Dama kameliowa/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dama kameliowa |
Wydawca | Księgarnia K. Fiszlera |
Data wyd. | 1910 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Dame aux camélias |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W dwa dni później licytacya skończyła się całkowicie. Przyniosła ona sto piędziesiąt tysięcy franków.
Wierzyciele zabrali dwie trzecie a rodzina, złożona z siostry i małego jej syna, odziedziczyła resztę.
Siostra ta zrobiła wielkie oczy, gdy doniesiono jej, że jest dziedziczką piędziesięciu tysięcy franków.
Już od sześciu czy siedmiu lat, kobieta ta nie widziała swej siostry, która znikła pewnego dnia i nie wiedziano nic o niej od chwili zniknięcia.
Przybyła więc pośpiesznie do Paryża i trzeba było widzieć zdziwienie tych, którzy znali Małgorzatę, kiedy spostrzegli, że jej jedyna dziedziczka była tęgą i piękną wiejską kobietą, która dotąd nigdy jeszcze nie opuszczała swej parafii.
Los jej był odrazu zapewnionym — a ona nie wiedziała nawet, z jakiego źródła przybywała ta niespodziewana fortuna.
Mówiono mi, że powróciła do swej wioski, unosząc ze sobą wielki smutek po stracie swej siostry.
Wszystkie te okoliczności powtarzano w Paryżu, tej matce skandalów; wkrótce atoli poczęto ich zapominać a nawet ja sam powoli traciłem je z pamięci, kiedy nowy wypadek pozwolił mi poznać całe życie Małgorzaty i dał mi tak rzewne szczegóły, że wzięła mię chęć opisania tej historyi, co też uczyniłem.
Od trzech czy czterech dni mieszkanie jej pozbawione wszystkich mebli zlicytowanych, czekało na wynajęcie, kiedy pewnego poranku zadzwoniono do mnie.
Mój służący a raczej mój stróż, pełniący u mnie funkcyę służącego, poszedł otworzyć i przyniósł mi bilet, mówiąc, że osoba, która go oddała, życzy sobie mówić ze mną.
Rzuciłem okiem na ten bilet i wyczytałem na nim dwa słowa:
„Armand Duval”.
Począłem myśleć, zkąd znam to nazwisko i przypomniałem sobie pierwszą kartkę książki: „Manon Lescaut”. Czego chce odemnie człowiek, który dał tę książkę Małgorzacie? Kazałem prosić natychmiast czekającego.
Ujrzałem młodego człowieka, blondyna, wysokiego, bladego, ubranego po podróżnemu, w stroju, którego widać nie zmieniał od kilku dni a nawet nie oczyścił się w Paryżu, gdyż był cały pokryty kurzem.
Pan Duval, zmięszany, nie starał się nawet ukryć swego stanu i ze łzami w oczach a drżeniem w głosie rzekł:
— Panie, wybacz, proszę, moim odwiedzinom i ubraniu mojemu, lecz prócz tego, że między ludźmi to uchodzi, pragnąłem widzieć pana dzisiaj jeszcze koniecznie, nawet nie poszedłem do hotelu, gdzie posłałem swoje rzeczy i przybiegłem do pana, lękając się, chociaż jeszcze dość wcześnie, iż nie zastanę go w domu.
Prosiłem pana Duvala, by usiadł przy kominku, co uczynił, wyjmując z kieszeni chustkę, w którą ukrył na chwilę twarz swoją.
— Dziwną się panu zapewne wydaje — rzekł uśmiechając się smutnie — ta wizyta o podobnej godzinie, w podobnym stroju i z płaczem... przyszedłem jednak prosić pana po prostu o wielką przysługę.
— Mów pan, jestem na pańskie rozkazy.
— Wszak pan byłeś obecnym przy licytacyi rzeczy po Małgorzacie Gautier.
Na te słowa, wzruszenie, nad którem panował przez chwilę młodzieniec, wzięło nad nim górę i zmuszony został ukryć twarz w swe dłonie.
— Wydaję się panu śmiesznym — dodał — lecz wybacz mi to i wierz mi, że nie zapomnę nigdy cierpliwości, z jaką mię słuchasz.
