Dekabryści/Część pierwsza/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Dmitrij Mereżkowski
Tytuł Dekabryści
Podtytuł powieść
Wydawca Krakowska Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia „Czasu“
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Barbara Beaupré
Tytuł orygin. 14 декабря
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III.

W sali zimowego pałacu, położonej pomiędzy pokojami adjutantury, a tymczasowym apartamentem wielkiego księcia Mikołaja, ciemno było o godzinie ósmej z rana, całkiem, jak w nocy. Wysokie okna ziały nieprzejrzaną czarnością — jakaś mgła czarno-żółta, przenikliwa, jak gryzący dym sączyć się zdawała poprzez okna i ściany. Woskowe świece, osadzone w masywnych kandelabrach, płonęły przyćmionem światłem na długim stole, pokrytym zielonem suknem, oświecając środek tylko sali, której kąty tonęły w mroku. Z mroku tego wynurzały się wizyjnie dwa portrety: Katarzyny drugiej i Aleksandra pierwszego i zdawało się, że babka i wnuk porozumiewają się tajemniczo, mrugając do siebie z zagadkowo drwiącym uśmiechem.
Starzy dygnitarze w jedwabnych pończochach i trzewikach, w mundurach, haftowanych złotem, błąkali się po sali, jak nikłe cienie, zbliżali się do siebie, szeptali i znów rozchodzili, a w najciemniejszym kącie sali siedzieli nieruchomo, jak trzy martwe posągi, trzej jakby z trumny powstali nieboszczycy, siedemdziesięcioletni minister spraw wewnętrznych Łańskoj, ośmdziesięcioletni minister oświecenia Szyszkow i nieśmiertelny, zda się, jenerał Arakczejew. Pierwszy to raz od czasu zabójstwa swej faworyty Anastazji Mikołajównej pokazał się na dworze.
— Śmierć dziewki — mówiono o nim — odjęła mu, zda się, zdolność zajmowania się sprawami publicznemi, a śmierć Aleksandra ożywiła go na nowo.
Wszyscy wiedzieli, że z Warszawy przybył kuryer z ostateczną odmową Konstantego i że dziś jeszcze podpisany być musi manifest o wstąpieniu na tron cesarza Mikołaja I. Lada moment oczekiwano wejścia księcia Aleksandra Mikołajewicza Golicyna z manifestem, przepisanym na czysto i za każdem skrzypnięciem drzwi oglądano się, czy to nie on.
Przy kominku stał, grzejąc się przy ogniu, wysoki, przystojny, miłej powierzchowności starzec, o podłużnych, delikatnych rysach, twarzy bladej, z dwoma bolesnemi zmarszczkami dokoła ust, wyrażających melancholię i wrażliwość. Był to Mikołaj Karamzin, cichy, jesienny, wieczorny człowiek. Chory był wciąż w tych dniach. »Nerwy mam — mówił — zupełnie rozbite, czuję się słaby, jak dziecko«. Zgnębiony był śmiercią cesarza Aleksandra, jak stratą najlepszego, umiłowanego przyjaciela, zgryzła go również obojętność wszystkich dla tej śmierci.
— Wszyscy myślą o sobie, nikt o Rosyi.
Wszystko drażniło go, raniło, dotykało, chciało mu się wciąż płakać bez przyczyny; czuł się starym, biednym, rozbitym, całkiem, jak jego »Biedna Liza«[1].
Mikołaj polecił mu pierwotnie zredagowanie manifestu o swem wstąpieniu na tron, lecz później projektu nie przyjął. Nie podobały mu się słowa »Skoro Rosya żyje w pomyślności, jaką daje powszechna swoboda praw obywatelskich i spokój czystych serc“. Karamzin zmienił to zdanie, lecz poprawka nie znalazła uznania i polecono napisanie manifestu Sperańskiemu.
Karamzin zgryzł się, lecz nie przestał bywać u dworu, aby mówić o przyczynach powszechnego niedomagania i środkach uszczęśliwienia ojczyzny. — Mówił, lecz nikt go nie słuchał, tak, że wreszcie zamilkł i odszedł!
— Skończone, skończone życie moje, pora umierać — i śmiał się i płakał na przemiany nad biedną, starą Lizą.
I teraz, stojąc obok kominka, spoglądał zdala na wszystko z zadumaną troską.
— Patrzę na wszystko — mawiał — jak na grę ruchomych cieni. Obok niego szeptali dwaj starzy dygnitarze.
— Mam nadzieję, że nie utracimy was jeszcze — pytał jeden.
— Bóg raczy wiedzieć, co teraz będzie — odpowiadał drugi, ruszając ramionami. Onegdaj po wieczerzy ugaszczał nas Piotr Piotrowicz szampanem, mówiąc: »Pijmy, póki można!« Nie wiadomo, czy jutro żyć będziemy.
