawiła i żarła wewnątrz; w Chinach również szumi burza, wywołana przez wojnę narodów... Japończyk czuwa nad nimi... Mamy więc kilka, może kilkanaście lat, a to wiele, to bardzo wiele, dla tych, co umieją działać... Słuchajcie więc, co wam powiem: wiecie, iż oddawna ćwiczę waszych młodzieńców w sztuce wojennej współczesnej, że sprowadziłem chińskich i rosyjskich majstrów i kazałem im wyrabiać amunicję, reparować broń, że broni tej sprowadzam wciąż nowe transporty przez chciwych zarobku kupców japońskich... Mamy jej dosyć!... Ale dla wyrobu żelaznych ptaków trzeba kopalni węgla, nafty, żelaza; trzeba maszyn i warsztatów takich, jakich my nie stworzymy przez wieki... Dlatego musimy zdobyć na początek kraj bogaty w ludzi zręcznych i w potrzebny materjał... Musimy zdobyć ponadto dostęp do innych ludów — brzeg morza... Dżingis w swoim czasie założył początek swojej potęgi na podboju Chin. Stamtąd potem brał broń, żywność, odzież, wszystko potrzebne dla wojsk, idących na zdobycie świata oraz urzędników dla rządzenia nim... My do Chin nie pójdziemy teraz, gdyż Chiny nie mają ani potrzebnych nam fabryk, ani potrzebnych nam ludzi... Chiny są jeszcze silne i mają przyjaciół. Zagarniając Chiny, mielibyśmy kłopot z Ameryką i co gorzej z Japonją... Nie, my teraz rzucimy się na Rosję, która sama wciąż rzuca się na nas i rabuje nasze stada... My pójdziemy aż za Bajkał, aż do Irkucka, gdzie są potrzebne nam fabryki i kopalnie. Zajmując rzekę Amur aż po ujście, otworzymy sobie dostęp do innych ludów... A wśród tych ludów bratem waszej mongolskiej niedoli i najwierniejszym sprzymierzeńcem waszym będzie mój lud, będą dalekie, nieszczęśliwe, szlachetne Niemcy, Niemcy, które was niegdyś zwyciężyły!... One, same pokrzywdzone, dostarczą wam, Czarnogłowi, jako swoim mścicielom, przemyślnych majstrów, potrzebne maszyny, uczonych nauczycieli... Albowiem one pragną tego, co wy — panawania jednego Prawa na Ziemi — wiecznego Pokoju i Sprawiedliwości... Dlatego są one znienawidzone przez Siły Zła, jakie książę ciemności wypuścił dziś na świat, narówni z wami, łagodni pasterze!... Wszędzie rozruchy, zabójstwa, chciwość... Głód i Trwoga... Brat bratu wilkiem... Syn mordercą ojca... Matka pożera swe dzieci... Czas już, aby przyszedł z karzącym biczem Syn Nieba i przywiódł do opamiętania zbłąkane Narody... Przez wieki czeka na chwilę tę Dobrotliwy na liściu lotusu z pobłażliwym uśmiechem... Wy umiłowane dzieci jego... stać się musicie jego narzędziami... Czeka was tu na ziemi wielka radość i sława, a po śmierci przeistoczenie w duchy czyste i doskonałe, albowiem spełnicie wyrok Nieba...
Znów przerwał i popił herbaty.
— Aby nauczyć naszych chłopców dosiadać żelaznego ptaka, dużo trzeba lat!...
— Czy nie lepiej zawierzyć koniom wzorem przodków! — zauważył Namyn Dordżi Nojon.
— Wcale nie. Kierownikami będą cudzoziemcy... — przerwał Dżał-chań-cy.
— Inni, którzy już mają żelazne ptaki, uprzedzą nas i napadną na nas... — upierał się Dordżi Nojon.
— Owszem, owszem! Dordżi Nojon ma słuszność! My jednak mamy nad narodami całego świata tę wyższość — zaczął znowu baron — że posiadamy najliczniejszą na ziemi konnicę... Samoloty mogą zniszczyć wojska, nieprzyjacielskie, popalić wsie i miasta, rzucić nieprzezwyciężoną grozę i trwogę na wrogów, lecz ziemi objąć w posiadanie nie mogą i nie mogą uczynić mieszkańców niewolnikami... To może uczynić jedynie wielka ilość wojsk i urzędników... A muszą pojawić się szybko po zwycięstwie samolotów, aby kraj zdobyty nie przyszedł do siebie i nie zorganizował znów życia i oporu. To może zrobić tylko konnica, za którą po dłuższym już czasie może przyjść piechota...
— Tak, tak!... Ale skąd wziąć na to wszystko pieniędzy?... — zabrzmiało ciche pytanie.
— Właśnie poto przyszedłem do was...
Nastało milczenie.
— Naród wyniszczony wojną i podatkami... — zauważył ostrożnie Dżał-chań-cy.
— Więc czekajcie, aż przyjdą czerwoni zbóje z północy, albo wrócą chińscy ambaniowie i zabiorą wam to, co jeszcze pozostało!... Czy nie lepiej raz wysilić się i, dawszy trochę, utrwalić los swój na wieki wieczne?... Kto z was żyć będzie dłużej niż jego pieniądze?... Stada, których żałujecie, czyż nie mogą paść jutro od zarazy?... Władca Zła, który rzucił na świat swe sługi i oblał go krwią, skłócił spokojnych, powaśnił przyjaciół, cnotę i życzliwość zastąpił nienawiścią i zbrodnią — czyż nie czyha na waszą słabość?... A zamiast wcielić się wyżej, czyż dusza lękliwych nie przechodzi w psa i zająca?...
— Om!... — zabrzmiał nagle cichy głos na tronie.
Wszyscy zwrócili w tę stronę oczy i pochylili modlitewnie głowy...
— Stanie się, jak zapragnąłeś... Pieniądze się znaijdą... Skarby klasztorów naszych są nieprzebrane... Dusza moja błądziła dziś w ciemnościach, aż usłyszałem głos twój... Unosił ją wielki ptak Ga-ru-na!... Stanie się, jakeś powiedział... Przyjdzie Jedno Prawo, Sprawiedliwość i Pokój wieczny, na który czeka cierpliwie Dobrotliwy na liściu lotusu!... — mówił wolno, jakby z wysiłkiem ślepy starzec, siedzący w złotogłowiu na złotym tronie, stukając zlekka kościanym pastorałem po stopniach, pokrytych dywanem.
Radość błysnęła w chabrowych oczach Niemca — zrozumiał, że zwyciężył.
Dalaj-Lama powstał z poduszek.
— Sprawiedliwości!... Żądam sprawiedliwości, po tysiąckroć Świątobliwy! Zanim odejdziesz i wyślesz nas, abyśmy umierali pod wodzą tego tu cudzoziemca, wysłuchaj mię!... — zaczął głuchym głosem Namyń Dordżi Nojon.
Wszyscy poruszyli się i zwrócili oczy na mówiącego, po twarzy barona przeleciał przykry skurcz. Dalaj-Lama zatrzymał się:
— Czy to ty mówisz, Dordżi Nojonie, wierny mój sługo z Chałcha?...
— Tak, to ja, Świątobliwy z Najświątobliwszych, Źrenico Buddy!...
— Mów więc, o co ci chodzi!
Zebrani przezornie odsunęli się od oskarżyciela, tak że znalazł się on sam oko w oko z baronem Ungernem. Niemiec przeszywał go zimnem spojrzeniem blado-niebieskich oczu. Ale Mongoł nie uląkł się i ciągnął spokojnie.
— Niebo zesłało plemieniu memu jako znak swej łaski i zapowiedź powodzenia Białą Darichu. Istotnie od chwili jej pojawienia ustały wypadki wśród mego bydła i ludzi i szczęśliwość zapanowała wśród nas... Kazałeś jednak, Świątobliwy, abym ją odesłał pod potężną Twoją opiekę, gdyż taki był wyrok starych ksiąg według słów „kampo“. Gotów byłem wykonać rozkaz i sam miałem zamiar sprowadzić ją tutaj, gdy oto parę dni temu zjawił się w mej „stawce“ adjutant Dziań-dziunia Wołkow i rzekomo z jego rozkazu zabrał Białą Darichu... Mało tego... Wrócił potem, bił moją czeladź i znieważył moją żonę... A gdzie Darichu, nikt nie wie... Zapewne sprzedał ją innym ludom, udawszy, że mu ją porwali... Nikt jej odtąd nie widział i śladów jej nie było w stanie wykryć oko najbystrzejszych z mych wywiadowców... Służebna moja obnażona i pobita przez żołnierzy Wołkowa do tej pory chora leży... Żądam sprawiedliwości, Świątobliwy!... — powtarzał z rosnącą zaciętością.
Dalaj-Lama zwrócił swe ślepe, nakryte powiekami oczy w stronę, gdzie siedział baron Ungern.
Wasza Świątobliwość!... — odrzekł ten, cedząc wyrazy z namysłem. — Prawdą jest, co powiedział czcigodny i waleczny Namyn Dordżi Nojon. Kazałem zbadać swawolę żołnierzy moich i surowo winnych ukarzę... Lecz czyż błahe nieporozumienie może powaśnić wojowników, idących na zdobycie świata?...
— Sprawiedliwość trzeba zacząć od siebie!... — mruknął Dordżi Nojon...
Dalaj-Lama stuknął niecierpliwie pastorałem.
— Wiem wszystko!... Widziałem oczyma duszy!... To nie był sługa mojego sługi u ciebie Dordżi Nojonie, lecz sam Jerlik-chan, który przyjął kształty cudzoziemca, żeby wnieść niezgodę w szeregi wojsk ciągnących na jego zgubę... Wojując z nim pomścimy i ciebie, wierny sługo!... Powiedziałem!... — zakończył, wstając Świątobliwy.
„Gelungowie“ podtrzymali go pod łokcie, gdy schodził po stopniach i odprowadzili ku hebanowym drzwiom, które cicho otwarły się same. Baron podszedł i podał rękę Dordżi Nojonowi, lecz ten przyjął ją niechętnie i nie rozchmurzył się bynajmniej.



W klasztorze przeznaczono Hani na mieszkanie niedużą celę na piętrze z wąskiem oknem wychodzącem na wąwóz z rzeczułką. Widok z okna był posępny; ciemne, nagie skały wznosiły się tak wysoko, że wzrok chwytał ponad nimi ledwie maluchny kawałek błękitu, a słońce nie zaglądało tu nigdy i mówiły o niem jedynie złote plamy i strzałki blasku, zjawiające się w pogodne popołudnia na złomach opok. Srebrny szum potoku naruszał i krasił cokolwiek ciszę pustkowia. — Ubogie rośliny i blade kwiaty górskie strzelały tu i owdzie ze szpar kamienistych; drobne szare ptaszęta zalatywały czasami, lecz uciekały natychmiast, jakby wystraszone panującą wokoło martwotą...
A jednak Hania długie nieraz godziny wystawała przed tem oknem, starając się zbadać, ile się tylko dało okolicę, łowiąc chciwie każdy dźwięk, każdy ruch, każdą zmianę, dochodzące ją przez ten otwór ze świata zewnętrznego. Od To-noj, którą pozostawiono jej w dalszym ciągu do usług, dowiedziała się, że klasztor jest mały, że zaludnia go zaledwie 50 mniszek, że stanowi właściwie żeńską filję wielkiego męskiego klasztoru Cho-chun Chita, leżącego o ćwierć przebiegu konia w pięknej miejscowości nad rzeką On-gin.
— Przeor Cjulkum Chombo jest i naszym przeorem, i nasza matka przeorysza musi go we wszystkiem słuchać... Zresztą my od nich mamy wszystko: jedzenie, odzież, opał... Przecież nikt nic nie da nędznym mniszkom, które tylko przez życie posłuszne i cnotliwe mogą zczasem po śmierci uzyskać wcielenie się w istoty męskie!... — tłomaczyła Hani To-noj.
— A dlaczego mnie oddajecie taką cześć?... Przecież jestem kobietą!?... — oburzała się Hania.
— O, to co innego!... Ty jesteś Bodisata Awalokita, ty jesteś Darichu — Tara... Dwie są Tary: jedna Zielona w dalekim kraju południa, druga Biała u nas na północy...
— Już to słyszałam. Ale co wy tu robicie?... Komu jesteście potrzebne, jeżeli nie macie duszy?...
— My... tobie służyć będziemy!
— A przedtem?...
— A przedtem... przedtem?... My obsługujemy... za życia pogrzebionych!
— Co to jest?... Żywcem pogrzebionych?... — porwała się z miejsca Hania.
Mongołka odsunęła się od niej z przerażeniem.
— Ja nie wiem!... Nie wiem nic!... Mnie nie wolno mówić!... Błagam cię, nie powiedz nikomu, że wiesz ode mnie... Mnie wypędzą do trędowatych i będę pohańbiona!... prosiła dziewczyna, upadłszy na twarz ze łkaniem.
Hania podniosła ją i, gładząc po głowie i ramionach, uspokajała...
— Słuchaj, nie powiem, ale musisz mi opowiedzieć wszystko, wszystko... inaczej spytam się przeoryszy...
— O Darichu! Nie czyń tego, ona zaraz domyśli się, że wiesz ode mnie...
— Ja mogę wiedzieć wszystko od mego ducha Aju!...
— Tak, tak!... Ty wiesz wszystko! Lecz nie mów lepiej nikomu, nie pytaj... Ja ci wszystko opowiem... Tutaj w górze, ponad naszym klasztorem są pieczary, dużo pieczar... Były od wieków i tam chronią się ludzie, którzy dążą do doskonałości... Nie chcą widzieć ani słońca, ani wody, ani zieleni lasów, ani oblicza ludzi, aby móc patrzeć wyłącznie w swoją duszę i zbawić ją od tysiąca złych wcieleń... Ich tam zamurowują... Im nosimy codzień wodę i żebracze jedzenie, ale nikt ich już nie ogląda i oni nikogo... Nawet ręce, któremi biorą pokarm, pokrywają rękawicami, aby promień słońca nie tknął ich ciała i nie pobudził do grzechu... Tak pędzą w świętem rozmodleniu i rozmyślaniu dnie, miesiące, lata... Nie mówią nic nigdy i o tem, że pomarli, dowiadujemy się stąd, że z otworu nie wyciąga się ich dłoń po strawę... — opowiadała z przejęciem To-noj.
Hania była niemniej wzruszona od niej.
— Boże, co za dziwny świat!... Jestem w ich mocy! — rozmyślała, nie podnosząc oczu, aby nie wydać swego niepokoju.
— Słuchaj To-noj, musisz mię tam zaprowadzić!... — powiedziała wreszcie surowo...
— Chanum, to niepodobna! Ciebie nawet za mury klasztoru wypuszczać nie kazano. I choć ty, świątobliwa Pani nasza, my musimy słuchać tych co nas żywią!...
— No, jeżeli nie teraz, to potem!... Ale musisz mi ich pokazać, aby... abym... mogła ich zbawić... — zakończyła, rumieniąc się zlekka.
Postanowiła poznać dokładnie granice i siłę chroniącego ją zabobonu, gdyż nie widziała innej drogi dla swego ratunku. Zresztą nie było jej tu źle, otoczono ją możliwemi wygodami... Jej „khan“[24] już był ogrzewany, chociaż w innych celach jeszcze nie palono. Jedzenie, choć bezmięsne, było dobre i obfite, składało się z ryżu, serów, suszonej śmietanki, chińskich owoców, sucharów i ciastek, miodu, masła, herbaty z mlekiem i innych przysmaków tutejszych...
Obejście pełne było czci, grzeczne, nacechowane najwyższą troskliwością o zdrowie i wygodę... Wolno jej było chodzić wszędzie w obrębie murów klasztornych, ale wciąż czuła i spostrzegała, że śledzą ją gdzieś z ukrycia bystre oczy. Niekiedy dostrzegała nagle postacie mniszek, ukryte za filarem, albo w krzewach przydrożnych... Najczęściej jednak była to „siostrzyczka“ nieśmiało, ale jawnie, idąca za nią zdaleka i niknąca, skoro tylko Hania próbowała się do niej zbliżyć. To-noj znikła od pamiętnej rozmowy, którą czy ktoś podsłuchał, czy sama „grzesznica“ w chwili skruchy wyznała przed przeoryszą. Hania nie mogła się nawet domyślić, czy wiedzą, gdyż nic nie zmieniło się w obejściu z nią samą. O To-noj nie pytała się, aby nie pogorszyć jej położenia, choć serce ją mocno z powodu dziewczyny bolało. Co z nią zrobili ci straszni ludzie? Służebne, które przychodziły teraz sprzątać jej pokój oraz przynosiły posiłek, nie mówiły nigdy ani słowa, może należały do innego plemienia i nie rozumiały narzecza „Chał-cha“, którego nauczyła się Hanka od Tu-sziur...
Obcowała z nią bliżej jedynie przeorysza, surowa, wyniosła kobieta, przed którą drżały wszystkie mniszki w klasztorze.
Przeorysza próbowała początkowo skłonić Hankę, aby ta poddała się w zupełności klasztornemu rygorowi, wstawała na dźwięk trąby o wschodzie słońca, brała udział w pięciokrotnych modlitwach dziennych przed złoconym na ołtarzu posągiem Boga Wojny, porywającego Boginię Miłosierdzia — patronem tego klasztoru.
