<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Dno nędzy
Pochodzenie Brzask
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1900
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Krótko tu trwają wiosna, lato i jesień, więc chyżo lecą. Szczególniej wiosna jest niezwykle zgiełkliwa, pełna tententu i szumu potoków, świegotu przelotnego ptactwa, rozmarzających podmuchów południowego wiatru. Ziemia niby w upojeniu, w nieustannych okrzykach wesela i dreszczach rozkoszy spieszy zrzucić z siebie śniegowe obsłony. W oczach prawie wyrastają z pod nich wypukłe piersi pagórków, zagięcia i stoki wybrzeży, wyspy i przylądki, lasy czarne jeszcze, ale już pełne żywicznej woni i ciepłej wilgoci. Tu i owdzie błyskają lazurowe źrenice żywej wody. Chmary pierzastych gości, poczynając od dużych, jak płaty śniegu, łabędzi, i kończąc na rojach drobnych, jak muszki, kulików, spadają na halizny, roją się w kałużach, hałasują w starych, zmiętych szuwarach. Chichot, świstanie, gęganie nie milkną. I cały ten potok życia nie wypoczywa, nie śpi, lecz szaleje, kocha, ucztuje w gorącej powodzi niezachodzącego słońca. Możnaby pomyśleć, że napawa ich strachem widok lodowatych jezior, co wciąż jeszcze drzemią martwe, sinobiałe w wątłych objęciach zbudzonej już ziemi. Spieszą się żyć, gdyż lękają się, że wrócić może surowa zima, co przed chwilą zaledwie odeszła. Ocknęły się wreszcie i jeziora. W ich wgłębieniach zebrało się dosyć wody, żeby spłynąwszy pod lodowe pokrywy, unieść je ruchem podobnym do głębokiego westchnienia. Dokoła lodów potworzyły się natychmiast szerokie zabrzeża, w których wiatr, burząc wodę, szczerbił zapomocą niej i kruszył zmurszałe kier brzegi. Ryba wesoło zapluskała w przeręblach i często, gdy po gorącym dniu różowe zorze kładły cichą poświatę na czarne wody, widać było na ich powierzchniach, w drogach wieczornego światła całe szeregi nozdrzy ogromnych szczupaków, co otwarłszy paszcze, nieruchomo stały, wciągając wonne, ożywcze powietrze do oskrzeli, zmęczonych stęchłym zaduchem zimowych odmętów. W dnie ciche kręgi rybich igraszek nieustannie poruszały wodę.
Prąd smolił na brzegu jeziora pierogę. Wodził żwawo rozgrzanem żelazem po szwach usypanych miałem z twardej żywicy modrzewiowej. Lekki wietrzyk daleko roznosił słodki jej aromat. U ognia siedziała Byterchaj z wiankiem żółtych, podbiegunowych sasanek na głowie. Innej odzieży nie miała. Wsparła łokcie na zgiętych kolanach, na dłoniach położyła głowę i słuchała uważnie piosenki rybaka, która wiła się smutna i powiewna, niby mgła wieczorna na tle potężnego wiosennego chóru jezior i lasów:

Księżyc blado lśni na nowiu,
Przed pałacem piękność młoda
Stoi w szatach z złotogłowiu,
A łzy płyną niby woda.
............
Hej, dziewczyno, znikł twój miły,
Kupcy wciąż ślą drużby, swaty,
Albo schroń się do mogiły,
Albo sprzedaj za dukaty...
Hej!...

— Po jakiemu śpiewasz, Prądzie?
— A co? Podoba ci się? To cudzoziemska piosenka. To piosenka z gubernialnego miasta... I... ii!... Wiele tam rozmaitych cudowności. Kościołów, gmachów, ludzi... Byłem i nieraz!... Bo ty nie myśl, że ja zawsze byłem taki, jak teraz... O nie! I mnie lubiły kobiety!...
— Piękny głos ma piosenka... Przetłómacz ją, Prądzie!
Rybak cierpliwie przetłómaczył treść piosenki.
— Co ona sprzeda, Prądzie?
— Siebie... Co ma sprzedać?
— I co? Oni ją zjedzą, jak Mergeń swoje małe?
Prąd rozśmiał się.
— Głupia jesteś. Jak wyrośniesz, to się dowiesz!
Jakże się dowiem, jeżeli stąd nie wyjdę?
— I to prawda. Nie wyjdziesz stąd. Stąd nikt nie wychodzi!
Rybak i dziecko mimowoli zwrócili oczy na daleki brzeg jeziora, gdzie ponad lasem unosił się samotny, ledwie zauważyć dający się dym.
— Ee! Co tam! Jeszcze masz czas, Byterchaj... Jeszcze ci może Bóg ześle kogo niezupełnie chorego, jak Grzegorz... A teraz pomóż mi spuścić łódkę, popłyniemy sieci zarzucić.

Księżyc blado lśni na nowiu...

zanucił, ale przerwał natychmiast.