— Panie — odrzekłem — jeżeli przysługa, jaką ci mam wyrządzić, ma uciszyć nieco zgryzoty, jakich doświadczasz, powiedz mi szybko, w czem mogę ci dopomódz a znajdziesz we mnie człowieka szczęśliwego, że ci pomoże ich ulżyć.
Uczułem pewien rodzaj sympatyi dla boleści pana Duvala i chciałem mu serdecznie być użytecznym.
Rzekł więc do mnie:
— Kupiłeś pan na tej licytacyi jedną rzecz?
— Tak panie, książkę.
— „Manon Lescaut”?
— W istocie.
— Czy masz pan jeszcze tę książkę?
— Jest w mojej sypialni.
Armand Duval na tę wiadomość odetchnął i zdawało się, że mu wielki ciężar spadł z serca. Podziękował mi, jak gdybym mu już oddał jaką przysługę, zachowując tę książkę.
Powstałem więc, poszedłem do sypialni, wziąłem książkę i podałem mu ją.
— Tak, to ta sama — rzekł, patrząc na dedykacyę — ta sama...
I dwie duże łzy padły na karty.
— A więc, panie — rzekł, podnosząc głowę i nie usiłując już nawet ukrywać łez — czy bardzo pan cenisz tę książkę?
— Dlaczego panie?
— Bo chcę pana prosić, byś mi ją odstąpił.
— Wybacz pan mojej ciekawości — rzekłem wówczas — lecz to pan dałeś ją Małgorzacie Gautier.
— Ja, panie.
— A więc ta książka należy do pana — odrzekłem — jestem szczęśliwy, że mogę ją panu zwrócić.
— Ale — odpowiedział pan Duval z zakłopotaniem — przecież... powinienem panu zwrócić sumę, jaką dałeś za nią...
— Pozwól pan, że mu ją ofiaruję. Cena jednej książki w podobnej licytacyi jest drobnostką a nawet nie przypominam sobie, wiele za nią zapłaciłem.
— Dałeś pan za nią sto franków.
— To prawda — odrzekłem zakłopotany nieco — zkąd pan to wiesz?
— To bardzo proste — spodziewałem się przybyć do Paryża na czas licytacyi Małgorzaty a przybyłem dopiero dzisiaj. Chciałem koniecznie posiadać jakiś przedmiot pochodzący od niej i pobiegłem do komornika z prośbą o pozwolenie przejrzenia listy sprzedanych rzeczy i imion kupujących. Spostrzegłem że książkę tę pan kupiłeś, postanowiłem prosić pana, byś mi ją odstąpił, chociaż cena, jaką za nią zapłaciłeś, kazała mi się lękać, czy pan czasem nie przywiązujesz do niej jakich wspomnień...
Mówiąc to, Armand widocznie lękał się, czy czasem nie znałem tak Małgorzaty jak on ją znał.
Pośpieszyłem pocieszyć go.
— Znałem pannę Gautier tylko z widzenia — jej śmierć zrobiła na mnie wrażenie, jakie zwykle robi na młodym człowieku śmierć pięknej kobiety, którą spotykał. Chciałem cokolwiek kupić na licytacyi i zapędziłem się za wysoko w szacunku tej książki na przekór jakiemuś jegomości, który pragnął ją koniecznie kupić. Powtarzam więc panu, książka ta jest na pańskie zawołanie i proszę pana, byś ją przyjął nie w ten sposób jak od komornika, ale żeby była między nami ogniwem dłuższej i szczerszej przyjaźni.
— Dobrze, panie — rzekł Armand — wyciągając do mnie rękę, przyjmuję i będę ci wdzięczny przez całe życie.
Miałem serdeczną ochotę zapytać się Armanda o Małgorzatę, gdyż dedykacya książki, podróż młodzieńca, jego chęć posiadania tej książki — podniecały moją ciekawość, lecz lękałem się, by przez pytania nie pokazać się człowiekiem, który dlatego nie przyjął pieniędzy, by miał prawo wtrącania się w jego sprawy.