Raz, zdjęta ciekawością, Hanka dała się skusić i ubrana w purpurową, jedwabną „chlamidę“, ze złotą tiarą na głowie, zasiadła na wskazanym sobie tronie wśród chóralnych pieśni, brzęczenia dzwonków, przyklękań i padań na twarz wszystkich obecnych w świątyni. Ołtarz zawieszony był długą do ziemi czerwoną zasłoną. Przed nim płonął szereg czerwonych i żółtych grubych świec woskowych w wysokich bronzowych kandelabrach, a z pod stropu zwieszał się las wstążek różnobarwnych, „chadatów“, buńczuków włosiennych, papierowych chińskich latarni... Trzęch lamów w złotem szytych ornatach, w wysokich infułach siedziało na poduszkach na stopniach ołtarza. Każdy miał długi różaniec w ręku i księgę rozwartą na małym pulpicie przed sobą. Ich monotonne mruczenie przerywane było co jakiś czas chóralnym przyśpiewem zakonnic, niezmiernie podobnym do naszych godzinek, oraz przejmującym dźwiękiem wielkich trąb.
Hanka pilnie przyglądała się wszystkiemu i dostrzegła, że dużo z tych ceremonij, ukłonów i wykrzykników skierowane jest do niej... Przykry rumieniec pokrył jej twarzyczkę. Ale zmieszanie jej o wiele wzrosło, gdy wśród burzy dzwonienia, stukania w wielką pustą tykwę i śpiewnych wykrzyków czerwona zasłona rozsunęła się na dwie strony i ze zmroku ołtarzowej wnęki wyjrzała nań straszna figura złotego bożka z wytrzeszczonemi przeraźliwie oczyma, z twarzą wykrzywioną okrutnie i z błyskającemi z otwartej paszczy kiami... Trzymał w objęciu w pozie namiętnej i bezwstydnej nagą kobietę z potrójną koroną na głowie...
Hanka ledwie dosiedziała do końca nabożeństwa, nie podnosząc oczu i więcej już nigdy nie dawała się namówić na odwiedzenie świątyni.
— Poczekamy, aż Duch łaski Dobrotliwego zejdzie na ciebie!... Będę się za ciebie modlić, aby to nastąpiło jak najprędzej!... Om-Mani-Phadme-Chum!... — westchnęła przeorysza, nie mogąc przełamać oporu Hanki.
— Lepiej przyślij mi, matko, jaką zakonnicę, żeby nauczyła mię czytać wasze znaki święte... — poprosiła w końcu Hanka.
— Sama uczyć cię będę!... — oświadczyła przeorysza.
Hanka podziękowała, ale miała kwaśną minę. Liczyła, że te lekcje wyprowadzą ją z tego koła świętobliwego osamotnienia, jakiem ją otoczono. Myśl o ucieczce kiełkowała w jej głowie od pierwszego dnia, lecz aby ją uplanować, potrzebne jej były stosunki i wiadomości. Gdzie leży, jak daleko i w której stronie jest Urga?... Co się w tej Urdze dzieje?... Jak się tam można dostać i jak tam odszukać Szag-dura lub brata?... Nie miała pojęcia o tem, poco ją tu przywieziono i co z nią mają zrobić, a musiała się tego wszystkiego przed rozpoczęciem jakichkolwiek kroków dowiedzieć. Często w wyobraźni jej rysowały się straszliwe pieczary z zamkniętemi w nich szkieletami żywemi, o których opowiadała To-noj. — Ucieknę, a gdy dostanę się do ludzi, opowiem wszystko Szag-durowi!... Musi uwolnić To-noj!... — dowodziła sobie, gdy pełne niepokoju serce wyrzucało jej, że inne dziewczęta naraża. Wysoki mur, z niepalonej cegły, otaczający klasztor, ją nie przerażał. Pewna była, że znajdzie jakiś sposób przedostania się przezeń. Lecz wiadomości o drodze i okolicach, choćby bardzo powierzchowne, musiała zdobyć i dlatego wymyśliła naukę czytania świętych znaków tybetańskich.
— Ty ucz mię, matko, najpierw po mongolsku... — prosiła przeoryszy, która z wielką gorliwością zabrała się do nauczania.
— Poco po mongolsku? Co ci z tego? Czy będziesz urzędnikiem u ambania albo pomocnikiem kupca?... Najświętsze nasze księgi i najgłębsze tajemnice boskiej wiedzy spisane w znakach tan-gu!... Tybet jest siedzibą Wielkiego Ducha i szczytem świata!... — dowodziła gorliwie stara.
— Ależ ja nie umiem po tybetańsku! — broniła się Hania.
— To nic, my też nie umiemy, lecz dla skutecznej modlitwy niepotrzebne jest jej rozumienie. Dosyć spoglądać na święte znaki i powtarzać wiernie błogosławione dźwięki, a łaska Dobrotliwego spłynie na pobożnych!...
Poczęści, aby uśpić czujność przeoryszy, poczęści z nudów, Hanka nie przerywała wykładów. Jednocześnie wszakże próbowała dalej nawiązać poufalsze stosunki z unikającemi jej zakonnicami, widocznie nastraszonemi losem To-noj. Obserwowała pilnie życie zakonne ze swego okna strzelniczego oraz w czasie codziennych przechadzek po ogrodzie i dziedzińcach klasztornych.
Zauważyła, że istnieje tam surowy podział hierarchiczny, że praca i wypoczynek, nawet pożywienie, nie są równomiernie dzielone, że są uprzywilejowani oraz poddani, jak wszędzie na świecie. Wśród tych ostatnich zauważyła kilka młodych dziewcząt o typie, przypominającym twarze „chałcha“.
Zdybawszy raz na ustroniu, w ogrodzie nowicjuszkę, również bardzo podobną do Tu-sziur, zapatrzoną tęsknie na szczyt muru, zagadała do niej śmiało:
— Skąd jesteś, siostro?... Z jakiego choszunu? Czy nie jesteś „chałcha“?...
— „Chałcha“ jestem!... — odszepnęła zmieszana dziewczyna, próbując uciec, ale Hanka schwyciła ją za rękę.
— Puść mię, chotun, boję się!
— Nie bój się! Niczego się nie bój!... Mieszkałam długo wśród „chałcha“. Znam Dordżijów... Oni są potężni!... Wyratują nas!... Tylko mi pomóż... Może chcesz się coś o nich dowiedzieć?!... Dawno tu jesteś?...
— Dawno, więcej niż dwadzieścia razy zmieniał się całkowicie księżyc... Nic nie wiem o swoich...
— Biedna. Jak się nazywasz?...
— Nazywam się teraz Udul, ale w domu zwano mię Czon-czu, a jestem z chaszunu Sumein-bułak, co nad Ononem...
— Słyszałam, słyszałam!... To już niedaleko chińskiej granicy... — wypytywała dalej Hanka.
— Muszę już iść... Słyszysz, ktoś nadchodzi... Ukarzą mię... Nam z tobą niewolno rozmawiać!... Tyś „święta“!...
Wyrwała się i uciekła. W końcu alei ukazały się dwie starsze mniszki. Hanka poszła im na spotkanie, powitała kiwnięciem głowy i obowiązkowem:
— Mendu!...
Serce jej mocno biło, czuła, że wyłom był znowu zrobiony i bała się go zdradzić. Dużo jednak czasu minęło, zanim znowu udało się jej upolować Czon-czu na osobności. Podarowała jej srebrną szpilkę, jaką dostała niegdyś od Geril-tu Chanum do przypinania wstążki na czapce. Opowiedziała jej trochę nowin z życia wschodnich „ajmaków“, opisała w krótkości przebieg wojny z Chińczykami oraz pogłoski o nowej wojnie z „orosami“.
— To ja słyszałam! O tem mówią w klasztorze!... Mówią nawet, że może będziemy zmuszeni uciekać, jeżeli szczęście opuści Mongołów...
Dokąd uciekać?...
— Dalej na południe... Może do samego Dalaj Nor...
— A to daleko?
— Daleko.
— Dalej, niż stąd do Urgi?...
— Nie, Urga blisko... Do Urgi tylko pięć dni drogi na dobrym koniu...
— Aha, zapomniałam... A w której to stronie?...
— Co? Dalaj Nor?...
— Nie... Urga!...
— Co ty mówisz?... Urga nie jest w żadnej stronie... lecz iść trzeba drogą wprost przed siebie, wtedy się trafi na wielką drogę, co prowadzi z Urgi do Ning-Sia... Tędy chodzą od nas do świętych klasztorów Tybetu. — To ty nie z Urgi? Nie od „Orosów“?
— Nie, ja z Kentaju...
— Z Kentaju?... To po drodze do nas... Ach, jakbym chciała choć na mgnienie oka spojrzeć, co się tam, u nas, w ułusach dzieje... ale nie można, nie puszczą... Nas wypuszczają za mur dopiero, kiedy się zestarzejemy... Muszę już iść!... — westchnęła i odeszła.
Bardzo powoli posuwała się Hanka w swoich wywiadach. Chwilami zdawało się jej, że nie wytrzyma gniotącej ją tęsknoty i niepokoju, że głowę o mur rozbije lub legnie i zamorzy się głodem.
— Wypuszczają nas za mur, kiedy się zestarzejemy!... — przychodziło jej na pamięć. I znowu widziała straszne postacie żywcem zamurowanych. Choćby nawet wydostała się na wolność, co pocznie sama w dzikim kraju, którego nie zna, pełnym włóczących się wszędzie koczowników, którzy ją zaraz zabiją!... To nie to, co podróż przedtem, z bronią na plecach, w dodatku miała tam obok siebie Władka!...
— Władku, Władku, gdzie jesteś?!... — gotowa była krzyczeć i płakać. Obok Władka szeptała niekiedy i inne imię, ale zupełnie już beznadziejnie...
— Pewnie już odleciał i buja gdzieś na wolności wśród ludzi ucywilizowanych, może w Polsce?!
Pewnego dnia przeorysza była w czasie lekcji bardzo roztargniona, często wzdychała, wreszcie rzekła nabożnie:
— Dobrotliwy doświadcza swe dzieci! Podobno Czerwone Djabły rozbiły wojska Swiątobliwego!...
— Co poczniemy, jak tu przyjdą? — spytała gorączkowo Hanka.
Przeorysza zamyśliła się.
— Nie wiem. Może odejdziemy w góry, a może zostaniemy, ażeby umrzeć, jeżeli taka będzie wola Nieba i przepowiednia!...
Aby zawyrokować co robić, miał przyjechać specjalny lama z sąsiedniego, męskiego klasztoru. Wśród zakonnic zapanował niepokój oczekiwania. W kuchni często wróżono z palonej łopatki baraniej i Czon-czu pocichutku dzieliła się zebranemi wiadomościami z Hanią:
— Banz-dan (rączka) pękła... Ogień złych ludzi i złodziei!... Przepowiednia spełni się, bo rzucona łopatka trafiła we drzwi.... Mówią, że już idą!... Wszystko palą przed sobą, a żywych — mordują!...
— Więc uciekamy...
— Niewiadomo, rozkaz nie przyszedł!
— W takim razie będziemy się bronić!... — zawołała Hanka.
Gdy przeorysza przyszła na lekcję, Hanka wyłożyła jej wszystkie swoje wiadomości, nawet o złej wróżbie i łopatce.
— Skąd ty to wszystko wiesz? — spytała stara podejrzliwie.
— Czerwono»głowy Duch Topy-gyr-chan Ola przyszedł w nocy i powiedział mi!... — odrzekła Hanka, przypomniawszy sobie tajemnicze nazwisko góry z jakiegoś opowiadania Szag-dura.
Oczy starej szeroko się rozwarły i twarz zbielała z przerażenia.
— Topy-gyr-chan Oła!... — powtórzyła wolno. — W takim razie przyjdą napewno!...
— Będziemy się bronić!... — nastawała Hanka.
— Będziemy się bronić... ale jak? — powtórzyła stara.
— Poślij jutro do męskiego klasztoru, niech przyjdą do nas i przyniosą z sobą broń... Ja was nauczę!
— Może lepiej, żebyśmy poszły do nich. Tam klasztor większy i obronniejszy!... — rozważała głośno przeorysza.
— Przedtem trzeba wysłać kogoś na wywiad... My do nich, czy oni do nas, wszystko jedno.... Chodzi o broń...
— Umiesz strzelać?...
— Zabiłam tygrysa!... — powiedziała Hanka, błyskając oczami.
Mongołka odsunęła się od niej.
— Om-Mani-Phadme-Chum!...
— Więc poślesz jutro?...
— Poślę... Wszystko stanie się według twej woli, pani!... Każesz, zostaniemy tu, każesz — pójdziemy do Urgi — albo uciekniemy w góry!...
— Więc dobrze: jutro wyślesz po broń kilka sióstr... Niech przywiozą broń i prochu, ile uradzi koń!...
Stara kiwnęła głową, wznosząc do góry pięść z wyciągniętym palcem i pobożnie wycofała się tyłem za drzwi...
Nazajutrz zawrzało w klasztorze; przyleciało na koniach spienionych kilku jeźdźców mongolskich i przywieźli wieści, że „czerwone djabły“ już idą na Urgę, że „Świątobliwy“ uciekł w góry, że w mieście popłoch, że obronę stolicy polecono Dordżi Nojonowi, który ściąga najlepsze pułki Chałchasów i ludzi Sain-nojona, ale, że nie mają ducha, bo nie mają amunicji...
— Skąd te wieści?... — dopytywała się Hania.
— Przybył jakiś lama czcigodny zdaleka, mówią, że z samej Lhassy i on opowiada... Mają tu być niedługo wraz z naszym przeorem z Cho-chun...
— Dobrze, niech przyjdą! Zobaczymy!... — postanowiła Hania.
— Niech przyjdą!... Zobaczymy!... — powtórzyła przeorysza.
Wobec ogólnego popłochu i rozstroju władza zwolna przechodziła w ręce Hani. Nietylko wszystkie mniszki latały do niej wciąż z wiadomościami, ale i sama przeorysza nic nie robiła bez jej porady. Już Hania układała śmiałe plany wydostania się stąd i odkoczowania wraz z pobliskimi mieszkańcami narazie ku pograniczu Chin czy Tybetu, aby stamtąd dać znać bratu oraz Domickiemu, gdzie się znajduje.
— Mogą wtedy umknąć i połączyć się ze mną. Szag-dur im pomoże!... — marzyła.
Po południu przybył przeor z Chochun w towarzystwie tybetańskiego lamy i paru zbrojnych mnichów. Przeor był to tęgi, krwisty, dobroduszny Mongoł, łatwo wpadający w gniew, w przeciwieństwie do wysokiego, chudego jak szczapa tybetańczyka z gorejącemi oczami fanatyka. Długo naradzali się na osobności z przeoryszą, zanim poprosili Hanię, żeby ich przyjęła. Posadzili ją na tronowem siedzeniu kaplicy, a sami usiedli poniżej na poduszkach.
— Świątobliwa Darichu!... — zaczął przeor, oddawszy dziewczynie przepisany rytuałem ukłon. — Nieprawdą jest jakoby wojska Świątobliwego zostały rozbite, natomiast prawdą jest, że podąża ku nam jakiś oddział zbrojnych, przed którym ukryć musimy wszystkie nasze skarby, a przedewszystkiem nasz skarb największy, Ciebie, o Świątobliwa!...
— Po co się mam ukrywać?... Jeżeli to są Mongołowie, to wiedzą, że miłuję ich i nic mi od nich nie grozi!... Jeżeli to są „orosi“, tem mniej lękać się ich potrzebuję! — broniła się Hanka.
— Są rozmaici „orosi“: są biali, są czerwoni?... Czyż wszystko ci jedno, kto przyjdzie?... — spytał nagle tybetańczyk, nie spuszczając na chwilę oczów z pobladłej od wzruszenia twarzyczki Hanki.
— Skądby mogli się tu wziąć „czerwoni“, skoro wojska Świątobliwego nie są rozbite... Słyszałam, że Dziań-dziuń Ungern jest w przyjaźni z Białymi...
— Ench! — mruknął tybetańczyk i już nie wtrącał się więcej do rozmowy, którą przeor wprowadził nagle na religijne tory. Przedewszystkiem wzniósł ręce i modlił się:
— O Bohdi Satwy dziesięciu stron świata, wysłuchajcie moich błagań pokornych!... Jestem tylko zakonnikiem i jedyne moje pragnienie poświęcić się dla szczęścia żyjących... Ciało i duszę składam w ofierze cnocie i przysięgam, że celem moim błogostan świata!...
— Ench!... — przytaknął tybetańczyk, dotykając dłonią czoła i chyląc się ku ziemi.
— Ty jesteś naczyniem błogości świata, o Darichu! Tron twój i królestwo twoje ponad śniegami! Om!... Sambhara Sammaha jaba hum!... czego więc chcesz nas opuścić, lud twój, który dla ciebie gotów zawojować ziemię!?... Ukryj się, gdyż nie przyszedł jeszcze czas, a skoro przyjdzie, znaki przepowiedziane w starych księgach oznajmią nam!...
Wszystko to było tak zabawne, że gdyby nie budzący trwogę, utkwiony w nią posępny wzrok tybetańskiego mnicha, dziewczyna parsknęłaby śmiechem. Wstrzymała się i odrzekła świętą cytatą, którą już zdążyła wyuczyć się od przeoryszy:
— Gdybym została rzucona na ostrza mieczów, nie uszkodziłyby mię! Gdybym wpadła w jezioro ogniste, nie spaliłoby mię! Otoczona duchami głodnych ludojadów pozostanę nietknięta!... Bies nie ośmieli się mi szkodzić i nawet wcielona w zwierzę dostanę się na niebiosa... Albowiem łaska Miłosiernego Buddy jest ze mną!...
— Om!... — powtórzyli jej obaj mnisi, chyląc się ku ziemi.
Hania wstała z tronu i odeszła, a za nią zdumiona i onieśmielona przeorysza.
— Co czynić?... spytał przeor tybetańczyka.
— Mam rozkaz od Panczen Taszi Lumpo, abyście nie walczyli z „czerwonymi“. Oni „czerwoni“ i wy „czerwoni“!... Znaleziono niedawno w starych rękopisach proroctwo, że koniec idzie panowania „żółtych“, którzy upokorzyli się przed cudzoziemcami... Uwolniona zostanie ziemia od „zamorskich rozbójników“ od śniegów Baj-Maja aż po lodowce „Dachu Świata“ i od Wielkiego Morza po Morze Ciepłe!....