— Cóż tak zawsze zadumany Wasza Ekscelencyo? — rzekł, podchodząc do Karamzina starszy szambelan Aleksy Lwowicz Naryszkin, człowiek zasypany wprost złotem i brylantami, o twarzy wysoce dostojnej, a nie znaczącej i sztucznym uśmiechu starego wielmoży z czasów carowej Katarzyny.
Wesołek to był i żartowniś wtedy nawet, gdy innym było nie do żartów.
— Nie ja jeden a cała Rosya — zaczął Karamzin.
— No! Rosyę zostawmy na boku — uśmiechnął się Naryszkin. — Onegdaj w czasie panichidy na placu przed cerkwią dokazywać zaczęli dorożkarze. Posłano do nich, by ich uśmierzyć z przestrogą, że nie godzi się oddawać swawoli, gdy wszyscy opłakują nieboszczyka. A oni na to: poco go — powiadają — opłakiwać? Można i tak cześć oddać za to, że tyle czasu żył, bo widzicie go, mało to lat carował?! Oto macie Rosyę!
Blada twarz Karamzina zapłoniła się.
— Spodziewam się — rzekł — że znajdą się jeszcze w Rosyi ludzie, zdolni zapłacić należny dług wdzięczności...
— Cóż znowu mój miły! Eto dzisiaj długi płaci? Co do mnie, dopiero na łożu śmierci powiem:
C’ est la prémiêre dette que je paie a la nature — rozśmiał się Naryszkin.
— Coście tu powyrabiali! — krzyczał zły karlik o mordce Kałmuka, minister sprawiedliwości Łobanow-Rostowskij, karcąc siwego szczura Olenina, pełniącego funkcye sekretarza stanu. — Pomięszaliście całkiem papiery. No! Chyba Die ma u was cara w głowie[2].
— Co on mówi o carze? — pytał niedosłyszawszy książę Łopuchin, prezes rady stanu i komitetu ministrów, kawaler wielkiego krzyża maltańskiego, starzec wysoki, strojny, pokaźny, ubielony, uróżowany, ze wstawioną szczęką i uśmiechem satyra. Głuchy już był trochę, a w ostatnich dniach skutkiem nawału wrażeń, głuchota ta wzrosła jeszcze.
— Mówi, że Olenin niema cara w głowie — krzyknął mu Naryszkin w ucho — a wy co myśleliście?
— Myślałem, że mówi, iż nie ma cara w Rosyi.
— Bo też go i niema — uśmiechnął się Naryszkin — i wiecie panowie co jest zdumiewające, że chociaż już blisko miesiąc żyjemy bez cara, wszystko mimo to idzie z tym samym ładem, a raczej z tym samym bezładem co i wpierw.
— Wszystko robią na opak, grają jak w piłkę — krzyczał dalej Łobanow.
— W jaką piłkę? — dopytywał Łopuchin.
— No o tem nie można krzyczyć w ucho — zauważył Naryszkin, a potem zapytał szeptem Karamzina.
— A wy słyszeliście o piłce?
— Nie! nie słyszałem.
Pendant quinse jours, on jone la couronne de Russie au ballon, en se la renvoyant mutuellement. Tak raczył wczoraj zażartować francuski poseł Laferroniére. Żarcik ten omal, że nie wejdzie do historyi.
Łopuchin nastawił ucha, usłyszawszy nazwisko Laferroniére, dorozumiał się widocznie o co chodzi i zaśmiał się, odsłaniając szereg równych białych zębów swej sztucznej szczęki, od której oddech jego miał zapach nieboszczyka.
— Jakże wasz reumatyzm Mikołaju Michajłowiczu — przemówił słodko miodowym głosem blisko sześćdziesięcioletni mężczyzna, z dwoma kosmykami siwych włosów dokoła łysawej głowy, z twarzą niezwykle zadziwiająco mlecznobiałą i wielkiemi niebieskiemi oczyma, obracającemi się dziwnie powoli z wyrazem błogiej słodyczy. Wzrok konającego cielęcia, powiedział o nim ktoś. Był to Michał Michajłowicz Speranskij.
— A mnie hemoroidy całkiem zamęczą — dodał nie czekając odpowiedzi, i wyjął z tabakierki szczyptę lafermy wsuwając ją do nosa dwoma długimi cienkimi palcami i ocierając ślady wątpliwej czystości jedwabną, czerwoną chustką. Byłbym ja zuch, mawiał o sobie, gdybym nie zażywał tabaki.
— I cóż? wasza wielmożność, czy gotów już manifest? — zapytał Karamzin, chcąc umyślnie zaznaczyć, że niechowa urazy.
Speranski obrócił na niego swoje leniwe oczy i uśmiechnął się cienkim uśmieszkiem.
— Nie mówcie mi o tem, mam już tu, ten manifest — odparł ukazując ręką na gardło. — Jak tu objaśnić rzeczy nie do objaśnienia, jak wyłożyć ludowi te familijne ceregiele; Konstanty zrzeka się na rzecz Mikołaja, Mikołaj na rzecz Konstantyna. Ani z doma, ani do domu.
