Dno nędzy/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dno nędzy |
Pochodzenie | Brzask |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1900 |
Miejsce wyd. | Warszawa — Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
W nocy, gdy słońce nie grzeje, a obłoki na niebie nie tłumią parowania, obfity oddech jezior ścina się od zetknięcia z pozostałymi lodami, osiada i pokrywa okolicę jednolitą oponą śnieżystych mgieł. Ich smugi pajęcze, kosmyki, strzępy i loczki, pokręcone, jak runo, powiewne, jak dymy, albo wiszą w powietrzu zamarłe w chwilowym spokoju, albo kołyszą się sennie w głębokiej ciszy poranku.
Lądy ukryte w ich mlecznej powodzi, przeświecają z dna niby ciemne, niewyraźne plamy, a wierzchołki lasów rysują się ponad niemi w szarem przestworzu, jak urocze wyspy dziwacznych roślin bez ziemi i podstaw. Cicho, biało, jak w zimie, lecz ciepło i lotno. Czasem wpół stopniała kra straci równowagę, zwali się z chrzęstem i bulkotem w wodę i przez rozdarte jej zrębem otwory w tumanie błyśnie na chwilę srebrno-czarna fala rozkołysanego jeziora. Czasem niewidzialny sznur kaczek przepłynie z kwakaniem i słychać, jak tam gdzieś żerują, pluszczą się wesołe, bezpieczne pod mleczną zasłoną. W powietrzu pusto. Orły, krogulce, czajki drzemią w kryjówkach, uperlonych rosą. Na bladych niebiosach blado migocą gwiazdy, zorza rozpala się coraz jaskrawiej i muska tumany różowym blaskiem. Barwy jej rosną, potężnieją, rozlewają się coraz dalej po widnokręgu, aż owioną go jednolitym, rubinowym pierścieniem tuż ponad płaszczyzną mgieł.
Wtedy zaczynają napawać sobą i mgły i powietrze, rumienić je, budzić... Na czole zorzy, gdzie goreją najsilniejsze ognie, gdzie granaty, złoto, topazy mięszają się w ślicznym dyademie, wystrzela nagle daleko na niebo promień lśniący i chyży. Gwiazdy gasną, wiatr lekki mąci tumany, do lecącego w zenity promienia łączą się pióra złociste i całe snopy strzał, wreszcie wypływa czoło zdobnego w nie słońca. Mgły rzedną, jeziora nabierają połysku, bladozielone, wiośniane brzegi uśmiechają się wdzięcznie, chóry ptaków zaczynają dźwięczeć i gwarzyć. Wiatr przegania kry po przymglonych jeszcze wodnych obszarach. Płynąc, kołyszą się, stukocą i błyskają w słońcu. I tak codzień, aż lody stopnieją.
Zazwyczaj mieszkańcy jurty w mgłę nie wychodzili na zewnątrz, gdyż wilgoć boleśnie działa na osłabione ich członki. Lecz tym razem ciekawość przemogła i Prąd wyruszył przed wschodem słońca obejrzeć bucz, który od wczorajszego wieczora już stał na miejscu. Nieodstępna Byterchaj dreptała za nim. Zaspani jeszcze i małomówni brnęli w tumanach po starych śladach. Słabe głosy budzącego się dnia dolatywały ich z jezior i tajgi.
— Mój Prądzie, a jeżeli złapiemy tyle ryby, że jej nie udźwigniemy? Co będzie? — szepnęła cichutko drżąca z zimna Byterchaj.
— Nie gada się tak! Rybak tak nigdy nie powie!... Już ty się nie bój, już my sobie damy radę. Aby tylko Bóg dał...
— Jak to strasznie w tej mgle... Wciąż zdaje się, że tam ktoś stoi... Prądzie, doprawdy stoi... Mój srebrny, mój dobry, daj rękę, daj choć patyczek... Tak się boję...
Rybak dobrotliwie wyciągnął w tył rękę i podał jej palec; mogli iść tylko jedno za drugiem, gdyż ścieżka wydeptana była wązko.
— Prądzie, nic tam nie stoi?
— Nic.
— Ale za to chodzi... Słyszysz, jak trzeszczy? O Boże! jakże się śmieje... To chyba sam szatan?!
— Cicho, to nurek chichocze!