— A cóż zrobimy z nią?
— Ją schowamy, albowiem nie wiemy, co los niesie... Mądra i... zbyt wielu ją szuka... zbyt wielu...
Tejże nocy Hankę posadzono do lektyki i poniesiono po stromych, skalistych ścieżkach w góry. Było zimno, wiatr przejmujący przenikał przez szczeliny starego pudła, w którem Hanka była zamknięta i ziębił jej lekko odziane ciało. Kołysanie się i nachylanie lektyki, przybierało niekiedy takie rozmiary, że dziewczyna mimo» woli wydawała okrzyki trwogi, na które z zewnątrz odpowiadały jej przeciągłe i groźne sykania:
— Szszyn!... Chu!...
Wreszcie zatrzymano się na wąskim skalnym gzymsie. Silne męskie ręce schwyciły Hankę, wyciągnęły z lektyki, poniosły i wepchnęły w jakiś ciemny otwór, który natychmiast zaczęto zakładać kamieniami. Wtedy dopiero dziewczyna zrozumiała, co się dzieje i z okrzykiem grozy rzuciła się ku malejącemu szybko otworowi, ale po drodze otoczyły ją i powstrzymały miękkie, ciepłe ręce...
— O Świątobliwa Darichu, nie sprzeciwiaj się przeznaczeniu, albowiem nic nie dzieje się bez woli Dobrotliwego... — rozległ się szept żałosny, w którym Hania bez trudu poznała głos To-noj.
— Co tu robisz, To-noj?...
— Jestem tu już od tygodnia, od rozmowy z tobą, Świątobliwa!...
— Zamurowana?...
— Zamurowana!...
Ostatnie głazy z łoskotem zatoczyły się i opadły na otwór. Wkrótce głosy i kroki nazewnątrz przycichły i oddaliły się.
Hania bezsilnie opuściła się na łoże z suchych liści, ale trwało to krótko, natychmiast zerwała się i podeszła do wyjścia. Zasłaniały go ogromne, kanciaste i niezmiernie ciężkie głazy, widniały jednak między niemi jasne szczelinki powietrza. Hania każdy z kolei próbowała rękami i z radością przekonała się, że niektóre z nich ruszają się.
— Co chcesz robić? — pytała To-noj, chwytając ją za rąbek sukni.
— Chcę wyjść stąd!...
— Zabiją, zabiją!... Ulituj się, Świątobliwa!... — jęknęła Mongołka.



Pieczara była dość obszerna i sucha, ale ciemna. Słabe światło przenikało do niej jedynie przez mały otwór, pozostawiony wśród głazów, zaściełających wejście. Przez ten otwór, co rano, podawano im dzbanek wody, misę ryżu i parę jęczmiennych placuszków. Kiedy Hanka przeziąbłszy w czasie nocy, zażądała odzieży, przez ten sam otwór wepchnięto im parę ciepłych kożuszków i gruby koc. Nie udało się jednak Hani nawiązać rozmowy; tajemnicze ręce spełniały swoją robotę i znikały... Co się nazewnątrz dzieje, mogły uwięzione odgadywać jedynie z dźwięków, jakie dobiegały do nich odbite wielokroć przez nagie skały wąwozu. Z ryku trąb modlitewnych i innych głosów poznawały godziny, stłumiony śpiew powiadamiał je o odbywanych nabożeństwach, stuk kopyt na kamienistej drodze, zbliżając lub oddalając się, mówił im o nieustającej łączności żyjącego pod nimi kiasztoru z dalekim światem. — Czasem ptaszek usiadł na szarym głazie okienka, zwabiony kruszynką pozostawionego tam ryżu. Z trudem udało się Hani namówić swoją towarzyszkę do próby poruszania i rozepchnięcia głazów. — Wysiłki nie dały rezultatów; słabe ich dłonie zaledwie cokolwiek rozszerzyły jedną z bocznych szpar, przez którą uzyskały widok na drogę i dolinę.
— A co?... Nic!... Wiem, że nic nie będzie: oni są silni!... — mruknęła niechętnie To-noj, wracając do swego barłogu.
Ale Hania nie traciła nadziei. Co dzień stukała odłupanem w głębi pieczary kamieniem w te wierzchnie głazy, z poza których przeświecały żyłeczki światłości.... I stuk ten uparty i monotonny, jak kucie dzięcioła, roznosił się słabem echem po dolinie i był pewnie słyszany w klasztorze, gdyż pewnego dnia w skalnem okienku pojawiła się lufa strzelby, a poza nią krwista twarz przeora.
— Nie stukaj, bo cię zastrzelę... Czego chcesz?...
— Wypuśćcie mię!...
— Wypuścimy, gdy przyjdzie czas...
— Kiedy staniesz się naprawdę Czerwoną Darichu!... — zabrzmiał drugi głos.
— Tak, tak! Kiedy staniesz się Czerwoną Darichu!... — powtórzył przeor.
— Nie rozumiem!
— Poczekaj, a łaska Dobrotliwego zstąpi na ciebie i zrozumiesz. W swoim czasie damy ci znać, a teraz siedź cicho!... — objaśnił drugi głos, po którym Hanka poznała tybetańczyka.
— Cofnęła się mimowoli, a oni odeszli.
— A co, nie mówiłam! Ich nie przebłagasz, bo oni również posłuszni są rozkazom losu, zapisanym w wielkich, starych księgach... Om! Czerwona Darichu musi zostać żoną Wielkiego Kapłana, gdyż „czerwoni“ uznają kobiety, zaco ich nienawidzą „żółci“! Om! Khrekara ganaya hrihri swaha!... — modliła się pokornie To-noj, przykląkłszy na swojem posłaniu.
Hania przestała stukać ze względu na trwogę i błagania To-noj, ale w dalszym ciągu cały czas spędzała przy okienku, gdzie i powietrze było świeższe i widziała bądź co bądź czasami coś nie coś.
— Idą mnisi do naszego klasztoru, niosą jakieś paki... Jeździec przemknął ku dolinie... Jakiś duży ptak, orzeł czy sęp, polatuje nad urwiskiem, coś dziobie i szarpie!... Chodź, zobacz!... Powiedz, co to znaczy!... — wołała co chwila na towarzyszkę.
— Om!... Khrekara ganaya... — powtarzała ta bezmyślnie, nie ruszając się z miejsca.
O ile nie modliła się, to spała zwinięta w kółko pod grubym kocem, na posłaniu ze zbutwiałych liści. Hania czuła się zupełnie osamotniona w swem pragnieniu wydostania się stąd za wszelką cenę...
— Pewnie mię szukają, ale jak im dać znać, że tu jestem... — będę krzyczała, będę stukała, jak tylko ich zobaczę!... — rozmyślała, nie odrywając oczu od świetlistych szczelin. Źrenice jej, wyczulone w ciemnościach pieczary, chciwie wchłaniały: błękit nieba, złoto słońca, srebro wody, zieleń dalekich łąk... A wszystko to od przeczystego górskiego powietrza, przenikając w głąb opoki przez wąziutkie szczeliny, nabierało czarodziejskiej wprost wyrazistości... I zdawało się Hani chwilami, że to nie ona, lecz skalne urwisko patrzy na dolinę zmrużonemi przez wieki oczami... Naówczas przejmował ją zaiste kamienny strach, odchodziła od okienka, i opuściwszy się obok To-noj na posłanie, obejmowała ciepłemi rękami szyję towarzyszki...
— Powiedz cokolwiek!... — prosiła.
— Co mam mówić?... Módl się, gdyż w modlitwie tylko pociecha... Powtarzaj za mną: Om-Mani-Phadme-Chum... Khrekara ganaya...
— Co to znaczy?...
— Nie wiem, ale czy nie wszystko jedno, jeżeli stąd płynie spokój zbawienia!?...
Raz gdy tak siedziały przytulone do siebie, straszliwe wycie, podobne do wycia głodnego, zdychającego wilka, rozległo się w pobliżu. Było tak dzikie i wstrząsające w swej rozpaczliwej niemocy, że nietylko Hanka, ale i To-noj zerwała się i skoczyła do okienka. Wycie powtórzyło się jeszcze parę razy, poczem oddaliło się, głuchnąc, jakby tonąc w miąższu skały.
— To on, jeden z świętych za życia pogrzebionych... Tak ryczy, powiadają, kiedy się zbliża nieszczęście... Ale my nie potrzebujemy się bać, nas to nie dotyczy, bo my jesteśmy... na dnie!... Czasem dobrze jest być na dnie...
— Jednak nieszczęście tamtych i nas dotknie... Co poczniemy, jeżeli przestaną nam dostarczać pokarmu...
— Pomrzemy!... — odpowiedziała cicho Mongołka. — Już zdarzało się... w czasie wojny, kiedy klasztor rozpraszał się — że umierali!...
— Dużo ich?...
— Mówiono, że teraz jest dziesięciu... Ale oni... dobrowolnie. W rodzinach pobożnych, dla przebłagania bogów i demonów, dla ukrócenia nieszczęść rodzinnych, albo zarazy na ludzi czy bydło, przeznaczają zwykle jednego syna... Kiedy jest jeszcze małym chłopcem, „mandżik“, zamykają go poraz pierwszy, aby przyzwyczaił się... Po trzech latach wypuszczają i mieszka wśród świata czas jakiś... Poczem zamykają go znowu na lat pięć... Za trzecim razem, jeżeli się zgodzi, zamykają go z wielką uroczystością i nabożeństwem już na całe życie... Zwykle zgadzają się, bo jak się nie zgodzą, potępienie i niesława ich czeka... Nawet rodzice wypierają się ich i nigdzie nie dostaną ani pracy, ani jałmużny... A jeżeli się zgodzą — wielka łaska i odkupienie... do dziesięciu tysięcy wcieleń... spada na rodzinę, na wieś, na ród, na cały kraj... — Jakże więc mogą się nie zgodzić?... Ja jestem sama, jestem sierota podjęta w polu przez mnichów, nawet nie mam kraju... Nie mam za kogo cierpieć, ale ty, ty jesteś bogata i wszystko miałaś... Ty jesteś więcej niż człowiek i cierpienia twe, wyrzeczenia się twoje odkupią setki i tysiące tysięcy wcieleń...
Hanka z dreszczem zgrozy słuchała tych opowieści. W ciemne noce, gdy leżała bez ruchu obok śpiącej Mongołki, słuch jej, napięty jak struna, łowił już nietylko dźwięki, dochodzące z zewnątrz: wycie wichru, szum śnieżnej zamieci, siekącej wiszary, grzmot kamiennych obwałów, — lecz w chwilach ciszy wdrążał się w samą opokę, silił się uchwycić szmer jej kamiennego życia, ruchu niedosłyszalnego drobinek, a co najważniejsza, rozpoznać poprzez te tajemnicze głosy skał ciche jęki i westchnienia wszczepionych w nie ludzi.
Raz o świtaniu uderzył ją i zwabił do okienka niesłyszany dotychczas hałas. Przyłożyła oko do szczeliny i spostrzegła, że pochodzi on od stuku kopyt licznego oddziału jeźdźców, kierujących się stromą drożyną ku ich klasztorowi. Serce jej drgnęło; już chciała krzyczeć, wołać — poznała wojskowych w rosyjskich mundurach, gdy nagle jadący na przedzie obrócił się twarzą ku niej i wołanie zamarło jej na ustach... Poznała go, poznałaby go wśród tysięcy, choć widziała go tak krótko, gdyż... był to Wołkow. Radość i lęk przejęły ją jednocześnie.
— To po mnie... To po mnie!... — powtarzała w uniesieniu, pilnie szukając wśród brodatych twarzy kozaków znajomych rysów. Zdawało się jej przez krótką chwilkę, że mignęła postać Szag-dur, ale rychło przekonała się, że się myli. — Wszyscy byli nieznani i jacyś... wstrętni! Hałas, dzikie okrzyki, zuchwałe ruchy, a następnie gwałty, bicie, rabunki i to, co wyrabiali z młodszemi mniszkami, napełniło ją gniewem i przerażeniem. Z oczami, przywartemi do szpary „wyzioru“, trwała, przypatrując się wszystkim okropnościom bezkarnej przemocy, nie mając siły odejść... Nie wydała jednak najsłabszego okrzyku, choć napastnicy byli tak blisko, iż obawiała się nawet, że usłyszą monotonną modlitwę To-noj — Om-Mani-Phadme-Chum!... Khrekara ganaya... Zdziwienie i trwoga Hani wzrosły jeszcze, kiedy dostrzegła wkońcu, że Wołkow rozmawia dość poufale z tybetańskim lamą, że wstrzymał na jego prośby rabunek i że lama odjechał razem z jego oddziałem na dolinę...



Jesienny, pochmurny świt otulał ołowianym cieniem Urgę i okoliczne wzgórza. Dymy, snujące się o tej porze z tysięcy przyziemnych mongolskich kibitek, okalające pierścieniem miasto, zwiększały jeszcze mglistość powietrza. Sylwetka miasta wśród tych tumanów rysowała się niewyraźnie, jak pociągnięcie chińskim tuszem na mokrem i brudnem płótnisku. Jedynie purpura i złocenie wyniosłego pałacu Chutuchty przebijały się żywszym kolorem wśród powszechnej szarości, choć ćmiła je żałobna koronka bezlistych już drzew jesiennego parku. W klasztorze grały właśnie trąby, wzywające do porannej modlitwy...
Ale nie Święty Przybytek był tym razem ośrodkiem ruchu, już kłębiącego się pomimo wczesnej godziny na targowiskach i ulicach miasta. Z dalekich widnokręgów ciągnęły teraz przez nie, nie przestając i w dzień, i w nocy, długie sznury ciężkich dwukołowych arb, zaprzężonych w woły lub wielbłądy, naładowane skrzynkami, worami, nakryte szmatami wojłoku i mocno przytroczone rzemieniami do dna wozów. Bronzowi, płasko-licy poganiacze w brudnych, porwanych tułupach siedzieli apatycznie na obsadach grubych hołobli lub szli obok swych pociągowych zwierząt, przewalając się niezgrabnie na krzywych nogach. Od czasu do czasu, zatrzymując ruch powszechny i wypierając gawiedź w boczne zaułki, przechodził oddział piechoty lub przejeżdżała szybkim skroczem kawalerja na dobrych koniach dostatnio odziana i uzbrojona.
Wszystko ciągnęło na północ, skąd właśnie dął zimny, przejmujący wiatr i płynęły szare, skłębione, obciążone pluchotą i śniegami obłoki.
W dziedzińcu starego chińskiego „jamynia“, gdzie stały granatowe namioty z żółtemi sztandarami Niepodległej Mongolji, snuli się oficerowie, a przed bramą stały dziesiątki osiodłanych wierzchowców; obok, pod ścianami siedzieli na piętach zbrojni Mongołowie i, paląc maluchne fajeczki, czekali na rozkazy. Co chwila wołano któregoś do „jamynia“. Gdy wychodził stamtąd, miał na twarzy troskę a w ruchach pośpiech. Przepychał się w milczeniu do swego wierzchowca, wskakiwał na siodło a koń tymczasem już się pod nim zwijał, już ruszał; wymachując nahajką i pokrzykując na rozstępujących się ludzi, jeździec omijał zręcznie wozy, przeskakiwał pomniejsze przeszkody i pędził w dal...
W zamkniętym namiocie, w smudze bladego światła, lejącego się przez otwarty dymnik, siedział na niskim karle baron Ungern i słuchał raportu Wołkowa. Miał na sobie żółty jedwabny chałat i żółte miękkie papucie na nogach, ale z pod chałatu wyglądał rosyjski mundur i generalskie spodnie z czerwonym lampasem.
— A jednak ja mam z najpewniejszego źródła wiadomości, że ona tam była!... — przerwał niecierpliwie baron opowiadanie Wołkowa.
— Nie było jej!... Ręczę głową, że jej nie było!... Przewróciliśmy do góry nogami nietylko klasztor męski ale i żeński... Wszystkie mniszki wywlekliśmy z ich nor... Zaglądaliśmy do każdej szczeliny... Badałem pod nahajami okolicznych mieszkańców... Wszyscy powtarzali zgodnie: „żadna europejska kobieta tu nie przyjeżdżała... Nie widzieliśmy... Nigdy nie było w tej okolicy białej „chanum!“... Kłamali, ekscelencjo ci, co tę miejscowość tobie wskazali... Na fałszywy ślad chcieli cię sprowadzić... Głowę daję, że chowają ją tutaj niedaleko, ci, Chałcha!...
— Głupstwo!... Nie mają żadnego w tem interesu. Przeciwnie, ujawnienie jej bardzo im jest potrzebne. — Lamowie chałcha są wyłącznie „żółci“ a mówiono mi, że dawni ich przeciwnicy mnisi „czerwoni“, podwładni Lumpo, rozpoczęli agitację w zachodnich „choszunach“ w imię właśnie tej niby „darichu“...
— Być może... Mnie też to mówiono; ale w takim razie pocóż wtedy napadli na mnie? — Wiozłem przecież dziewczynę do Chutuchty z waszego, ekscelencjo, rozkazu... Nie! Wszyscy oni łżą!... Znam ja dobrze tych azjatów!... Napadli na mnie, a potem napadli sami na siebie, żeby zapewnić sobie bezkarność i końce schować do wody!... Ekscelencja zbyt jest szlachetny, żeby przejrzeć wszystkie ich podłości... Ekscelencja jest zbyt dobry i wspaniałomyślny... Eksceleneja im wszystko przebacza... Ekscelencja pozwolił, słyszałem, Domickiemu przenieść do swoich warsztatów Korczaka i Przygodę, a przecież to ta sama szajka...