— Pssyt!... Trzeba cicho się sprawiać... Ty siadaj tu z tyłu i pamiętaj, nie ruszaj się, nie ruszaj... Utopisz mnie!
Ostrodzioba, lekka, jak jaskółeczka, pieroga, kołysząc się, pomknęła po pociemniałej przedwieczornej wodzie na środek ku lodom. Tam Prąd zatoczył półkole, nawrócił i cichutko zaczął wyrzucać sieci, ułożone w pęki na dnie łodzi. Byterchaj pochyliła głowę na krawędź i ciekawie śledziła, jak łamie się w zmąconej wodzie własne jej odbicie, jak drży wianek żółtych sasanek na głowie. Prąd miał bardzo przebiegłe plany; postanowił odciąć sieciami od głębin grzejącą się u brzegów rybę, potem spłoszyć ją nagle, pewny, że uciekając na oślep, nie uniknie zasadzki. Udało mu się wybornie. Gdy pływali po osaczonem miejscu z wielkim hałasem, śpiewaniem i pluskiem, widzieli z daleka jak raz po raz nużają się i toną brzozowe pływaki sieci i woda tam burzy. Połów okazał się nadspodziewanie obfity. Wkrótce łódka zadudniła od uderzeń ogonów ogromnych szczupaków, wydobytych z wody; potwory otwierały szeroko zębate paszczęki, skwapliwie szukając, coby przed śmiercią ukąsić. Ale Byterchaj ani myślała włożyć tam palca. Płaskie, srebrno-łuskie ryby z piwnemi oczami, rzucały się z miejsca na miejsce całem ciałem, jakby wstrząsane w rzeszocie talary. Jedną z nich Prąd dłużej w ręku zatrzymał.
— Patrz Byterchaj... Ta ryba, jak my... Od tej ryby choroba nasza pochodzi... — rzekł i podał dziewczynce rybę pociętą bliznami, poranioną, z napuchniętemi tarczami głowy, jak u trędowatych. Ryba słabo trzepotała się w ręku dziecka i złowrogo patrzyła w twarz jego ziemi, mętnemi oczami...
— Puszczę ją, Prądzie... Żal mi jej...
— Nie puszczaj, nie puszczaj!... Ją trzeba na brzeg wynieść i w ziemi zakopać...
— Żal mi jej... — szeptała Byterchaj.
— A jakże. Ona nas zgubiła. Gdy taką rybę człowiek zje, zachoruje. Nie wie nawet, co zjadł, bo i one z początku tylko małe mają plamki... Zakopać ją trzeba, zakopać żywcem, żeby kropla krwi nie upadla na ziemię, bo tam często wyrośnie kwiat lub jagoda, co rozniesie chorobę. Nawet z grobu wyleźć może trucizna, myszy ją wykopią, ptaki rozwloką... Najlepiejby spalić, ale ogień nie lubi nieczystych rzeczy, zemści się...
Tak gwarząc, płynęli do brzegu, a księżyc mięszając srebro z purpurą wieczornej zorzy, siał swą drogę drżącą przed nimi. Reszta jeziora stała ciemna, nieruchoma: W dali świeciły na niej różowych kier zręby, a jeszcze dalej mgliły się sinawe otoczą tajgi. Gdy wyszli na wzgórek, gdzie stała jurta, tysiące takich jezior błyszczących i krwawych od zorzy, wysrebrzonych księżycem i lodami, spojrzało na nich z poza rzęs zarośli i lasów. Poszli do drzwi jurty buchających łuną suto płonącego ognia. Mieli ręce pełne zdobyczy i wesołe twarze. U proga spotkali Mergeń, która wychyliła się, by ich zawołać na wieczerzę.
— Jest... Zdobycz!...
Otoczyli ich kołem i oglądali świeży połów.
— Wcale dobry rok się zapowiada — zauważył Grzegorz.
— A co Grzegorzu. Gdybyśmy tak rzeczkę przegrodzili? Moglibyśmy nałapać, nawędzić na całą zimę...
— Kości mnie bolą... Woda zimna... — odpowiedział Jakut po długim namyśle.
— Przecież nie trzeba będzie wchodzić daleko do wody... Tam była już przegroda i jeden pal nawet ocalał...
— Jeszcze spadnę... Ręce mi osłabły, jak u dziecka... Tam głęboko, a pływać nie umiem...
— Prawda, jeszcze spadnie... — powtórzyła skwapliwie Anka.
— A ja?! Mam nogi gorsze od twoich, a będę łaził. Jeżeli tak o wszystkiem mówić, to można za życia zgnić... Można zgnić wcześniej, nim ciało odpadnie...
— Co tu długo gadać! Pójdzie, musi pójść... To męska robota i skoro ty pójdziesz, to i on pójść musi — krzyknęła zapalczywie Mergeń. — Inaczej nie damy Ance ani kruszyny jadła. Ona zdrowa, ona tu z własnej przyszła ochoty... Jadło gmina dostarcza dla chorych, nie damy się objadać...
Grzegórz siedział stropiony.
— Pójdę sama! — rzekła nieśmiało Anka.