Odgadł jednak myśl moją i rzekł:
— Czytałeś pan tę książkę?
— Całkowicie.
— Cóż pan myślisz o tych dwóch wierszach, które tu napisałem?
— Zrozumiałem odrazu, że w pańskich oczach biedna dziewczyna, której dałeś tę książkę, występuje ze zwyczajnej kategoryi, bo nie chcę widzieć w tych wyrazach pospolitego komplementu.
— I miałeś pan słuszność. Dziewczyna ta to anioł. Przeczytaj pan ten oto list.
I podał mi papier, który musiał być nieraz odczytywanym. Otworzyłem go, oto co w nim było:
„Mój drogi Armandzie; otrzymałam twój list, jesteś dobrym i dziękuję za to Bogu. Tak, mój przyjacielu, jestem chora i to chora nie na żarty, lecz zajęcie twoje mną, jakie dotąd okazujesz, zmniejsza o połowę moje cierpienia. Już bezwątpienia nie będę tak długo żyła, bym miała szczęście uściśnięcia ręki, która napisała ten dobry list, jaki przed chwilą otrzymałam, a którego wyrazy byłyby mię zapewne wyleczyły, gdyby cokolwiek wyleczyć mię mogło. Nie zobaczę cię już, gdyż jestem bardzo blizką śmierci a setki mil dzielą cię odemnie. Biedny przyjacielu! Twoja Małgorzata dawniejsza całkiem się zmieniła a nawet lepiejby było, byś jej zupełnie nie widział, niż taką, jaką jest teraz. Pytasz mi się, czy ci przebaczam! O! z całego serca, mój drogi, gdyż złe, jakie chciałeś mi wyrządzić, było tylko dowodem miłości, jaką miałeś dla mnie. Już miesiąc upłynął jak leżę w łóżku i tyle mi idzie o twój szacunek, że ciągle piszę dziennik mego życia, od chwili w której rozeszliśmy się, aż dotąd, dopóki sił mi nie zbraknie do pisania.
„Jeżeli, Armandzie, w istocie jeszcze zajmujesz się mną, to proszę, po powrocie twoim, idź do Julii Duprat. Ona ci odda ten dziennik. Znajdziesz tam powód i wytłomaczenie tego co zaszło między nami. Julia jest bardzo dobrą dla mnie — często rozmawiamy z nią o tobie. Była wtedy, kiedy przyszedł twój list, płakałyśmy, czytając go.
„Wrazie gdybyś nie był dał znać o sobie, zobowiązałam ją do oddania ci tych papierów, po twojem przybyciu do Francyi. Nie bądź mi wdzięcznym. Ten ciągły powrót do wspomnień o jedynych chwilach szczęścia w mem życiu, był dla mnie rozkoszą i jeśli ty znajdziesz w czytaniu tem wytłomaczenie przeszłości, ja znajduję wielką ulgę.
„Chciałabym ci coś zostawić, coś coby ci ciągle przywodziło mię na pamięć, lecz wszystko mi zasekwestrowano i nic nie należy do mnie. Czy rozumiesz, mój drogi? Umieram, a z mego sypialnego pokoju słyszę kroki stróża chodzącego po salonie a którego moi wierzyciele tu postawili, by nic ztąd nie wzięto i by im nic nie przepadło, w razie gdybym umarła. Spodziewam się, że z licytacyą zatrzymają się do mego skonu.
„O, ludzie są bez litości, albo raczej, mylę się, to Bóg jest sprawiedliwym i niewzruszonym.
„A więc, mój najdroższy, przybędziesz na licytacyę i kupisz cośkolwiek, gdyż jeślibym odłożyła jakąś rzecz dla ciebie i gdyby się o tem dowiedziano, żądanoby później zwrotu takowej od ciebie.
„Smutne to życie, które opuszczam!
„Jakże Bóg byłby dobrym, gdyby mi pozwolił widzieć cię przed śmiercią! Według wszelkiego prawdopodobieństwa bądź zdrów, jedyny — wybacz, że nie piszę dłużej do ciebie, lecz ci, co mi mówią, że mię wyleczą, wycieńczają mię krwi puszczaniem a ręka odmawia mi posłuszeństwa.