— Głupstwo! Tam są mniej niebezpieczni, niż gdziekolwiek. Daleko od wszystkich i wciąż na oczach... Twoja rzecz ich pilnować a przyznaj, że tam to łatwiej za miastem, na ustroniu i wszystkich razem...
— Nie o to chodzi. Ale taki ważny rodzaj broni znów całkowicie oddany w ręce Polaków!...
— Kto ich zastąpi?... Domicki potrzebuje inteligentnych, wykształconych pomocników...
— A Filipow?...
— Blagier i leń!...
— Ale też lata...
— Cóż z tego, że lata... Lata, ale i kradnie. Ładniebym wyglądał, gdyby on tu gospodarował... A ci, bądź co bądź, zrobili coś: wybudowali warsztaty, wyreparowali parę zepsutych samolotów, prowadzą szkołę pilotów...
— Biorą samych Polaków i Mongołów...
— Mongołów ja brać kazałem... A Polacy?... Daremnie na nich gadasz. — Są najlepszymi moimi żołnierzami. Są mi wierni, bo myślą, że moje zwycięstwo otworzy im drogę do ojczyzny. Każdemu będą wierni, kto będzie umiał wyczarować przed nimi ten miraż... Byli wierni Kołczakowi, teraz są wierni mnie. Ufam im i nie pomogą twoje nagadywania...
— Moje nagadywania płyną też z wierności dla waszej ekscelencji i troski o jego powodzenie...
— I dlatego to chcesz, żebym przepędził Polaków, aresztował Dordżi Nojona i t. d.
— Dordżi Nojon zwąchał się z Chińczykami...
— Dowody?...
— Będą!...
Baron zamyślił się posępnie.
— Ładnie będę wyglądał!... — szepnął przez zaciśnięte zęby. — Jeżeli Chałcha odpadnie, na kim się oprę?... A wszystko przez ciebie!... Zachodnie „choszumy“ się chwieją. — Japonja nietylko zwleka z dostawą obiecanej amunicji, ale wstrzymuje nawet dostawy nasze własne, niemieckie... Ameryka odmawia pieniędzy... Anglja żąda, żebym zaprzestał walki z Chinami a zwrócił się wyłącznie przeciw „bolszewikom“... Z kim? Z czem?... Z tą garścią twoich przyjaciół, rosyjskich emigrantów?... A czy oni są pewni?... Żrą się między sobą, plotkują, intrygują. I co ich łączy, pytam się, między sobą, co ich łączy ze mną?... Nienawiść do „bolszewików“ — to mało!... Pozatem: żołd, pensje, dochody, łapówki, słowem — koryto!... Każdy myśli o sobie!... Nie! Aby przeprowadzić ten plan, który ja mam, potrzebny wielki wstrząs moralny, potrzebna wielka idea, któraby otoczyła niezwykłym blaskiem i mnie, i cały przeze mnie stworzony ruch, wstrząs, któryby połączył Rosję i Mongolję, sięgnął do serca Tybetu, wzburzył i odrodził duszę sławnej niegdyś naszej monarchji, stróża bezpieczeństwa i porządku, porwał i zjednoczył w ofiarnym wysiłku chłopów, żołnierzy, urzędników, kupców... wszystkich, jak Ruś szeroka, jak szerokie jest pragnienie spokoju! — Cudownym zbiegiem okoliczności to jest możliwe, zupełnie możliwe! — Ale potrzebna mi jest ta dziewczyna. — Zamiast drażnić i odpychać potężnych „Chałcha“, znajdź mi ją, boś ty ją przecież stracił przez swoją niezręczność. — Nazajutrz po pojawieniu się jej w pałacu Bogdo Gegena, pogodzą się wschodnie i zachodnie „choszuny“ i oprzemy się na nich jak na opoce... Ocknie się Rosja i poruszy, gdy na głowie zwycięskiego wodza zabłyśnie jednocześnie dziedziczna carska korona, a u boku jego stanie, jako małżonka, córa okrutnie zamordowanego Męczennika...
Urwał nagle i spojrzał podejrzliwie na rozgorzałe ciekawością ślepia Wołkowa.
— Idź już sobie!... Dosyć... I każ wprowadzić Dżał-chań-cy... Dawno już czeka!...
Ale Wołkow nie ruszał się, przeciwnie postąpił krok naprzód i, pochylając się, cicho zaszeptał...
— Ekscelencjo, czy koniecznie musi być... ta sama., dziewczyna?
— Jakto ta sama?... Rozumie się, że ta sama!...
— Kto ją zna?... Byleby była... blondynka! Właśnie mam taką. Nabyłem ją od mandżurskich chunchuzów, dla innych wprawdzie celów, ale... to się da pogodzić!... — uśmiechnął się Wołkow.
Baron podniósł głowę.
— Co?... — Angielka porwana z jakiejś tam misji... Dość młoda i wcale ładna... Możeby ją, ekscelencja, zechciał... obejrzeć?
Na szarą twarz barona wypłynęły ceglaste rumieńce.
— Jakże tak?... — Obejrzelibyśmy... ją... z bliska i gdyby... odpowiadała warunkom, odesłalibyśmy ją Bogdo Gegenowi!... W każdym razie zabawilibyśmy się... Ekscelencja potrzebuje gwałtownie rozrywki... Dawno to czuję...
Ceglaste rumieńce rozpływały się baronowi na czoło i szyję.
— Nie chcę zabójstwa!... — mruknął ochryple.
— I ja nie chcę. Wtedy stało się nieszczęście, przeliczyłem się z jej siłami... Mam cudowny pomysł zapożyczony z chińskich obrazków i zupełnie... bezpieczny!
— Angielki są dumne. Strzeż się!
— Tem będzie słodziej! Taka zemsta nad wrogiem Rosji i Niemiec... O jedenastej wszystko będzie gotowe. Może ekscelencja znajdzie chwilkę czasu... Czy mogę odejść?...
Baron kiwnął w milczeniu głową. Wołkow stuknął obcasami, zrobił zwrot na lewo i wyszedł.
Baron wytarł czoło i oczy chustką, ciężko odetchnął i zadzwonił na ordynansa.
— Zimno i ciemno. Zakryć dymnik! Dlaczego światło elektryczne jeszcze się nie pali? Niech puszczą prąd!... Kto tam czeka?... Prosić!....
Do namiotu wszedł, kłaniając się po mongolsku od proga, Dżał-chań-cy.
— Ach, to Wasza Świątobliwość!... — zawołał baron, udając zdziwienie i ożywienie. Zerwał się z siedzenia i postąpił uprzejmie na spotkanie gościa. Tuż przed nim wyciągnął złożone w łódeczkę dłonie po błogosławieństwo, poczem ująwszy ostrożnie pod łokieć duchownego, prowadził go ku najwspanialszym poduszkom...
— Co powiesz, Ojcze?... Co cię sprowadza do twego młodszego syna?...
Dżał—chań—cy opuścił się wolno na poduszki i poprawił drogocenny bursztynowy różaniec, okręcony dookoła prawej jego dłoni.
— Smutne wieści przynoszę, smutne, panie mój i obrońco Mongolji! — Wysłany przez Ciebie Wołkow, tysiące krzywd rozsiał na swojej drodze. Wszędzie gdzie tylko zajrzał, obkładał nieprawną daniną ułusy...
— Ściągał tylko zaległe podatki... — przerwał baron. — Pozwoliłem mu. Sami winni, dlaczego nie płacili... Potrzebujemy pieniędzy, dużo pieniędzy... Wszystko zwróci się z lichwą, jeżeli zwyciężymy...
— Zwróci się, ale nie tym, od których teraz biorą... Nie sarkaliby jednak, gdyż wszyscy rozumieją potrzebę ofiar, gdyby wierzyli, że wszystko pójdzie do Twoich cnotliwych rąk, panie!... Lecz Wołkow zabierał konie i natychmiast je w sąsiednich ułusach sprzedawał, uprowadzał bydło, aby oddać je za srebrne „ljany“ chińskim przekupniom... Żołnierze jego rabowali domowe sprzęty nawet najbiedniejszym... Hańbili dziewczęta i kobiety, nie szczędząc nawet świętych mniszek...
— Są dowody?...
— Cała gromada świadków i delegatów czeka u Twego progu, o Sprawiedliwy, abyś ich wysłuchał...
— Święty Sługo Dobrotliwego, otoczony jestem całą gromadą łotrów i zbrodniarzy, ale co robić, kiedy innych niema, gdyż słaby jest człowiek! Widocznie Niebo chce, aby rękami złych uczynić tem świetniejsze zwycięstwo Sprawiedliwości!...
— Gdyby choć tak!... — zaczął łagodniej już Dżał-chań-cy. — Ale Wołkow cię oszukuje. Był w klasztorze, gdzie wiemy, że ukryta jest Darichu, a nie zabrał jej... Wziął napewno kubana od tego „czerwonego“ wysłańca z Lum-po. W Tybecie rozdrażnieni są bardzo, że sięgasz po skarby klasztorne na budowę „żelaznych ptaków“. Rychło patrzeć, jak, podburzeni przez zbuntowanych mnichów, ruszą hordy Diurbiutców, Darchatów, Urjanchów i innych ludów Zachodu, aby ją, Białą naszą Gołębicę, osadzić na tronie w Ulassuntaju i ogłosić wbrew prawu Nieskończoną Światłością Amitagby, samodzielnym Bogdo Gegenem; ją, która powinna była zostać, jak sam mówiłeś, podporą władzy naszego Bogdo Gegena i znakiem twego zwycięstwa nad „czerwonemi djabłami“. Teraz siłę jej zwrócą przeciw nam!... Czerwone mnichy wzmocnią się i pogodzą się z czerwonymi „orasami“!... O tem jawnie mówią na Zachodzie!... „Poco nam wojna!... Stada nasze paść się będą spokojnie pod władzą Czerwonej Darichu na stepach nieprzedzielonych granicami, gdyż nasza Darichu jest przecież również Panią Orosów“...
— Tak mówią?... — spytał gwałtownie baron.
— Tak mówią! Powtarzam słowa delegatów!...
— Cóż więc począć?...
— Dać oddział żołnierzy Badmajewowi, siostrzeńcowi Dordżi Nojona i rozkaz na piśmie, a on Świątobliwą przywiezie.
— Napewno?
— Napewno!... Tylko do czasu... tajemnica! — Nikomu nic! — Niech zostanie między nami, Niezwyciężony! — Sam zrobię wszystko... Daj tylko rozkaz na piśmie z wielką pieczęcią...
— Jaka szkoda, że sam jechać nie mogę! — powiedział baron i zamyślił się.
— Ha, dobrze!... — rzekł wreszcie. — Dam rozkaz na piśmie i przyłożę wielką pieczęć, ale jeżeli zwiedziecie mię, jeżeli nie przyprowadzicie tej Darichu, zginą wszyscy ciężką śmiercią, nie oszczędzę nikogo...
— Sprawa jest tak ważna, że nie żal mi śmierci swojej i cudzej!... — szepnął, kłaniając się duchowny.
— Niech Badmajew przyjdzie za godzinę, dostanie papier i dwudziestu mongolskich żołnierzy...
— Których sam sobie wybierze... — dodał Dżał-chań-cy.
— Baron zawahał się chwilkę.
— Niech będzie: których sam sobie wybierze!... — powtórzył, powstając. Wstał również Dżał-chań-cy i zaraz wyszedł ku wielkiemu zdumieniu ordynansa, który, patrząc za nim, wymruczał:
— Nawet herbaty nie wypił! Świat się kończy!...



Szag-dur postanowił wyruszyć tej jeszcze nocy. Przedtem jednak musiał zobaczyć się z Korczakiem i Domickim, którzy mieszkali za miastem przy warsztatach lotniczych. Wyruszył więc natychmiast do nich, jak zwykle konno. Radość go ponosiła. Puścił cugle koniowi, który żwawym skroczem przecinał ciemne, opustoszało zaułki przedmieścia, dążąc w dobrze znanym mu kierunku. Szag-dur nie wątpił w powodzenie. Wiedział o buntach, jakie wszczynali pognębieni od wieków przez „żółtych“ „czerwoni“ i domyślał się, że wiadomości, podane mu przez Dżał-chań-cy pochodzą z bardzo pewnego źródła. Hania napewno była tam, gdzie wskazywali żółci lamowie: zbyt wielką jeszcze byli potęgą i zbyt ścisłą i posłuszną mieli w całym kraju organizację, aby cokolwiek mogło się przed nimi ukryć. O losy i bezpieczeństwo Hani był również spokojny, gdyż chroniła ją potężna i rozgłośna już wszędzie legenda, w którą sam w głębi ducha wierzył.
— Czyż nie jest to wszystko, co się dzieje, wyraźnym cudem? Począwszy od mojej z nią znajomości, która odrazu natchnęła mię takiem świętem, przejmującem uczuciem!? Następnie jej cudowne wybawienie z wojennego piekła, jej ucieczka, jej nagłe pojawienie się właśnie w naszym „choszunie“ i właśnie w „stawce“ Dordżiją, gdzie leżałem chory... Uznanie jej świętości przez wszystkich, co się z nią zetknęli, nawet przez głupiego Oczir Merena... Nareszcie ten samolot... Dlaczego on spadł tam, a nie gdzie indziej?... Wszystko, wszystko, nawet to jej obecne porwanie, składa się tak, jak to przewidują księgi... Stwierdził to Dżał-chań-cy!... A kto lepiej zna Pismo od niego?... Któż więc godniejszy jest od niej, aby stać się wybawicielką Mongolji? Gdy umrze stary, chory Chutuchta, czyż Dobrotliwy nie może wzmocnić jej promiennej postaci podwójnem wcieleniem Wiecznego Życia — Amitajus i Wiecznej Światłości — Amitagba, a wtedy...
Marzył. Już widział rozkochanem sercem umiłowaną dziewczynę w potrójnej złotej tiarze na złotym tronie Dalaj-Lamy, wydającą mądre, przezorne rozkazy... A obok niej on, Badmaj, Szag-dur, jej wierny do ostatniego tchu sługa jako Dżał-chań-cy[25]... Potężna Polska, dzięki zabiegom Świętej Dziewicy, bierze pod opiekę ubogą Mongolję, staje się pośredniczką między przemyślnym Zachodem i cichą Twierdzą Dobrotliwego... Łaska Miłości spływa nareszcie na świat cały wraz z trzema klejnotami Dgarmy i przykazaniami Adibuddy: Ukojeniem w Nirwanie, Mądrością w Nauce, Zgodą w Współdziałaniu... Pasterze w spokoju mogą paść swe stada na zielonych zboczach gór po koniec doczesnego istnienia!...
Gdy się ocknął, w ciemnościach majaczyły przed nim długie szopy warsztatów lotniczych. Bywał tu wielokroć. Wierzchowiec sam skierował się do małego domku na uboczu, gdzie w oknach błyszczało jeszcze światło. Podczas gdy wiązał konia, zaskrzypiały drzwi i ozwał się głos:
— Kto tam?
— Ja, Szag-dur!...
— Cóż takiego, że przyjeżdżasz tak późno?!...
— Ważne nowiny, zaraz powiem. Macie herbatę?...
— Mamy.
— To dobrze, bo głodny jestem szalenie. Nie jadłem obiadu, nie miałem czasu...
— Cóż takiego?... Czy wojna?!...
— Nie, nie!... Zaraz opowiem...
— Może o Hance coś? — spytał z głębi sionki Domicki.
— Zaraz opowiem...
— Więc chodźże!... Czego stoisz?...
— Bo taki jestem szczęśliwy... Wciąż dzieją się cuda... Wyobraźcie sobie...
Prawie gwałtem pociągnęli go do małego pokoiku, gdzie wraz z Domickim, mieszkali Korczak i Maciej. Postawili przed gościem całą swą „żywność“, naleli mu duży kubek herbaty z mlekiem, lecz choć wciąż powtarzał, że jest głodny, jadł mało, a dużo gadał:
— Najgłówniejsza, gdzie ją umieścić, jak przyjedzie. Przecież nie może zatrzymać się tu u was?...
— Dlaczego nie?! — oponował Domicki. — My możemy przenieść się do szopy.
— Do szopy? na noc?... W takie zimno?
— Wielka rzecz!... — zauważył Korczak. — Na parę wszak dni, a potem znajdziemy jej pokoik przy rodzinie...
— Ja bo gotów jestem dla panienki bez kożucha na powietrzu sypiać. Niechby tylko przyjechała nareszcie... Tyle czasu nas tumanią!... — Już radzę jej od siebie nigdzie nie puszczać! — wtrącił Maciej.
— A czy ja nie mógłbym z tobą się zabrać?... — spytał ponownie Korczak.
— Prosiłem już o to sam z siebie, ale baron, jak to baron, gadać nawet nie chciał... Powtórzył tylko: „powiedziałem — dwudziestu Mongołów“! I już!... — tłomaczył się Szag-dur.
Domicki milczał dyskretnie.
— Więc gdzież pannę Hanię zawieziesz? — spytał nagle.
— A no chyba znowu... pod opiekę Geriltu Chanum!... — odpowiedział Szag-dur.
— Ale nam zaraz dasz znać, bo to dla nas ważne!... — nastawał Korczak.
— Rozumie się... o ile zastanę was, bo powiadają, że niedługo kwatera główna zostanie przeniesiona na północ nad jezioro Kobdo. Samoloty ma ze sobą sztab zabrać...
Domicki zamienił z Korczakiem szybkie spojrzenie.
— Nie wiem, czy to się da zrobić. — Samoloty nie gotowe. Maszyny stare, ledwie nam służą do ćwiczeń... Japończycy nowych jakoś nie przysyłają... — zauważył spokojnie Domicki.