Byli już niedaleko rzeczki. Jednostajny szmer płynącej wody uwiadomił ich o tem. Nagle Prąd zatrzymał się i ucha nadstawił. Byterchaj przylgnęła całem ciałem do jego nogi...
— Co? Co słyszysz?
— Istotnie, ktoś chodzi po naszej przegrodzie... Słyszysz, jak stękają dyle na mostkach? — szepnął.
Dziewczyna aż przykucnęła ze strachu. Jakut bacznie wpatrywał się w białe, skłębione opary. Po chwili wzrok jego zaczął rozpoznawać ciemniejsze zarysy drzew, pochylonych nad jasną przepaścią.
— Rzeczka! — szepnął.
Mgła w tem miejscu wciąż drgała, przesuwała się, jakby szarpana z dołu, podnosiła lub darła na strzępy, porywane przez zmienne fale rzeczułki. W jednej z takich chwil Prąd dostrzegł pale przegrody, mostek, a na nim ciemną, dużą, niewyraźną postać pochyloną nad wodą... Jednocześnie znów plusnęło, zaskrzypiało i głośno sapnęło.
— Niedźwiedź! — szepnął przelękły i w tył się cofnął. Byterchaj zajrzała mu w oczy...
— Cicho! Ani się waż krzyczeć... Zje nas oboje!
Z początku stąpali wolniuchno, ostrożnie, a potem pomknęli, jak strzała.
— Aby tylko mgła nie opadła... Śpiesz się, Byterchaj!... — popędzał biegnącą przodem dziewczynkę.
— Niedźwiedź! — krzyknął, wpadając do jurty. — A tom się zmachał, nie wiedziałem, że takie dobre jeszcze mam nogi!...
— Gdzie niedźwiedź!?
— A no rybę nam z buczy wyciąga. Stoi na mostku ogromny, jak chmura i majdruje... Aby nam tylko pali nie powywracał...
— Co nam po nich!? Teraz, skoro trafił... To to samo, co gdybyśmy nie mieli przegrody... Przepadła nasza robota!... — biadał Grzegorz.
— Przepadła nasza robota!... — powtórzyły żałośnie Anka i Kutujachsyt.
— Będzie pilnował, nie puści, a co gorsze, że i do jurty, do spiżarni przyjdzie!... Teraz głodne są... korzonków niema, jagód niema... małe kaczęta, kuropatwy i zające jeszcze nie urosły... Będzie pilnował naszej ryby, skoro raz ją wziął...
W wielkiej trwodze przesiedzieli dzień cały w izbie, paląc ogień. Mała często wychodziła przed próg i wracała z szeptem radosnym:
— Nie idzie, nie słychać...
— Czy aby nie zjadł Mergeń... — westchnęła Kutujachsyt. — Łatwo zjeść niedźwiedziowi samotną kobietę...
— Niechby nie uciekała! — oburzył się Prąd. — Ale zawsze szkoda, bo dobra z niej byłaby robotnica.
— Co jej zrobi? W nocy ogień palić będzie, a we dnie nie przyjdzie. Mergeń ma łódź, ma sieci... to zupełnie co innego...
— Ba! Gdybyśmy mieli łódź, toby też można było podjechać z daleka, zobaczyć. Pływa on, bo pływa, ale zawsze ujść można. Wiesz co, Grzegorzu, a gdybyśmy sobie sami tak naprędce uszyli tunguskie czółenko z kory brzozowej?
— Skąd nazbierasz tyle kory w prędkości... Lepiej już niechby Anka poszła i poprosiła u ludzi... I o krowy mogłaby się dowiedzieć. Przecież jej tam zaraz nie zabiją... a tak wszyscy pomrzemy...
Anka milczała wylękła i markotna.
Nazajutrz głód im począł mocno doskwierać; choć ze strachem poszedł jednak Prąd z Grzegorzem szukać pożywienia.
— Widzisz ją, gdzie się umieściła ludojadka... na wyspie — rzekł w drodze Prąd, kiwając głową w stronę Wielkiego jeziora.
Grzegórz nie zaraz odpowiedział, patrzył długo i uważnie na zielony wianuszek lasu, rzucony samotnie wśród błękitnych, wyzłoconych przez słońce roztoczy. Siny dym stale wił się nad nim. Prąd trafnie odgadł, że tam się kryje sadyba Mergeń.