Małgorzata Gautier“.
I w rzeczy samej, ostatnie wyrazy zaledwie można było przeczytać. Oddałem ten list Armandowi, który go bezwątpienia odczytywał w pamięci, gdyż rzekł do mnie:
— I któżby wierzył, że to kobieta utrzymywana pisała ten list! — i wzruszony tem wspomnieniem patrzał przez jakiś czas na pismo listu, który w końcu przycisnął do ust.
— I kiedy pomyślę — ciągnął dalej — że ona umarła, żem jej niewidział i że jej już nie ujrzę więcej, kiedy pomyślę, że więcej dla mnie niż siostra rodzona zrobiła, nie mogę sobie darować, żem jej pozwolił tak umrzeć. Umarła, umarła, myśląc o mnie, pisząc i wymawiając me imię, biedna, droga Małgorzata!...
A puszczając wodze swym myślom i łzom, wyciągnął do mnie ręce i rzekł:
— Uważanoby mię za dziecko, gdyby ktoś ujrzał mię płaczącego nad taką śmiercią — bo nikt nie wie, co wycierpiała ta kobieta z mojej przyczyny, jak ja byłem okrutny, jak ona była dobrą i zrezygnowaną. Zdawało mi się, że do mnie należy przebaczenie jej a dziś widzę się niegodnym przebaczenia, jakie mi ona udziela. O, dałbym z dziesięć lat z mego życia, bym mógł jedną godzinę płakać u jej stóp!...
Jestto rzeczą bardzo trudną pocieszać kogoś w boleści, której się nie zna a jednak byłem przejęty tak żywą sympatyą dla tego młodzieńca, spowiadał mi się ze swych zgryzot z taką otwartością, że sądząc, iż moje słowo nie będzie mu obojętnem, rzekłem:
— Czy nie masz pan rodziców, przyjaciół? Miej pan nadzieję, obacz ich a oni cię pocieszą, bo co do mnie, mogę tylko żałować pana...
— To prawda — odrzekł, wstając i przechadzając się wielkiemi krokami po pokoju — nudzę pana. Daruj, nie pomyślałem nad tem, że moja boleść nic pana nie obchodzi i że zajmuję pana rzeczą całkiem obojętną.
— Mylisz się, co do rozumienia słów moich, jestem cały na twoje usługi — tylko żałuję, że nie mogę uspokoić pańskich zgryzot. Jeśli moje towarzystwo i moich przyjaciół może pana rozerwać, jeśli nakoniec potrzebujesz mię pan w czemkolwiekbądź, pragnę byś wiedział o wielkiej przyjemności, jaką mi tem sprawisz.
— Wybacz pan, wybacz; boleść nastraja uczucie. Pozwól mi pan zostać tutaj jeszcze chwilkę, bym mógł otrzyć me oczy, ażeby nikt na ulicy nie patrzał ze zdumieniem na mężczyznę płaczącego. Uczyniłeś mię pan szczęśliwym, dając tę książkę, nie wiem, czy będę mógł czemkolwiek wywdzięczyć się panu za to.
— Udzielając mi trochę swej przyjaźni i opowiadając mi przyczynę swoich zmartwień. Człowiek znajduje ulgę w opowiadaniu tego co cierpi.
— Masz pan racyę, lecz dziś potrzebuję się wypłakać i mówiłbym panu słowa bez związku. Kiedyś opowiem panu historyę i zobaczysz, czy mam powody żałowania biednej dziewczyny. A teraz — dodał, wycierając sobie ostatni raz oczy i przeglądając się w lustrze — powiedz mi pan, że nie jestem mazgajem i pozwól mi odwiedzać siebie.
Wzrok tego młodzieńca był dobry i słodki, chciałem go uścisnąć.
Tymczasem oczy jego poczęły znowu wilgotnieć łzami, widząc, że to spostrzegłem, spuścił takowe.
— No — rzekłem — odwagi więcej!
— Do widzenia! — powiedział mi.
I z wielkim wysiłkiem, by nie płakać, wybiegł szybko.