— Ja nic nie wiem. Powtarzam tylko, co słyszałem... Ale tak mi się widzi, że wojna jest bliższa, niż przypuszczają... Bolszewicy zebrali duże siły nad Argunią i Amurem... W wielu miejscach z armat ostrzeliwują nasze transporty z bronią i amunicją... Może dlatego Japończycy nie dostarczyli naszym... To długo nie może potrwać... Cała rzecz w tem, gdzie Dziań-dziuń postanowi uderzyć: przez Czytę na Amur, czy na Irkuck... Bo i tu, i tam posyła wojsko, a dużo go nie mamy... Sądząc z tego, że sztab ma iść do Kobdo, wypada, że uderzy na Irkuck... Ale, licho go wie! Taki chytry! Może się tylko maskuje... Strasznie mądra na wojnie sztuka!... — dowodził z zapałem Szag-dur, wypijając niepostrzeżenie szósty kubek herbaty.
Gdy odjeżdżał, przyjaciele odprowadzili go do granicy lotniczego pola. Uścisnął im z konia ręce i ruszył galopem.
— Do żadnej Geril-tu Chanum, ani gdziekolwiek indziej!... Dosyć tego. Uciekniemy tegoż dnia, kiedy przyjedzie!... Zapas benzyny i oliwy trzymajcie w pogotowiu... — powiedział stanowczo Domicki, gdy zostali sami.
— O ile nas przedtem nie zabiorą!...
— To już moja w tem głowa!...
Maciek po powrocie do domu zaraz się położył spać, ale Domicki i Korczak długo siedzieli pochyleni nad mapą generalnego sztabu, prowadząc cichą rozmowę.



— Wstawajcie, wstawajcie!... Straszna rzecz!... Trupa znaleźli tu, niedaleko od nas... Psy go szarpały... Moc narodu się zbiega... Mówią, że to nasza... panienka!... — budził ich nazajutrz Maciek zmienionym od wzruszenia głosem.
— Nieprawda!... — wrzasnął Domicki.
— Rozumie się, że to niemożliwe: ona daleko!... — uspokajał siebie i przyjaciela Korczak.
Kobita... Sam widziałem... I złote ma włosy... — dowodził olbrzymi chłop, trzęsąc się jak galareta...
Wypadli z domu, zapinając po drodze pospiesznie mundury. Przodem biegł Maciej nawpół przytomny z gołą głową, w rozchełstanym tułupie, choć dął zimny, przejmujący wiatr. Na skraju lotniska czerniała gromadka pieszych i konnych Mongołów, inni pędzili ku nim ze wszech stron, a na boku, przywarowawszy u ziemi, jeżyło się stado wstrętnych zdziczałych psów, widocznie tylko co odpędzonych od okropnej biesiady. Krajowcy rozstąpili się przed nadbiegającymi lotnikami i wtedy ci dostrzegli pośrodku koła widzów rozciągnięte na ziemi blade, nagie ciało kobiety... Członki miała niemożliwie poszarpane, wnętrzności wyprute, a twarz do tego stopnia pociętą, czy też pogryzioną, że rysów niepodobna było rozpoznać. Ale złote włosy rozsypane dookoła krwawej głowy, ale smukłość i wdzięk kibici pozwalały przypuszczać, że była młoda i urodziwa. Stali nad nią pełni żałości:
— Nie, to nie Hania! Włosy zbyt czerwone i kości zbyt grube!... — zauważył Korczak.
— I znacznie wyższa! — mruknął Domicki.
Wśród Mongołów nagle wszczął się ruch, rozstąpili się jeszcze szerzej, a niektórzy zaczęli uciekać. Zatętniały kopyta i w koło ciekawych wpadł Wołkow w towarzystwie kilku kozaków. Zatrzymał się tuż nad ciałem zabitej, chwilę patrzał na nią, poczem podniósł swe ołowiane oczy i skierował na Korczaka, Domickiego, Macieja, oddających mu ukłon wojskowy.
— Acha, jesteście!... Doskonale się składa! Cożeście to uczynili z waszą siostrzyczką, rozpustni zbrodniarze!...
— Wypraszamy sobie podobne zwroty, panie majorze! Pan najlepiej wie, że to nie nasza siostra i nie nasza sprawa!... — wybuchnął Korczak. Gwiaździsta blizna na jego twarzy stała się siną.
— Baczność!... Milczeć!... Zapominacie, przed kim stoicie!... Dlaczegóż to ja mam najlepiej wiedzieć, że to nie jest piękna Hania?...
— Bo przecież pan ją porwał!... — wyszeptał z nienawiścią Domicki.
— Aleście potem ją odbili, żeby teraz rzucić psom... — wskazał wyniosłym gestem na trupa.
— A cóżeście to wy, szlachetni cnotliwcy, robili całą noc wczoraj, że światło się u was paliło do rana?... I co to za jeździec odwiedzał was o północku, hę? Założyliście tutaj zamtuz!... Ja wszystko wiem... Nie wykręcicie się sianem....
— Był u nas Szag-dur... Badmajew!...
— Tak, tak... Był Szag-dur, dlatego, że go właśnie niema!... Znane sztuki!... Ale wy mi wszystko wyśpiewacie, wszystko... Mam ja na to sposoby...
Wziąć ich! — zwrócił się do kozaków... — Koło trupa postawić straż... Sprowadzić Biełkina. Niech spisze protokół i przeprowadzi rewizję u przestępców...
Odjechał dostojnie, pomachując z niechcenia nahajką. Ciało kobiety pokryto kawałem brudnego rańtucha, znalezionego w sąsiednim garażu. Tłum rozszedł się; pozostał jedynie przy trupie oparty na karabinie kozak, ku wielkiemu niezadowoleniu poszczekujących w oddali psów.
Domickiego, Korczaka, Macieja powiedli w stronę miasta kozacy. Zamknięto ich w tem samem więzieniu, gdzie już w swoim czasie siedział Korczak z Maciejem. Przywitał ich niezmiernie surowo ten sam klucznik i przyjaźnie ten sam co wtedy „komunista“ z wybitem okiem.
— Moje uszanowanie panom „z pędzelkiem“!... Wracacie, wracacie!... „Turmucha“ jak matucha... Kto raz do niej trafi, już jej potem nie ominie!...
— A pan wciąż siedzi?...
— Siedzę, cóż robić!... Zapomnieli o mnie... Zresztą, niebardzo staram się im przypomnieć... Od pańskiej pieszczoty, grzbiet cierpnie u hołoty!... Panowie za co?... Za to samo?... Może tym razem ważne dokumenta wojskowe, co?...
— Fałszywe oskarżenie.
— No tak, no tak!... Zupełnie jak ze mną... Mogą panowie w tej sprawie siedzieć do sądnego dnia... Choć teraz niema „enteresu“ — karmią lepiej, ale pilnują więcej! — skarżył się.
Istotnie: nie udało się Korczakowi wysłać wiadomości do Dordżi Nojona jak ongi. Wprawdzie klucznik wziął kartkę i pieniądze, ale nazajutrz rano wpadł z wielkim wrzaskiem Biełkin, który prowadził śledztwo, pokazywał kartkę, żądał wyjaśnień, wymyślał i groził, że z nich „skórę każe spuścić“!...
— Czy wy wiecie, do kogo piszecie, czy wy wiecie!?... Toż on, ten wasz Dordżi Nojon największy przestępca... Już go wzięli, już jest w ręku sprawiedliwości... Tutaj z was proch nie zostanie!... Przeciwko najwyższej władzy porwaliście się... Nie... Żarty! Zapiszczycie... Dajcie czas!... Wszystkich was wytropimy, wszystkich!... Panicze, „enteligenty“!... Ciasno tu od was będzie, ho, ho!
Więzienia zaczęły się szybko zapełniać, nieledwie codzień napływały dziesiątki niemożliwie wystraszonych Rosjan, Burjatów, Mongołów, Chińczyków. Z ich bałamutnych opowiadań można było jedynie wywnioskować, że w mieście szaleje teror, że baron Ungern wyjechał na granicę dla lustracji wojsk, że najwyższą władzę obecnie sprawuje Wołkow, że kierownictwo warsztatów lotniczych objął Filipow, że z okazji morderstwa „Darichu“ wykryto rzekomy zamach na Bogdo Gegena, do którego wmieszany był Dordżi Nojon, że znaleziono u tego ostatniego dokument, wykazujący czarno na białem, że do spółki z kilkoma jeszcze książętami, miał zamiar oddać z powrotem Mongolję pod panowanie Chińczyków...
— Kto ich tam wie, czy to prawda!... O dokument to teraz najłatwiej... U mnie też znaleźli „dokument“, za który kazali sobie zapłacić pięć tysięcy rubli, a że miałem trzy, to mię posadzili do czasu, aż żona zbierze resztę... — opowiadał Domickiemu gruby, wesoły skotarz. — Ci rzekomi zamachowcy zapłacą każdy po kilka tysięcy i na tem się skończy...
— A Dżał-chań-cy?... Cóż Dżał-chań-cy?... — pytał Domicki. — Dżał-chań-cy też z Dordżich, więc próbował bronić krewniaka... Lecz Wołkow się na wszystkich Dordżich zawziął... Chciał nawet Dżał-chań-cy aresztować! Było z „popem“ krucho... W samą porę uciekł, schronił się do pałacu Chutuchty i oddał pod jego opiekę... Będą go sądzić, jak baron wróci... A tymczasem nic mu nie mogą zrobić, gdyż pałacu Bogdo Gegena strzegą uzbrojeni mnisi... Wśród Mongołów wre, ale... nie pierwszyzna... Wszystko się dobrze skończy, zapłacą i będzie spokój... I mnie też pieniędzy nie żal.... Narazie ciężko, ale sobie powetuję, bo mam przecież dostawy wojskowe, to sobie powetuję... — nie przestawał gadać gruby kupiec.
Inni jednak, którzy nie mieli wojskowych dostaw, byli małomówni i przygnębieni, za wyjątkiem jednookiego „komunisty“, który wciąż kręcił się koło kupca i mocno mu „basował“...
— Ani chybi, dobrze się wszystko skończy!... Zapłacą, co się należy i tyle... A pan tymczasem niech każe przynieść butelkę „chanszynu“[26]... Zapiski — nie wypuszczą, ale flachę wódki, to ja z klucznikiem mogę zrobić... Co?... Idzie?...
Przynoszono wódkę i zaczynała się pijatyka.
Nasi lotnicy trzymali się na uboczu, choć wesoła kompanja zapraszała ich nieraz.
Milcząca, głucha rozpacz pożerała im serca; mało nawet mówili ze sobą.
— A tak dobrze było wszystko „nagotowane“!... — westchnął wreszcie pewnego wieczoru Maciek. — Gdzie się teraz panienka podzieje, jak niema tych Dordżijów?...
— Szag-dur... Szag-dur!... W nim jedyna nadzieja! On nas wszystkich uratuje... Ja go znam... Czekam nań jak na zbawienie... Zaraz policzymy kiedy może wrócić: do tego klasztoru cztery dni drogi, tam — jeden, z powrotem — cztery, razem — dziewięć. No, powiedzmy — dziesięć... Niedługo powinien być... — pocieszał przyjaciół Korczak.



Śnieg spadł w górach. Wraz z srebrnym blaskiem jego odbicia, przez okienko pieczary zaczął się wlewać do środka przejmujący chłód. Więzione dziewczęta nie zrzucały na chwilę tułupów; To-noj nawet w nim spała. Hania, która nie mogła przezwyciężyć nałogu rozbierania się do snu, nieraz budziła się, dygocąc z zimna pod grubym wojłokowym kocem; wtedy wdziewała, leżący zwierzchu kożuch na rękawy, próbowała rozgrzać się i znów usnąć, zwykle nadaremno. Do tęsknoty za wolnością przyłączyła się tęsknota za ciepłem, za ogniem... Leżąc na boku z otwartemi oczami i wpatrując się w lodową gardziel okienka, skąd leciała ku nim biała śmierć, dziewczyna przeżywała z męczącą potęgą pragnienie ujrzenia choćby na króciuchną chwilkę, błysku iskry, wężowego ruchu płomieni, rubinowej rozkoszy żaru, nad którym mogłaby pochylić stygnące ciało, który mogłaby chwytać dowoli w zgrabiałe dłonie, aby dać wytchnienie, nadmiernie pracującemu w obronie przed zimnem, sercu... W jedną z takich chwil usłyszała nagle dziwny szmer na ścieżce, jakby skradające się ku ich pieczarze kroki. A ponieważ była noc, kiedy zwykle nikt ich nie odwiedzał, uniosła się cokolwiek na pościeli i bacznie nadstawiła uszu. Kroki zatrzymały się przed ich pieczarą i w poświacie okienka mignął czarny cień. Chwilę potem usłyszała głuche uderzenia jakby drąga i szmer odwalających się kamieni. Wtedy szarpnęła To-noj za rękę, szepcząc:
— Słyszysz: uwalniają nas!...
Rozespana Mongołka z początku nie rozumiała, o co chodzi. Dopiero rozpoznawszy szmer odsuwanych głazów, zerwała się i zatrzymała za połę kożucha zmierzającą do okienka Hankę...
— Nie podchodź!... To może jaki zabójca, albo sam Jerlik[27], czyhający na nasze ciała i dusze...
— Ależ nie!... To napewno ktoś, co nas chce uwolnić!... Jakiś przyjaciel! — roześmiała się Hanka.
Podeszła do okna i spytała cicho po rosyjsku:
— Kto tam? Czy to nie ty, Szag-dur?...
Człowiek, ciężko dysząc, dalej pracował nad usuwaniem głazów, ale nic nie odpowiedział. Wtedy Hanka powtórzyła po mongolsku:
— Kto tam?... Bądź błogosławiony do dziesięciu tysięcy wcieleń, dobry człowieku, który chcesz nas uwolnić!...
— Om!... — odrzekł kopacz z zewnątrz.
— To-noj, To-noj!... Popraw obuwie i chodź zaraz... To ktoś z klasztoru!... Słyszałaś?... — przywoływała Hanka, trzymającą się wciąż wdali towarzyszkę.
— O, Darichu!... To nie z klasztoru!... Stamtąd przyszliby po nas we dnie z wielkiem bębnieniem, grą na trąbach, radosnemi tańcami i śpiewaniem... Strzeż się, to ktoś, co przychodzi jak złodziej, jeżeli jest człowiek, albo to przychodzi sam „górski Sabdyk“ w kształcie człowieka... Strzeż się, nie wychodź!...
Już ostatnie olbrzymie głazy poruszyły się i odsuwały powoli. Hanka schwyciła towarzyszkę za rękę i pociągnęła za sobą. — Przez otwór już tak duży, że mogła się przezeń przecisnąć, dostrzegła wysokiego mężczyznę z grubym kołem w rękach. Twarzy nie widziała dobrze, gdyż księżyc miał przybysz za sobą, ale wydało się jej, że skądciś zna tę postać.
— Kto jesteś i czego chcesz?
— Przyjaciel! Pragnę cię uwolnić!... Ale musisz iść sama... Towarzyszka twoja tu zostanie!...
To-noj szarpnęła się:
— Widzisz!... Puść mię!...
Hanka mocniej jeszcze ścisnęła rękę dziewczyny.
— Jak się nazywasz i kto cię przysyła!?...
— Sam przychodzę... Czyż mię nie poznajesz?...
Odwrócił twarz ku światłu i wtedy Hanka odrazu przypomniała sobie Tybetańczyka, jego pałające w głębokich dołach oczy fanatyka, ciemne, ostre rysy, okolone czarną bródką, białe zęby, błyskające teraz drapieżnie wśród rozwartych w gwałtownym oddechu ustach.
— Ty jesteś „tan-gu“, lama z Lum-po!
— Tak. Więc chodź, skoro mię znasz!... Na co czekasz?
— Sama nie pójdę. Dlaczego nie chcesz się zgodzić, żeby towarzyszyła mi To-noj?
— Nie mam rozkazu!
— A gdzie chcesz mię zaprowadzić? Czy do klasztoru?...
— Nie. W klasztorze zabiliby mię, żem się odważył cię uwolnić, a ciebie przywaliliby jeszcze cięższemi głazami. Porzuć nędznych i gnuśnych Mongołów, mieszkańców płaskich piachów... Pójdziemy do mojej krainy, do wspaniałej „Tan-gu“, gdzie w zielonych dolinach przebywa tysiące błogosławionych duchów, a na niebosiężnych szczytach panuje płomienny Dgijani i mądry Mandżussi, gdzie na grzbiecie ziemi stoi lodowy Twój tron, o Tara Błogosławiona!... Pójdziemy zresztą, gdzie sama zechcesz, gdyż poto wyzwoliłem Twą siłę, aby, służąc Ci, zawładnąć światem, jak napisano w księgach...
— Sam Jama, król ciemności... Jama!... — zaszeptała z przerażeniem To-noj, znowu próbując się wyrwać.
— Rzuć tę palicę, którą trzymasz w ręku i odsuń się, a wyjdę!... — rozkazała Hanka.
Lama chwilkę się wahał, poczem odrzucił precz drąg, który z łoskotem potoczył się i przewalił przez krawędź tak głębokiej przepaści, że dopiero po kilku mgnieniach oka usłyszeli, jak głucho uderzył o dno. Wtedy Hanka ujęła Tonoj za drugie ramię i wypchnęła przed sobą nazewnątrz. Lama odstąpił krok w tył, a potem rzucił się ku dziewczynie, rychło wszakże puścił ją z przekleństwem:
— Oszustko! Brudna żebraczko!... Precz!
Hanka tymczasem już się wyślizgnęła na zewnątrz i stała przylepiona do skały, rozglądając się bacznie wokoło oczami dawnego myśliwca. Mały taras przed ich pieczarą błyszczał od śniegu, błyszczała również biało i szklisto nikła drożyna, prowadząca nadół wąskim skalnym gzymsem. Droga była bardzo niebezpieczna, a drab mocno podejrzany...
— Byle nadół, byle się dostać nadół!... migało w kotłujących się myślach dziewczyny.