— Wszystko widzi stamtąd, jak na dłoni. Nas ma blizko, a dostać się do niej nie możemy. Poczekaj jeno!... Wcześniej, czy później zrobię ja łódkę i odbiorę ci moje sieci... Dopilnuję, wyszperam, odbiorę... odgrażał się Prąd.
— Nikt, tylko ona! — zgodził się Grzegorz. — Dobrze wybrała, komarów mało będzie! Ale niech sobie siedzi. Dostaniem krowy... Anka pójdzie. Koniecznie trzeba, żeby poszła... siano kosić będziem. Czy nam to źle teraz bez kłótni, bez swarów? A to wciąż trzeba się było bać. Ciągła trwoga... Nie lubię, kiedy się kobiety kłócą... Niech sobie siedzi z Bogiem! — dodał w zamyśleniu.
Wrócili z pomyślnym dość połowem; znaleźli parę gniazd kaczych z zalęgłemi, co prawda, jajami, ale i to »jadło«.
Ośmieleni rezultatem, urządzili nazajutrz w południe wyprawę nad rzeczkę. Prąd całą drogę krzyczał i bębnił w starą patelnię; Grzegórz też krzyczał i wymachiwał płonącą pochodnią. Prąd, który szedł pierwszy, często oglądał się na towarzysza, a ten zawsze wtedy oczy odeń odwracał i chował twarz przybladłą.
— Co, przyznaj się? Zostawisz mnie, gdy wyskoczy? — spytał wreszcie rybak.
— Oj! chyba zostawię! — przyznał się Grzegorz. — Serce siedzi mi w krtani...
— To już mnie zje, gdyż na swoich nogach niedaleko ucieknę. Wiesz co, nie chodźmy, ale lepiej podpalmy las...
Próbowali podpalić las, ale wilgotne trawy zająć się nie chciały.
— Niech się dzieje wola Boga! — mężnie postanowił Prąd, machnął ręką i ruszył dalej z wielkim hałasem.
Nad rzeczką było zupełnie spokojnie. Słońce złociło zielonawą szybko mknącą wodę; wierzby i olszyny karłowate przeglądały się w niej, chyląc się nizko z brzegów; czarna siatka mostków rzucała z góry ruchliwe cienie, a dokoła każdego palika wił się wąż spienionego prądu.
Jakuci przedewszystkiem przysłuchali się, czy gdzie nie trzeszczy, potem rozniecili ogień. Spostrzegli od razu, że przegroda ich zrujnowana, a bucza niema.
— Przeklęta ludojadka! Patrz, toż to nożem pocięte!... Czego ona chce od nas?! — krzyknął niespodzianie Prąd, który pierwszy do mostków podszedł.
— Cóżeś ty gadał, że niedźwiedź?! Cóżeś ty gadał?... Ludzi głodem morzył! — rozgniewał się Grzegórz.
Prąd skrobał się w głowę.
— Czarne było... Nigdy już w mgłę nie pójdę! — szepnął. — A tam bucz... Zaczepił się o korzeń wikliny... Puściła go z wodą... Ryby nawet nie wzięła... Zgniła pływa w buczu... O piekielnica! Czego ona chce od nas? Ale przegrodę niewiele uszkodziła. Jedno tylko wyrwała przęsło... Nastraszyłem ją pewnie!...
— A jakże! Wrzuciłbyś ją pewnie do wody, jak ten bucz... nie pożałował... — szydził Grzegorz.
— Ech!... Możebym się namyślił... Koń baba! Alebym zawsze stał na brzegu i krzyczał!... przyznał się Prąd, któremu już wrócił dobry humor.
Wyciągnęli bucz z wody, poprawili uszkodzenia. Poczem pokładli się koło ognia w oczekiwaniu, czy się co nie złapie.
— Oj! — wzdychał Prąd, patrząc w niebo. — Te kobiety są jak słowa w zagadce! Czego chcą, niewiadomo! A tylko to wiem, że... nie za mnie, Grzegorzu, mści się ona na tym buczu...
Grzegórz spochmurniał.
Gdy się trochę ryb złapało, uradzili, że Prąd zaniesie je do domu i przyśle Grzegorzowi przez Ankę kołdrę i skórę na posłanie, gdyż tej nocy Grzegórz postanowił zostać na straży.