— A cóż było robić?
— Nie otwierać testamentu i piwa nie warzyć.
— Zlekceważyć wolę zmarłego?
— Umarli woli nie mają.
— Niedobre to słowa wasza wielmożność.
— Lepsze niedobre słowa, niż niedobre czyny. Nie wolno igrać z ustawowem następstwem tronu. Jeśli nieboszczyk cesarz, kochał choć trochę swoją ojczyznę, która dała mu w 1812 roku tyle dowodów oddania, to jak mógł narażać w ten sposób Rosyę. Zresztą co o tem mówić? ostatnie dziesięć lat jego panowania przechodzą wszystko, cośmy kiedy słyszeli o żelaznym wieku. A może zresztą, wszystko to idzie ku dobremu, jak to lubicie powtarzać.
Karamzin milczał. W duszy zbierały mu się łzy obrazy za przyjaciela, brata najmilszego. Z trudem tylko panował nad sobą. Oparty o marmur kominka, spuścił głowę i zakrył oczy ręką.
— Czy się nie dobrze czubcie — spytał go Sperański.
— Tak! głowa mnie trochę boli, prawdopodobnie z nerwów, nerwy mam dziwnie rozbite.
— Jak wszyscy dziś, prawdopodobnie od słoty — odparł Sperański — a czy wiecie, jaki najlepszy środek na nerwy. Milefolja z gorzkim rumiankiem.
— Milefolja! Milefolja — powtórzył z bolesnym uśmiechem Karamzin, bo było coś w stulistnej słodyczy tego wyrazu, co uwięzło mu w gardle jak kamyk nie do przełknięcia. I zdało ma się, że ten cały Sperański, ze swą białą jak mleko twarzą i blado niebieskiemi oczyma konającego cielęcia sam istną jest milefolją.
— Tak, wszystko idzie ku lepszemu, choć nie w rozumieniu dzisiejszego świata — rzekł z cichym uśmiechem. — Jest Bóg nad nami, bądźmy więc spokojni.
— Macie słuszność Mikołaju Michajłowiczu bądźmy spokojni — uśmiechnął się Sperańskij. — Ja zawsze mówię Dei providentia et hominum, confusione Ruthenia ducitur.
— Co? co mówicie?
— Mówię że boską opieką i ludzką głupotą utrzymuje się Rosya.
Karamzin znów zakrył oczy ręką i znów chciało mu się śmiać i płakać razem.
— Dobrzy my obaj jesteśmy — myślał — w chwili, gdy rozstrzygają się losy ojczyzny, prawodawca rosyjski nie znajduje w sobie nic prócz śmiechu, a historyk rosyjski nic prócz łez. Skończone! Wszystko skończone, pora umierać. Stara biedna Lizo.
Otworzyły się w tej chwili drzwi od jenerał adjutantury i wszyscy ku nim spojrzeli, a ze drzwi wytoczył się z ogromnym portfelem pod pachą mały, tłusty, okrągły, jak zając, książę Aleksander Golicyn.
— No cóż? czy gotów manifest? — obstąpili go wszyscy?
— Jaki manifest? — przyczaił się jakby nierozumiejąc.
— Nie zapierajcie się wasza światłość, całe miasto wie.
— Na miłość Boga panowie! tajemnica stanu.
— Nie zdradzimy jej na pewno, a tylko powiedzcie czy gotów?
— Gotów. Zaraz będzie podpisany.
— Bogu dzięki! — westchnęli z ulgą.
W ciemnym kącie poruszyły się trzy nikłe cienie, Arakczejew przeżegnał się pomału.
Z przeciwnej strony sali otworzyły się drzwi drugie, wiodące do tymczasowych apartamentów wielkiego księcia Mikołaja Pawłowicza i wyszedł z nich jenerał adiutant Benkendorf, dzwoniąc ostrogami. Wybiegł lekko, zwinnie, prześlizgując się na posadzce, jak po lodzie, tak polotnie, jakby miał skrzydła u nóg i rąk, jak bożek Merkury, gładki, czysty, wymyty, wygolony, błyszczący, jak świeżo wybita moneta, młody wśród starych, żywy wśród martwych. Patrząc na niego wszyscy pojęli, że stare się kończy, a nowe zaczyna.
Świtało wreszcie, świtał pierwszy dzień nowego panowania, straszny, ciemny, nocny dzień. Szarzały już czarne okna a i twarze ludzkie pokrywały się jakąś trupią szarością. I zdało się, że rozwieją się za chwilę, rozprószą jak dym, unicestwią trzy nikłe cienie, siedzące pod ścianą i nie zostanie po nich śladu.





  1. Powieść Karamzina »Biedna Liza«.
  2. Przysłowie, odpowiadające polskiemu: niemieć oleju w głowie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Dmitrij Mereżkowski i tłumacza: Barbara Beaupré.