Lama stał nieruchomo i pożerał ją oczyma.
— Droga trudna, pójdziesz naprzód, my pójdziemy za tobą... — powiedziała rozkazująco Hanka.
— Nie, ona nie pójdzie!... — odpowiedział, wskazując na To-noj.
Ta znowu próbowała się wyrwać i cofnąć, lecz Hanka już znowu schwyciła ją mocno za rękę. — Lama zauważył ten ruch, porwał dziewczynę za brzeg kożucha i próbował uwolnić z rąk Hanki. Zaczęli się szamotać.
— Zostanę, zostanę!... Puście mię!... — prosiła szarpana.
Lama ciągnął je obie uporczywie ku przepaści; Hanka spostrzegła to i zrozumiała, że nie mogąc niemi zawładnąć, chce je pewnie zgładzić. Opierała się więc całą siłą, lecz nie wspomagana wcale przez zdrętwiałą z przerażenia To-noj, słabła z każdą chwilą. Nagle pośliznęła się, wypuściła z rąk towarzyszkę, upadła na bok, i ratując się od stoczenia w przepaść, wbiła paznokcie w jakąś skalną szczelinę. Jednocześnie straszliwy krzyk rozdarł powietrze; w blasku księżyca nad krawędzią otchłani mignęły dwa cienie i Hanka z przerażeniem spostrzegła, że jest sama na skalnym zrębie. Jednocześnie z głębiny doszedł ją głuchy łoskot ciał uderzających o kamienne dno. Zerwała się i zaczęła szybko zsuwać się na dół lodowatą ścieżyną wzdłuż czarnych, ledwie ubielonych śniegiem, wiszarów.



Kiedy nazajutrz rano spostrzeżono przed bramą klasztoru dwa okrwawione trupy, powstało nieopisane zamieszanie, a kiedy stwierdzono, że zabici są To-noj i wędrowny lama z Lum-po, nikt już nie wątpił, że to dzieło samego „Jerlik-chana Kaj-rakana“, władcy djabłów, i wszystkie zakonnice chciały uciekać natychmiast na dolinę. Przeorysza jednak kazała zamknąć wrota, zarządziła nieustające powtarzanie modlitwy „Om“, a dwie najstarsze siostry wysłała z wiadomością do męskiego klasztoru. Tam opowieść sprawiła bardziej jeszcze wstrząsające wrażenie, gdyż przybyły wczoraj wieczorem z oddziałem żołnierzy Szag-dur Badmaj bardzo ją wziął do serca. Kazał natychmiast siodłać konie, wziął przeora na krup swego wierzchowca i popędził na miejsce wypadku. Obejrzawszy ciała zabitych, zebrał wszystkie zakonnice przed bramą i krótko zapytał:
— Skąd się wzięły te trupy?... Kto je tu zrzucił!...
— Nie wiemy! Nic nie wiemy...
— Nikt inny jak Jerlik-chan Kaj-karakan!...
— Któż inny mógłby to uczynić?!...
— Gdzie Darichu?... Wiem, że była u was!...
— To jest Darichu!... — wmięszał się nagle przeor, wskazując na Tomoj.
— Tak, tak!... To jest nasza Darichu, którą zabił złośliwy Jerlik! — powtórzyły chórem mniszki.
— Więc to jest Biała Darichu?... — roześmiał się Szag-dur, potrząsając nahajką. — Tajasz![28] — zwrócił się do przeora. — Utyłeś, siedząc na łańcuchu, ale ja ci tłuszcz spuszczę i wyciągnę robaki z twego fałszywego gardła!... Gadaj zaraz, gdzie Biała Darichu?...
— Nie wiem. Zabrał ją ten „oros“, co tu był przed miesiącem!
— Ach, stary łgarzu! Chcesz wmówić we mnie, że jajko ma brzegi!... Co?... Więc obie były „Darichu“?... Widziałeś pieczęć „Dziań-dziunia“ i nie chcesz mówić?... Hej, chłopcy; załóżcie mu pętlice na szyję... Jeżeli nie chcecie, żebym powiesił wam natychmiast tego śmierdzącego koguta na bramie klasztoru, gadajcie, gdzie Darichu?... Wiem napewno, że była u was i znajdę ją choćbym miał górę przekopać. A wtedy biada wam!... — zwrócił się, blednąc z gniewu, Szag-dur ku zakonnicom, które upadły wszystkie przed nim na twarz.
— Ulituj się!... Nie pozbawiaj życia świętego ojca, zanim nie wysłuchasz nas — zaczęła przeorysza. — Istotnie była „złotowłosa“, chcieliśmy ją uchronić od bezecnych rąk „orosów“ i schowaliśmy ją w świętej kryjówce, zawaliliśmy wejście olbrzymiemi głazami, a za służebnicę jej daliśmy tę, ot, nieszczęsną To-noj... I oto leży zabita a obok nieznany nam przybysz z dalekich krajów... Co wiedzieć możemy my, nieuczone, słabe kobiety o potęgach nadziemskich? Skąd wiedzieć możemy, gdzie teraz jest Darichu, rażąca ludzi śmiercią i przesiewająca ciało swoje i ludzkie przez skały jak przez trzcinowe sito?...
— Gdzieżeście ją zamknęli, prowadźcie mię!... — już łagodniej odezwał się Szag-dur.
— Poprowadzę cię, ale każ zdjąć sznur z mej szyji, gdyż droga jest ciężka... — prosił przeor.
Szag-dur zgodził się i zaczęli wdzierać się po stromej ścieżce na górę. Szag-dur szedł pierwszy i natychmiast uwagę jego zwróciły ślady nóg na świeżym śniegu.
— Tu w górę poszedł mężczyzna a z góry wróciła kobieta!... Co to jest?... — wyrzekł, przysiadając nad bardziej wyraźnemi śladami.
— Tak, tu przeszedł mężczyzna, a wróciła kobieta i to niedawno!... — potwierdził, idący za nim przyboczny żołnierz.
Kiedy znaleźli się na galerji „Żywcem pogrzebionych“ i zobaczyli odwalone kamienie i otwartą jaskinię, przeor upadł na kolana i, bijąc czołem o ziemię wyjęczał:
— Niebo świadkiem, nie wiem, co się stało i nie wiem jak się stało... Tu była!...
Szag-dur pośpiesznie wcisnął się do pieczary i zaczął ją pilnie oglądać, świecąc sobie latarką elektryczną. Pusta jaskinia, bezwarunkowo niedawno jeszcze była zamieszkana. Stepowe nozdrza Szag-dura czuły wyraźnie zapach człowieka. Liście posłania były mocno przymięte, na nich leżał gruby koc, kruszyny pożywienia widniały, rozrzucone tu i ówdzie i nie zebrane jeszcze przez myszy i ptaki. Wszystko wskazywało, że pieczara została opuszczona bardzo niedawno. Na jednym z głazów znalazł Szag-dur napis łacińskiemi literami „Hanna Korczak“.
— Wczoraj jeszcze była... wczoraj jeszcze była!... — jęczał przeor.
— Kiedy wyście przyjechali, jeszcze była. Jedna z sióstr nosiła jej przed wieczorem gorący ryż... — potwierdziła przeorysza.
— Więc uprowadziliście ją, aby skryć przed nami, co?
— Niebo świadkiem!... Przenigdy nie ośmielilibyśmy się... Tak nam już dokuczyła, że chętnie wydalibyśmy ją, gdybyś nastawał... Ciągły strach, ciągły niepokój!... Groziła, skarżyła się, stukała kamieniami... Lama z Lum-po mówił, że chętnie ją zabierze, lecz czy mogliśmy ją oddać, gdy była nam pod klątwą powierzona?... Co innego tobie, ty masz pieczęcie!... W istocie rzeczy, przebywała z nami, bo chciała, a jak nie zechciała, to zabiła To-noj i lamę z Lum-po i uciekła... Kto z ziemian jest w stanie walczyć z niebieską potęgą?!
Szag-dur zamyślił się.
— Dobrze, — rzekł po chwili. — Zobaczymy, gdzie prowadzą ślady, przeszukamy dolinę... Musicie nam dopomóc, dziś jeszcze chcę ją znaleźć!... W waszym to leży interesie!... Słyszycie?!
— Znajdziemy, o ile nie uleciała powietrzem na skrzydłach ptaka! — zgodził się przeor.
Schodzili drożyną wolniuchno, badając powtórnie ślady, a na dole, gdzie znikły na ławicach kamieni i szczereku, rozsypali się w poszukiwaniu ich szerokim łańcuchem. Żołnierze Szag-dura i on sam jechali konno, pomiędzy nimi piechotą szli mnisi z oczami wlepionemi w ziemię. Bez trudu wykryli, że ślady skierowały się w stronę męskiego klasztoru... I znowu niepokój obudził się wśród braci zakonnej.



Na nizinie było o wiele cieplej i wcale nie było śniegu. Hania, przyzwyczajona do niskiej temperatury, rozpięła na piersiach swój kożuch. Szła szybko, popędzana grozą i wzburzeniem. Kierunek drogi znała dobrze i nie obawiała się zabłądzenia nawet w ciemnościach. Postanowiła trzymać się utartego szlaku, którego udeptanie na glinie i piasku czuła doskonale pod podeszwą miękkiego krajowego obuwia. Na szczerekach zaś i głazach powierzała się swemu instynktowi doświadczonego włóczęgi i ten ją rzadko zawodził. Jeszcze głęboką nocą, już po zajściu księżyca, znalazła się w pobliżu klasztoru. Stał podobny do skalistego złomu na zboczu pagórka, otoczony wysokim murem, ciemny, a jednak pełny jakichś dziwnych szmerów. Większa ilość koni na pastwisku, widocznie obcych, bo gryzły się i kwiczały, obudziła czujność dziewczyny. Aby ominąć zabudowania, zatoczyła wielkie półkole przez mokradła i wydmy piaszczyste, porosłe kolczastą karaganą oraz twardą trawą stepową. Zmęczyła się bardzo, dokuczało jej pragnienie, więc ucieszyła się niezmiernie, kiedy o świcie dostrzegła małe źródełko, tryskające z pod upłazu, pokrytego zieloną jeszcze trawą. Rosły tu trochę bujniej krzewy i nawet drzewa. Znalazła krzak głogu, którego słodkie, dojrzałe jagody, opierzchłe od przymrozków, spożyła co do jednego z wielkim apetytem. Wypoczywając zastanawiała się nad kierunkiem dalszej podróży. Obawa pościgu kazała jej skręcić z utartej drogi.
— Tu, niedaleko, — przypominała sobie — jakieś pięćdziesiąt kilometrów, powinien przechodzić z północy na południe wielki trakt karawanowy do Tybetu... Jeżeli więc jakąkolwiek drogą pójdę na wschód, to wcześniej, czy później będę musiała go przeciąć... — rozumowała, patrząc na zapalającą się nad żółtym bezleśnym stepem jutrzenkę.
— Najgorzej będzie z wodą, ale teraz na jesieni prószy od czasu do czasu śnieg, może więc jakoś przebrnę te pięćdziesiąt kilometrów, a tam, na gościńcu już będą studnie i... będą ludzie, którzy mię podwiozą do Urgi... Ach, gdyby mieć krzesiwo i hubkę lub kawałeczek noża!...
Wyłamała sobie mocny kij w zaroślach i podpierając się, poszła bezdrożem na wschód. Pożałowała jednak, że to uczyniła. Teren był bardzo rozmaity. Tam gdzie grunt był dobry, równy i dość twardy, tam rosła karagana i kolczaste trawy, utrudniające przejście. Od czasu do czasu przecinały jej drogę ławice ruchomych piachów; najczęściej wszakże musiała iść przez rozsypiska ostrego twardego żwiru. Wkrótce nogi tak ją rozbolały, że wolała nałożyć drogi, byle te bolesne przestrzenie omijać... Ominąć ich zupełnie było jednak niepodobieństwem i pod koniec zdało się jej, że stąpa po rozżarzonych węglach. Głód bardzo jej dokuczał; na szczęście w jednem miejscu natrafiła na kolonję myszy stepowych i rozkopała jedną norę, aby za przykładem Mongołów, jak ją nauczył Szag-dur, wydobyć słodkie, jadalne korzonki, zebrane przez zwierzątka na zapasy zimowe. Tu poraz pierwszy spostrzegła poza sobą na stepie poruszające się czarne punkciki. Z początku myślała, że to jest pościg i ukryła się w zagłębieniu, ale rychło przekonała się, że to są wilki. Nie przeraziło jej to bardzo, wiedziała dobrze, że tamtejsze wilki słabe, drobne i tchórzliwe, nigdy nie rzucają się na żywego człowieka, nawet, jeżeli jest sam, lecz ciągną za nim w oddaleniu w nadziei, że padnie, gdyż bardzo są łakome na ludzkie trupy. Było jej jednak trochę nieprzyjemnie i co chwila oglądała się za siebie na zwolna zbliżające się sylwetki zwierząt. Groziła im kijem i szła coraz wolniej na obolałych nogach, wypatrując jakiegoś schroniska na zbliżającą się noc. Dostrzegła nareszcie czarny kamienny złom, wystający opodal z piaszczystej wydmy, i skierowała się ku niemu. — Wilki podążyły za nią. — Z początku postanowiła wdrapać się na kamień, lecz obejrzawszy go dobrze, doszła do przekonania, że drapieżniki nie miałyby najmniejszej trudności dostania się za nią, a ponieważ mogły to uczynić naraz ze wszystkich stron, więc walka z nimi, a nawet poprostu utrzymanie ich na wodzy, byłoby bardzo utrudnione; w dodatku wiatr zimny dokuczałby jej tam niezmiernie; wybrała więc zaciszne miejsce pod kamieniem i przywarłszy doń plecami, postanowiła spędzić noc z kijem w ręku. Zmrok zapadał, szare, obłoczne niebo szybko ciemniało, a szybciej jeszcze mierzchł pod niem rudy step. Opanowało ją straszne znużenie i niepostrzeżenie dla samej siebie zamknęła oczy i usnęła na króciuchną chwilę. Obudziło ją uczucie niezwykłej grozy: istotnie wilki były niedalej jak o dziesięć kroków, leżały i siedziały półkolem w liczbie pięciu z nastroszonemi uszami i mordami, zwróconemi ku niej. — Gdy machnęła kijem i krzyknęła na nie, zerwały się i odskoczyły cokolwiek, nie zdradzając zbytniego przestrachu. Znów położyły się w tych samych pozach i zwróciły ku niej mordy, błyskające zielonemi ślepiami. Widziała je dobrze oczami wyćwiczonemi do patrzenia w ciemnościach. Znów straszny ciężar znużenia zaczął ją tłoczyć i zamykać ciężkie jak ołów powieki; aby więc nie zasnąć, krzyczała od czasu do czasu i machała kijem, gdyż zdawało jej się wciąż, że drapieżniki niepostrzeżenie, sunąc po piasku, zbliżają się ku niej. — Noc czarna, jak niedawna jej pieczara, czyniła tę walkę wprost piekielną.
— Byle nastał dzień, byle nastał dzień!... — powtarzała sobie, choć rozumiała dobrze, że światło dzienne niebardzo poprawi jej położenie, że ośmielone wilki już jej nie opuszczą, że niebezpieczną rzeczą będzie nawet wstać i opuścić ten kamień, chroniący ją od napaści z tyłu... Co czynić?... Co czynić?... A niech będzie co chce!... Chcę zobaczyć słońce! — powtarzała sobie, krzycząc i wymachując kijem coraz częściej, gdyż wilki podsuwały się coraz śmielej... Nagle w pewnej chwili zerwały się, spojrzały w step i znikły, jakby rozpuściły się w zmroku. Hania przemogła się, wstała i wyjrzała za kamień. Zdala szedł przez stepy ognik; unosił się i kołysał tuż nad ziemią, błąkał, zataczał zygzaki, chwilami wahał, ale wciąż zbliżał...
— Pogoń!... — pomyślała Hania. — Niech tam!... Wolę to niż wilki!... Zresztą co mam robić?... Ale czem oni świecą?... To nie pochodnia!... To jednak dziwne i straszne, ta zbliżająca się skra!...
Sen ją opuścił, patrzała, jak urzeczona. A skra rosła, zamieniła się w smugę, która jak miotełka promieni obmiatała w około ziemię, ujawniając kołyszące się krzewy i trawy, zastrugi wietrzne na zaspach piachów i chropawe płaskocie żwirów. — Już słyszała wyraźnie Hania, stuk kopyt końskich, podzwanianie wędzideł, głosy ludzkie, a twarzy jeszcze nie widziała. Nagle zrozumiała:
— Elektryczna latarka... Wołkow!...
Wtedy wysunęła się ze swego ukrycia i pobiegła precz od światła w step. — Ale nagle usłyszała za sobą wołanie:
— Haniu, Haniu!... To ja, Szag-dur!... Gdzie jesteś!...
Ogarnięta szalonem wzruszeniem, upadla na piasek, nie mając sił odpowiedzieć...
W tym stanie odnalazł ją Badmajew i przerzuciwszy przez lęk siodła odwiózł do pobliskiego obozowiska, gdzie przy ognisku, roznieconem z karagany i stepowego burzanu żołnierze warzyli herbatę.



— Już powinien być... powinien dawno być!... Dwa tygodnie! — powtarzał z udręką Korczak, chodząc wzdłuż wysokiej, bielonej ściany, oddzielającej więzienie od świata.
— Powinien, ale nie zapominaj, że tam pustynia!... Dzień — dwa zwłoki w takiej podróży nic nie znaczy. — Może się więc zjawić lada chwila... Zresztą może już jest w mieście i nas szuka... Nie wie, gdzie jesteśmy... Już napewno Biełkin postarał się o to, żeby wszelkie ślady po nas zatrzeć... Uważasz, że go już dłuższy czas nie widać.... I Wołkow również wcale się nie pokazuje i nie wzywa nas?! Tam się coś dzieje, coś się dzieje, o czem my nie mamy pojęcia!... — dowodził Domicki.
Chodzili, rozmawiając cicho po polsku niedaleko drzwi okutych i zamkniętych na głucho. Maciej leżał wyciągnięty pod ścianą i czekał na słońce, które w pogodne dnie, jak ten właśnie, rzucało na krótko do studni więziennego podwórka garść swoich wesołych promieni. Z głębi dziedzińca, z zakratowanej nory, gdzie wszyscy uwięzieni spędzali zimne noce, leciał brzęk łańcuchów i zwykły wrzask kłótni, zachodzących przy podziale ochłapów, tylko co dostarczonej strawy. Z bulgotu chińsko-mongolskiej mowy wypły-wały co chwila, niby bąble, dziwaczne wyrazy: „mało — mało“, „tolkuj nietu“, „maja — twoja“, „chody“, „karasza“ a od czasu do czasu ponad wszystko strzelały, powodując chwilową ciszę, wspaniałe, soczyste, wielopiętrowe rosyjskie złorzeczenia, zaaklimatyzowane oddawna na całym Dalekim Wschodzie. — Maciej pilnie się im przysłuchiwał, ale udziału w sporach nie brał ze względu na Korczaka i Domickiego.
— Kradną!... — mruczał tylko, gdy „komunista“, który wziął na siebie rolę ich zastępcy, przynosił im na drewnianym talerzu maluchną porcyjkę robaczywego ryżu i jakieś śmierdzące żyły, mające wyobrażać mięso. Właśnie zabrali się do ich spożycia, gdy klucz niespodzianie zachrobotał we drzwiach. Maciej zerwał się na nogi, Domicki i Korczak utkwili rozbłysłe oczy w wejściu. Ale na progu zamiast Szag-dura, stanął Filipow, a z poza niego wyglądało to samo, co zawsze bogobojne oblicze Biełkina z naoliwionemi włosami i starannie rozczesaną brodą:
— Domicki, gdzie są magnesy?
— Jakie magnesy?
— Te od świeżo zmontowanych maszyn...
— Muszą być na miejscu...
— Niema ich tam; przeszukano również cały skład... Nie znaleziono ani jednego w zapasach...
— To je pewnie... ukradli! — z flegmą odpowiedział Domicki.
Mierzyli się czas jakiś z Filipowem oczami.
— Wy za nie odpowiadacie!...
— Skądże ja?... Czy odebraliście ode mnie warsztaty, jak się należy?... Czy sprawdzaliście spisy?... Wtrąciliście mię do więzienia i zagarnęli wszystko, nawet moją własność prywatną, nie pytając się o nic!
— W spisach są magnesy!
— W spisach są a w składach niema!... Cóż ja na to poradzę?...
— Ja was zmuszę do gadania. — Ja was... — krzyczał Filipow, zaciskając pięści i postępując krok ku Domickiemu. Stojący pod ścianą Maciej pochylił się naprzód. Gromada nędznych szkieletów, kołtuniastych, zakutych w kajdany, zwabiona krzykiem wypełzła z rozmaitych kątów.
— Wasza szlachetność, panie Biełkin! Cóż moja sprawa? — krzyczał kupiec, przeciskając się naprzód.
— Wasza szlachetność, znowu nam porcje zmniejszyli!... — ryczał „komunista“.
— „Uuu“! — wył tłum.
Biełkin przezornie nie wchodził za próg więzienia. Dziwnym przypadkiem nie miał ze sobą ani jednego żołnierza.
— Wszystko będzie!... — uspokajał wzburzonych. — Wszystko będzie!... Panie Filipow, pana sprawę my omówimy w kancelarji... Ona się niedługo rozstrzygnie!...
— Ja dziś, ja zaraz potrzebuję magnesów! — Jawna zdrada!... — upierał się Filipow.
Ale Chińczycy, których było najwięcej, napierali na nich, błyskając obłąkanemi od nadużycia opium ślepiami.
— Mało — mało dawaj!... „Karasza twoja mat’!...“ — huczało.
Klucznik już drzwi przywierał, Filipow cofnął się.
Biełkin zdążył jednak kiwnąć na Korczaka.
— Chodź no pan, panie Korczak!... Nie bój się, mam dla ciebie nowinę!... — szepnął przez szparę niedomkniętych drzwi. — Znalazła się pańska siostra... Szag-dur przysłał gońca... Pamiętaj, że ja ci to pierwszy powiedziałem...
— Co?... Gdzie? — próbował pytać młodzieniec, ale kilka kościstych kikutów już oparło się o drzwi, klucznik szybko je przywarł i przekręcił rygle.
— Co ci powiedział?
— Hanka... znalazła... się!... — z trudem wykrztusił blady od wzruszenia Korczak.
— Żywa?... Gdzie jest?... — wybuchnął Domicki.
Maciej przeżegnał się i zaszeptał modlitwę.
— Nie wiem... Nic więcej mi nie powiedział...
— Powinni nas natychmiast uwolnić, oskarżenie samo przez się upada... — dowodził Domicki. — Stukajmy, żądajmy!
Daremnie jednak stukali i krzyczeli godzinę całą, daremnie podnieceni ich zachowaniem się więźniowie wszczęli niemożliwy wrzask i bombardowanie drzwi kamieniami, łańcuchami, wyrwanemi prętami krat, — nadzorca nie zjawił się. Pod wieczór, gdy znużeni, uspokoili się trochę, nagle, daleko gdzieś na krańcach miasta rozległo się głuche strzelanie, zaszczekał karabin maszynowy i wysoko w podniebiu zafurkotał aeroplan. — Domicki podniósł głowę:
— Filipow lata!... Nicpoń zepsuje mi maszynę... Znalazł gdzieś stare magnesy albo wziął od samochodów...
Nikt nie spał tej nocy w więzieniu, nawet kryminaliści. Lecz strzelanina już się nie powtarzała. Zato nazajutrz nie dostarczono im wcale ani wody, ani pożywienia. — Wtedy wybuchł prawdziwy bunt; więźniowie uzbrojeni w pręty żelazne, kawałki drzewa, łańcuchy kajdan, przekonawszy się, że hałasy i stukania nie osiągają skutków, zaczęli wyłamywać drzwi. Całe obleczone grubą, żelazną blachą długo opierały się im skutecznie, aż „komunista“ poradził wykopać jeden ze słupów podpierających dach „sypialni“ i użyć go jako taranu. — Całe więzienie niedługo zahuczało jak wielki bęben od potężnych uderzeń. Drzwi zaczęły się poddawać, wrzeciądza i zawory puszczać...
Wtem rozległ się za nimi w przerwie między jednem uderzeniem i drugiem, spokojny głos:
— Przestańcie!... Zaraz drzwi otworzą i wysłucham was!...
— Szag-dur!... Wstrzymajcie się!... — krzyknęli naraz Korczak, Domicki i Maciej.
Więźniowie wstrzymali się i cofnęli, nie wypuszczając jednak z rąk belki. Drzwi z trudem i zgrzytem otwarły się. Na progu ukazał się Szag-dur, a za nim Biełkin i kilku uzbrojonych w karabiny Mongołów.
— Jesteście wolni!... Chodźcie!... — zwrócił się do Domickiego, Korczaka i Macieja.
— A my?... — krzyknęli kupiec, „komunista“ i jeszcze kilku.
— Wy polityczni?...
— Tak.
— Panie Biełkin, sprawdzić listy i wypuścić dziś jeszcze wszystkich politycznych. A wy oddajcie belkę i uspokójcie się... Jedzenie wam natychmiast dostarczą, sprawy wasze zostaną rozpatrzone... Wołkowa niema... Ja tu teraz rządzę!... — zwrócił się do reszty.
— Szan-go! Fajeczka... mało — mało... opium!... — uśmiechnął się jeden ze szkieletów. Szag-dur zawahał się, poczem wyjął srebrną monetę i rzucił im. Więźniowie oddali żołnierzom belkę. Domicki, Korczak i Maciej wyszli; drzwi więzienia znowu się z chrzęstem zawarły.



— Co to wszystko znaczy?...
— Skąd te zmiany?
— Gdzie Hania?... Czy u Geriltu Chanum?... — pytali jeden przez drugiego przyjaciele Szag-dura, gdy szedł z nimi piechotą od więzienia, a żołnierz prowadził za nim wierzchowca.
— Geriltu Chanum?... To wy nie wiecie, że Dordżi Nojon stracony?...
— Stracony?... Co ty mówisz?!...
— My nic nie wiemy!... Nic a nic!... Stracony i za cóż to?... — pytali zdławionemi głosami.
— Nikczemnik Wołkow!... A swoją drogą wuj był nieostrożny. — Opowiem wszystko. — Poprostu w głowie mi się mąci taki nawał wypadków... I dużo stało się, kiedy byłem w drodze...
— Musisz nam opowiedzieć wszystko... Rany boskie!... Niecały miesiąc!?...
— Ale przedtem niech nas pan prowadzi do panienki!... — mruczał Maciek.
— Istotnie!... Gdzie ona?
— U was, na lotnisku.
— A Filipow?
— Filipow uciekł do bolszewików.
— Na moim aparacie? — spytał z niepokojem Domicki.
— Nie. Ani twego, ani tego cośmy go ostatnio strącili nad Urgą, nie udało mu się uruchomić... Drapnął sam, na szkolnym aparacie...
— Widzieliśmy jak leciał!...
— Właśnie!... Strzelaliśmy do niego, ale umknął... Chciał garaże podpalić... Nie udało się... Ogień ugasiliśmy, ale jego wypuściliśmy... Już był w naszem ręku... Teraz lotnisko obstawione naszymi ludźmi... Tylko mało mam żołnierzy, mało... Nie wiemy, czy damy radę...
— Więc przewrót?... A cóż baron?...
— Zaraz!... Opowiem od początku, ale już przy Hani... Obiecałem jej... Biedaczka sama leży... Nie mam czasu nawet jej odwiedzać... Całe szczęście, że znalazłem Tu-sziur... Razem są, dogląda jej...
— To Hania chora?...
— Już ma się lepiej!... Też miała przejścia!... Widocznie Dobrotliwy ma ją w swojej opiece, że jeszcze cało wyszła!... Sama wam opowie...
Tak rozmawiając, stanęli przed dobrze znanym sobie domkiem i Domicki z ganeczku gospodarczem okiem obrzucił wzniesione przez siebie budowle. — Jeden z garaży był osmolony i część dachu z niego zdarta.
Hania, wychudła i blada, ale już uśmiechająca się leżała na łóżku Domickiego, obok niej na krzesełku siedziała Tu-sziur. Radość powitania wzruszyła chorą do łez; łzy w oczach miała również Tu-sziur i rozpłakał się nawet Maciej, który udał się „dla niepoznaki“ do kuchni „gotować herbatę“... Zastąpiła go jednak rychło Tu-sziur, napędzając, aby poszedł posłuchać...
— Wszystko jedno! — Mówią po „orosku“, a ja nic nie rozumiem! Więc idź ty, skorzystaj!... — tłomaczyła się z uśmiechem.
Wytarł nos rękawem, wszedł do pokoju i zajął miejsce w kole przyjaciół, skupionych przy łóżku Hani.
— Właściwie to się zaczęło o wiele dawniej... — ciągnął Szag-dur. — Wiecie pewnie, że baron zamierzał uderzyć na Irkuck, wszyscy o tem wiedzieli... Dowiedzieli się pewnie i bolszewicy i postanowili go uprzedzić... Zaledwie wyjechał z inspekcją do Ulassuntaja i Kobdo, przyszła wiadomość, że wojsko bolszewickie idzie z Troickassawska wprost na Urgę... Mnie wtedy nie było, ale opowiadają, że gwałt i popłoch wszczął się nieopisany, że Chutuchta kazał zaraz swoje rzeczy pakować... Posłali po barona... A tu jednocześnie druga wieść nadbiega, że jeszcze większe bolszewickie wojsko od Czyty doliną Ononu, po tej samej drodze, coście wy przyszli, napiera na nasze najbogatsze i najludniejsze ułusy... Ci wołają: ratuj i tamci wołają ratuj!... Baron jako tęgi wódz zaczął wszystkie siły pośpiesznie gromadzić przeciwko tym, co szli na Urgę; liczył, że ich najpierw rozbije, a potem weźmie się do tych na Ononie... I w pierwszej bitwie pobił Rosjan; cofnęli się, on ruszył za nimi w pościgu i wpadł w zasadzkę... A głównie zdrada... Wołkow z częścią pułków rosyjskich przeszedł na stronę bolszewików... Podobno im dali ogromne pieniądze i obiecali przebaczenie...
— Więc Wołkow idzie teraz z bolszewikami na Urgę? — spytała z drżeniem w glosie Hania.
— Ależ, nie!... Wołkow zginął, zabił go komisarz bolszewicki, Włodzimierz Kalenkin — za narzeczoną, którą on mu podobno w swoim czasie zabrał i zadręczył...
— A cóż baron?...
— Baron dostał się do niewoli i zamęczyli go bolszewicy.... Skórę podobno z niego żywcem z zdarli...
— A wojsko?...
— Wojsko poszło w rozsypkę. — Wielu Mongołów wróciło do swoich choszunów, żeby ratować stada, odpędzić je głębiej w pustynię, w góry, nad granicę Tybetu... Dziwić im się nie można: bez bydła Mongołowie zginą... Dużo dezerterów napłynęło do Urgi, zaczęli rabować składy wojskowe i mieszkańców... Ale ja już wtedy wróciłem... Dżał-chań-cy wpłynął na Chutuchtę, że mi powierzył komendę miasta... Uzbroiłem mnichów, postawiłem straże, przemówiłem niektórym Nojonom do sumienia... Udało się przywrócić porządek... Najgorzej było z rosyjskiemi pułkami, generałowie kłócili się, kto będzie dowodził... Niechęć ogarnęła wszystkich; zebraliśmy się my, Mongołowie, na „subiłgan“ naradzić się co począć?.... Wtem przyszła wieść, że Geriltu Chanum z większą częścią chałchaskich „choszunów“ połączyła się z bolszewikami nad Ononem i ciągnie na Urgę..., że bolszewicy obiecali im i burjatom zabajkalskim szeroką autonomję, wieczną przyjaźń i spokój i ci na warunki przystali..., że Geriltu Chanum poprzysiągła zemścić się za męża... Zaczęły się i wśród naszych książąt szepty i tak z niczem rozeszliśmy się z tego „subiłganu“. A w nocy Chutuchta uciekł. — Zabrał swoje skarby, naładował je na wielbłądy i odszedł pospiesznie wraz z oddziałem rosyjskim do Tybetu... W zastępstwie jego objął władzę Dżał-chań-cy. Ja staram się utrzymać porządek, ale... co więcej możemy zrobić?... Niema wojska, niema pieniędzy, niema amunicji... Trzeba będzie pertraktować...
Umilkł i zwiesił głowę...
— Bolszewicy was oszukają, nie dotrzymają przyrzeczeń... — zauważył surowo Domicki.
— Wszyscy oszukują słabych! Czy tak byłoby, gdybyśmy mieli własnych wodzów!?... — odpowiedział niechętnie Szag-dur.
— Kiedyż oczekujecie „bolszewików“?... — spytał Korczak.
— Nie wiemy. Posłaliśmy do nich posłów...
— A gdzież przyboczny polski oddział barona?...
— Część zginęła razem z nim, część rozbiegła się i ukrywa po rozmaitych „choszunach“. Na nich bolszewicy najbardziej źli... Dla nich niema przebaczenia...
Nastała długa chwila głuchej ciszy.
— Chcecie, dam wam wielbłądy i konie, uciekajcie do Tybetu... Bo przez pustynię do Chin, to wam nie radzę... Skoro bolszewicy zajmą Urgę, to was dopędzą i zatrzymają, nim dosięgniecie południowej granicy... Do Mandżurji zaś nie idźcie; zbyt blisko jest od bolszewików, więc was ze strachu im wydadzą!... Jedyna rzecz, ciągnijcie za Chutuchtą do Tybetu. Jak się pośpieszycie, to go jeszcze dopędzicie...
— Nie. Do Tybetu w żadnym razie nie pojedziemy. O ucieczce myśmy już przedtem myśleli. My polecimy samolotami, o ile te, rozumie się, nie są zepsute!...
— Wiem o tem, że chcieliście samolotami. Starałem się, żeby nikt ich nie ruszał, ale czy są zdatne do lotu, nie wiem!
— Zobaczymy. A może tybyś się z nami zabrał?... — zapytał Domicki.
— Jakże?... — roześmiał się Szagdur. — Miejsc macie tylko cztery...
— Już byśmy jakoś skombinowali... Konie naprzód byśmy wysłali z Maciejem... Byłaby to nawet asekuracja na wypadek niepowodzenia lotu, a Maciek zawsze woli konie... Czy nie?...
— Prawda, jabym tam wolał konno, ale i tym „samogonem“ gotów jestem, byle do Polski... — zgodził się Maciej.
— Dziękuję wam, przyjaciele, ale ja zostanę... Jak tak wszyscy zaczniemy uciekać, to co będzie z Mongolją?... Muszę się już z wami pożegnać, bo tam na mnie czekają!... — zakończył Szag-dur ze smutnym uśmiechem i podniósł się z miejsca.
Na usilne prośby Tu-sziur, która wniosła właśnie buchający parą imbryk, zatrzymał się jeszcze chwilkę i wypił parę filiżanek gęstej, dobrej mongolskiej herbaty.
— Niech was wynagrodzi Dobrotliwy! Od rana nic w ustach nie miałem!... — dziękował.
— Przychodź do nas codzień na obiad. Już tak niedługo będziemy razem! — zapraszała go Hania po mongolsku.
— Doprawdy, przychodź na obiad!... Przecież gdzieś jeść musisz!... — powtórzyła z nieśmiałym uśmiechem Tu-sziur.



Aparaty były nieuszkodzone. Dużo jednak mieli roboty zanim je doprowadzili do odpowiedniego stanu, wszystko sprawdzili, umocnili, maszynę wyczyścili i zmontowali, oraz zrobili parę próbnych lotów. Zabrało to sporo czasu, gdyż wiele robót musieli sami wykonać; część rzemieślników warsztatowych, Chińczyków, rozbiegła się i pokradła w dodatku narzędzia.
Tymczasem Szag-dur wciąż ich naglił.
— Tylko patrzeć delegatów bolszewickich, a za nimi zaraz przyjdzie wojsko i cze-ka... Wtedy już bardzo trudno będzie uciec!
Rozumieli to doskonale i spieszyli się bardzo, lecz robota jak gdyby puchła pod ich rękami, wciąż jej przybywało. Postanowili usunąć karabiny maszynowe i wszystko związane z wojną, natomiast zabrać, trochę żywności, koce, broń i ładunki, aby w razie wypadku móc dalej wędrować piechotą. Zwiększyli również zapas benzyny do godzin dziesięciu.
— Myślę, że te 700 kilometrów do Kałganu przebędziemy w siedem godzin, lepiej mieć jadnak mały zapas... — dowodził Domicki. Hania wzmocniła się o tyle na siłach, że pomagała Tu-sziur szyć woreczki i układać pakunki. Domicki, niezadowolony ze sprawności swych maszyn, wciąż poprawiał i odkładał z dnia na dzień termin odlotu.
— Jutro jeszcze nie mogę! Zauważyłem, Władku, że w twoim aparacie oliwiarka działa niezupełnie sprawnie!
— Daj pokój! — Działa doskonale! — upewniał go Korczak. — Niemożliwie marudzisz!...
— Gdybym sam leciał, ale ja was wszystkich mam na swej odpowiedzialności! — bronił się Domicki.
— Pamiętaj, że lepsze jest wrogiem dobrego!... — śmiała się Hania.
Nareszcie pewnego wieczoru wpadł Szag-dur i zawołał już w progu:
— Doczekaliście się!... Delegaci przyjechali! Musicie wyruszyć dziś w nocy... Inaczej i mnie wplączecie do tej sprawy!...
— Ha, trudno!... Jeżeli musimy, to lecimy... jutro o świcie!... Przychodź Szag-dur o drugiej w nocy na pożegnanie, a teraz dajcie nam się wyspać, żebyśmy jutro czego nie pofuszerowali!... Myślę, chłopcze, że zabierzesz stąd ze sobą Tu-sziur, żeby ją tu z naszego powodu nie ciągali... — radził Domicki.
Szag-dur zabrał kuzynkę i odjechał, a chwilę potem światło zgasło i cisza zapanowała w domku i na lotnisku. Tylko Maciek wyznaczony na stróża, obchodził czujnie hangary, gdzie drzemały ich powietrzne konie... Wchodził do szopy, patrzał na rozpięte szeroko loty na potworne łby z porożami śmigieł i kręcił głową... Latał już wielokroć w charakterze pasażera, ale nie lubił tej lokomocji i nie miał doń zaufania...
— Co tu gadać: co ziemia, to ziemia! — Stąpisz, wiesz gdzie! A tu lecisz jak ta sroka, a gdzie siądziesz, nigdy nie wiesz!... Jak przyjadę do Polski, to już nigdy na tego „samogona“ nie siądę... Bodaj to orać ziemię: idziesz, pług prowadzisz, ślad po tobie głęboki zostaje, a tu tyle ryku i męki, przeleciał i nawet pręga w powietrzu nie zostanie... A Boże uchowaj — spadł, nawet pochować niema czego!... Mokre ino miejsce!
Przeżegnał się, zmówił pacierz, jeszcze raz spojrzał na wysokie groźne maszyny.
— A jednak lepsze to niż „bolszewik!“!... — westchnął i wyszedł.
Czas było budzić towarzyszy.
Wyciągnęli maszyny na start i ustawili pod wiatr.
— Ty, Władek, polecisz pierwszy z Maciejem a ja za wami z Hanią... — rozporządzał się Domicki głosem stanowczym i surowym.
— A jeżeli zostaniesz?...
— Nie twoja rzecz!... Ty się na mnie nie oglądaj!... Leć na południe według kompasu, jak ci na mapie wykreśliłem.
Przyjechał Szagdur i przywiózł na krupie konia Tu-sziur, Dziewczyna chciała koniecznie jeszcze raz uściskać przyjaciółkę, pożegnać się z cudzoziemcami, których polubiła tak bardzo, którzy tyle nowego wnieśli w jej życie, wyzwolili z przesądnych więzów jej duszę i zbliżyli ją do tego, którego od tak dawna kochała.
— Będziesz mię pamiętała Haniu? — pytała, tuląc się do przyjaciółki, która gładziła pieszczotliwie twarde, ale już „nieklejone“ po mongolsku włosy.
— Zawsze cię będę pamiętała, kochana!... Ale ty, to nas pewnie w twoim stepie prędko zapomnisz!?...
— O czyż można zapomnieć to wszystko, co się stało, dzięki tobie „Biała Darichu“!
— Och, nie nazywaj mię tak! — Zaraz przypomina mi się ten straszny klasztor!...
— Gdybyś jednak nie była „Darichu“, czyby przyleciał do ciebie „niebieski ptak“!
— To prawda!... — szepnęła cicho Hania z lekkim rumieńcem.
Weszli mężczyźni.
— No żegnajcie się, czas... Dnieje!... — powiedział głosem stanowczym Domicki.
Dziewczęta padły sobie w objęcia, poczem Hania ubrała się w skórzaną kurtę i skórzany hełm z okularami, przypasała rewolwer i pośpieszyła za lotnikami. Motory już warczały. Maciek, świecąc sobie elektryczną latarką, drapał się po schodkach na swoje miejsce. Korczak obejmował za szyję i całował Szag-dura, poczem podał serdecznie obie ręce Tu-sziur.
Za chwilę już był w gnieździć i zapinał pasy; Domicki nadal obrót śmigłu, maszyna zasyczała jakby przejęta niewymownym bólem, iż musi czynić tak straszny wysiłek, aparat wolno pobiegł po murawie, wreszcie oderwał się od ziemi i popłynął... Ryk maszyny zamienił się w spokojny równy furkot. — Korczak zatoczył na wysokości piętra elipsę nad lotniskiem i poleciał wprost przed siebie...
Przyszła kolej na Domickiego. Jeszcze raz, już z maszyny, uścisnął rękę Szag-dura, który nauczony przedtem, usunął podstawki i puścił w ruch śmigło. — Olbrzymi ptak z bolesnym rykiem pomknął w bledniejący mrok, nawrócił, przeleciał nad głowami Szag-«dura i Tu-sziur, którym Hanka zdążyła jeszcze machnąć chusteczką...
— Znikli!... Niema ich!... I już nie wrócą!... Jedziemy Tu-sziur do miasta... Lecz nie wprost, a dookoła... Nie powinni nas tu zobaczyć ci nowi panowie Mongolji!...



W miarę jak dniało, rozróżniali coraz wyraźniej kształty ziemi, nad którą lecieli... Była posępna i jednostajna, rudo-szara, tu i ówdzie na niewysokich wzgórzach pocętkowana plamami śniegu... Jej nierówności, pęknięcia i wklęsłości czyniły ją podobną do pomarszczonej i ospowatej twarzy starej Mongołki... Nigdzie rzeczki, nigdzie drzewka... Jakieś wielkie, smutne cmentarzysko, po którem tylko wiatr przepędzał od czasu do czasu słupy lotnego piasku... Jedyną ozdobą była cudna, rubinowa zorza, rozpalająca się wolno na widnokręgu. Ale huk motoru do tego stopnia odurzył Hanię, że nie była w stanie niczem się zachwycać, zaś Domicki oczu nie spuszczał z widnokręgu, kontrolował mapę, kompas, benzyniarkę, oliwiarkę, wodę w ochładzaczu i wciąż przebierał nogami i rękami, utrzymując kołyszący się od wiatru aparat w równowadze. Miał lepszą maszynę, wyprzedził wkrótce Korczaka i prowadził lot. Pustynia w blaskach słońca wydała się jeszcze brzydsza. Pewną rozmaitość wniosła w jednem miejscu tylko „stawka“ mongolska, z której wyskoczyli konni jeźdźcy i zaczęli strzelać do nich z łuków... Drugą rozmaitością były butersznyty i gorąca herbata z termosa podana przez Hanię Domickiemu, a przez Macieja Korczakowi... Ciężka natężona praca wszystkich zmysłów, rychło wyczerpała przyjemne podniecenie wzlotu. Hania, która była tylko widzem, czuła się tak znużona, że spokój i pewność ruchów Domickiego wydały się jej wprost nadludzkie...
A ziemia płynęła i płynęła pod nimi, wciąż ta sama ruda i kostropata od piachów, żwirów, glin, porosłych tu i ówdzie rządkiem włosiem lichych traw i karłowatych krzaczków...
Godziny dłużyły się strasznie, wciąż te same, pełne ogłuszającego turkotu, monotonnego, jak brzęczenie potwornego trzmiela... Chwilami wydawało się Hani, że nie wytrzyma, że coś się z nią stać musi, że straci od tego jednostajnego łoskotu i ruchu przytomność, a nawet i rozum... Domicki rzucał na nią od czasu do czasu spojrzenia w zwierciadełku, które miał przed sobą i wracał do swej pracy...
— Ta ziemia nigdy się nie skończy!... — myślała z przerażeniem Hania. Godziny biegły i biegła pod nimi chyżo pustynia. Słońce przeszło na zachodnią stronę nieba, kiedy spostrzegli przed sobą w oddali jakieś mgliste wyniosłości...
— Może to już Chiny? — pomyślała z ulgą Hania.
Domicki coś do niej krzyknął, ale nie usłyszała.
Jeszcze parę godzin minęło szalonego lotu, a góry wydawały się wciąż tak samo dalekie, nabrały jedynie silniejszych barw; step również jak gdyby zaczął nabierać kolorów. Tu i ówdzie zamajaczyła zieleń i ukazały się „stawki koczowników, otoczone stadami bydła, podobnego do pstrych żuków. Perełki białych owiec trwożnie zbiegały się w jedno stado. Ludzie wielkości pcheł wyskakiwali z namiotów, niektórzy na koniach pędzili długo za nimi...
Nagle przelecieli niewysokie lesiste już wzgórza i kraj zmienił się pod nimi jak za tknięciem różdżki czarodziejskiej... Doskonale uprawny, pocięty białemi drogami i srebrnemi nićmi wód, wydawał się tak gęsto zaludniony, że doprawdy nie było gdzie startować. — Wieczorna mgła już się snuła nad okolicą.
— Chiny, napewno Chiny!... — ucieszyła się Hania. Domicki wpił się oczami w widnokrąg, gdzie zarysowała się wielka mglista, ciemna plama... Słońce zbliżało się do zachodu, czas najwyższy było lądować. Ale lądować doprawdy nie było gdzie: łany, pola suche, pola błotniste ryżowe, ogrody, wioski i znowu pola... Wszystkie małe, tak małe, iż zdawało się, że nie pomieszczą nawet skrzydeł samolotu... Domicki zniżył lot i zaczął zataczać koła, szukając terenu... Tłumy ludzi zbierały się na drogach i przed domami, machały rękami, biegły utrudniając jeszcze wybór miejsca. Nareszcie pod samem miastem, którego wysokie mury i jeszcze wyższe wieżyce pagód zastąpiły im groźnie drogę, dostrzegli coś w rodzaju małego pola usianego kopcami... Domicki domyślił się, że to cmentarz, lecz lądować tu byłoby można jedynie na szerokiej drodze... Na nieszczęście droga pełna była ludzi. Wzniósł się więc znowu Domicki, a za nim Korczak i przelecieli nad miastem, aby szukać miejsca dogodnego po drugiej jego stronie. Tam nareszcie szczęśliwie spostrzegli dość duży plac trawiasty w pobliżu jakiejś świątyni. Trawa była jesienna nie wysoka i niegroźna, gorzej było, że z boku rosły drzewa, lecz wyboru nie mieli. Domicki plac parę razy okrążył, zatrzymał motor i zaczął planować przy słabym wietrze... Wkrótce samolot lekko usiadł na ziemi, podbiegł i stanął. Tłumy ludzi zaczęły się zbiegać. — Daremnie Domicki zaczął krzyczeć i pokazywać znakami, żeby się usunęli, i dali miejsce do opuszczenia się drugiemu statkowi, który jeszcze krążył w powietrzu, daremnie Hanka zwracała się do tłumu po mongolsku, ludzie rozbawieni jak dzieci, ze śmiechem i skokami pchali się do maszyny, trącali ją, krzyczeli... Nieszczęsny Korczak wciąż krążył. Nareszcie znalazł się jakiś młody Chińczyk, z którym udało się Hance po francusku porozumieć... Powiedział parę słów do tłumu i ten w panice uciekł pod drzewa, Domicki poprowadził tam swój samolot i Korczak wylądował na opuszczonem przezeń miejscu...
Zjawili się urzędnicy i zaczął się cały szereg nieznośnych uciążliwych formalności, wypytywań, spisywań, „doprosów“... Bardzo im pomogły papiery wydane przez Szag-dura i listy polecające po chińsku; więcej jeszcze pomogły srebrne, otrzymane również od Szag-dura dolary, lecz dopiero po dwóch dniach udało im się dostać do Pekinu i znaleźć pomoc i opiekę we francuskiem poselstwie...
W pół roku potem drogą okólną przez Francję otrzymali Domiccy list od Szag-dura, w którym donosił, że Geril-tu Chanum na czele wojsk mongolskich i bolszewickich zajęła Urgę, że wielki „subiłgan“ wyższych lamów ogłosił ją za nowe wcielenie Buddy za „Zieloną Tarę“[29] na miejsce dawnego Chutuchty, który przez ucieczkę utracił Ducha Dobrotliwego... Mieszka teraz w purpurowym pałacu i rządzi krajem jako Bogdo-Gegen za pośrednictwem dawnego Dżał-chań-cy, wuja Szag-dura... Tego zażądali nowi przyjaciele Mongolji... On sam, Szag-dur, opuścił stolicę, ożenił się z Tu-sziur, został Nojonem na miejsce Dordżi Namynia, opiekuje się jego dziećmi i rządzi odziedziczonemi po nim stadami i ludźmi...
— Uważasz, Hanka, o polityce ani słowa! Niby ze wszystkiego zadowolony... Tego niełatwo „bolszewicy“ zahaczą... A przecież napewno politykuje. Chytry Mongoł!... — zwrócił się Domicki do żony z uśmiechem.
— Miły i szlachetny człowiek!... — odpowiedziała ta, kładąc rękę na ramieniu męża.
— Trzeba będzie o tem wszystkiem napisać do Maćka i że mu się Szag-dur Nojon kłania... Lubili się nawzajem! — zauważył Domicki, poczem z udaną srogością zwrócił się do Korczaka, przy którym list czytano:
— A ty, kiedy się ożenisz?...
— Muszę przedtem drugi raz przelecieć nad Mongolją!... — roześmiał się lotnik.

KONIEC





  1. Polando — Polak po chińsku.
  2. Duch.
  3. Złota Jaskółka — przezwisko.
  4. Pastuchów.
  5. Zwykle kilka jurt razem stojących — tworzy „stawkę“.
  6. Powitanie mongolskie.
  7. Chał-cha nazywają sami siebie Mongołowie Wschodnich ajmaków (chorągwi). Ajmaki, które odpowiadają księstwom dzielą się na „choszuny“ — coś w rodzaju powiatów. Na czele ajmaków stoją chanowie, na czele choszunów — nojonowie (książęta). „O-löt“ zwą się Mongołowie zachodnich ajmaków
  8. Oczir — nazwisko, meren — ranga odpowiadająca stopniowi rotmistrza. Na pograniczu podlega mu zwykle kilka „chara-ułów“. — „Charauł“ — coś w rodzaju stanicy kozackiej, której ludność męska pełni powinność straży celnej oraz wojskowej, za co korzysta bezpłatnie z pastwisk, roli oraz otrzymuje mały żołd towarami chińskiemi od rzędu z Pekinu.
  9. Rosjan.
  10. Urge — stawka książęca, zwykle kilka jurt razem stojących. Nad namiotem księcia w razie jego obecności powiewa zwykle barwna chorągiew ze znakiem rodowym.
  11. Mocny kij z klapą rzemienną na końca, coś w rodzaju nahajki do popędzania koni.
  12. Kraina Bargu — Zabajkalie, naród Bargu — Burjaci.
  13. Polak.
  14. Rosjanin.
  15. Boska dziewica.
  16. „Chotun“ i „Chanum“ — znaczy to samo: pani, gospodyni, często w potocznej mowie używa się naprzemian.
  17. Onon — dopływ Szyłki.
  18. Generał-Gubernator, głównodowodzący wojsk.
  19. Biura rządowe.
  20. Długa do ręcznika podobna sztuka tkaniny, używana w Mongolji na podarunki przyjaciołom i ofiary bogom.
  21. Tajdżi — szlachta
  22. Kampo — wieszczbiarze.
  23. mnisi pierwszego stopnia.
  24. Wzniesienie z cegieł opalane z dołu, na którem mieszkańcy Chin siedzą i śpią w zimie.
  25. Kanclerz.
  26. Wódka chińska.
  27. Zły duch.
  28. Dziewkarz — obelżywa nazwa, nadawana nie uznającym celibatu „czerwonym kołpakom” (diuk-pa) przez bezżennych amów „żółtych” (giluk-pa; pa-kołpak).
  29. „Tara“ — to samo co „Darichu“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.