— Idź, idź, tam wkoło gęste krzaki... — rozśmiała się Mergeń.
— A może i ty pójdziesz, Mergeń? — zapytał naiwnie Prąd. — Robota się znajdzie dla wszystkich... wikliny naciąć, pale i pręty znosić, gałązki łamać... Nawet Byterehaj weźmiemy, żeby ogień paliła. Tylko musicie jej koszulinę zmajstrować, żeby komary jej zbyt, nie skrzywdziły...
— A jakże! — mruknęła Mergeń... — A w domu kto zostanie doglądać Kutujachsyt!?
— Nie potrzebuję... nie potrzebuję jęknęła stara. — Lepiej żywność gromadźcie... Jadła z rana ugotujcie i zostawcie mi... Wody w pobliżu postawcie... i idźcie!...
— Więc pójdziesz? Tyś mocna! — zwrócił się przypochlebnie Prąd do Mergeń.
— Zobaczę! — mruknęła kobieta zamyślona i posępna.
Nazajutrz przy śniadaniu rzekła z łagodnym uśmiechem:
— Zrobimy tak: ty Prądzie z Anką i Byterchaj pójdziecie rzeczkę grodzić, a ja z Grzegorzem tymczasem natniemy wikliny, naznosimy do jurty i zaczniemy pleść bucze. Przecież ich niema, a bez buczy ryby chyba nie złapiecie...
— Racya! Ale my buczę możemy wieczorami pleść. Co to znaczy dla dwóch mężczyzn zrobić dwa bucze?
Grzegorz też upierał się, że pójdzie nad rzeczkę.
— Będę wam choć kołki podawał, jeżeli na kładce nie ustoję!
Mergeń słowa nie rzekła, tylko cisnęła łyżkę i usunęła się w kąt. Nie poszła z nimi i nikt jej już nie śmiał zapraszać.
— A co? Bał się! — szepnął z uśmiechem Prąd, przymrużył oko i wskazał głowę Grzegorza, który szedł pierwszy z siekierą na ramieniu.
— Bał się!... Powiadam ci!... O, bo on czuje, że ja dla kobiet jestem jak Tatar...
— Bajesz! — rozśmiała się Anka, zarumieniona i szczęśliwa.
Szli przez moczary, przez zarośla wikliny, jeszcze bezlistnej, ale już obwieszonej srebrnemi kiściami kwiatów. Byterchaj szła na końcu i śpiewała jak ptaszek i nie minęła żadnej kałuży, żeby się nie przejrzeć, nie sprawdzić, że istotnie ma na plecach brudny gałgan, w jaki zamiast koszuliny, ubrali ją starsi. Kaczki, które już rozbiły się na pary, raz po raz wylatywały im z pod nóg, białe, już ciemniejące kuropatwy zrywały się z krakaniem z krzaków, gdzie objadały młode pączki i siadały na czubkach wysokich modrzewi. Wiatr ciepły wiał im w twarze, niósł po niebie białe, puszyste chmury, kołysał drzewa i spędzał komary. Pożółkłe przeszłoroczne oczerety smętnie szeleściły w jego podmuchach, jakby skarżąc się, że nie mogą się znowu zazielenić, że zduszą je wkrótce młode, tryskające z dołu pokolenia.
Zieloność blada i przejrzysta, jak mgła, złota od słońca, otulała krzewy, lasy, wisiała nad ziemią, odbijała wraz z błękitem nieba w czystej, jak łza, rzeczce, co krętem korytem wartko płynęła z jeziora do jeziora.
Rybacy zatrzymali się nad jej brzegiem, w miejscu, gdzie gruby, czarny pal wystawał z wody, trząsł się pod parciem prądu i dziwacznie załamywał w przejrzystej głębinie. Płynące rojami ryby omijały go starannie, pierzchały niezwłocznie, skoro tylko cień jego padł im na grzbiety.
— Tu będziemy budować, tu najwęziej i najpłyciej!...
Byterchaj rozpaliła ogień, a rybacy zaczęli wycinać drzewa i zwłóczyć je na brzeg. Zbudowali małą tratewkę i z jej pomocą wbili pierwszy pal. Z tego pala, oparłszy na nim kładkę, wbili pal następny i tak krok za krokiem posuwali się ku środkowi. Anka z trwogą patrzała, jak słabo utwierdzone pomosty kołyszą się pod nimi, jak bieg wody wyrywa im z rąk bale, kładzie je w poprzek, zawraca, szarpie, grozi co chwila zrzuceniem w odmęt ludzi i ich budowli. Nikłe, czarne rusztowania, w tej wodzie równie przejrzystej, jak powietrze wyglądały — jak siatka pajęcza, po której czepiały się i pełzały niezgrabnie półnagie, kosmate, ludzkie postacie.
— Bójcie się Boga!... aby nie wpadnijcie! — szeptała Anka.
— Nie gadaj! Nie strasz!... I tak ledwie stoimy! żartował Prąd, tłukąc zaciekle grubym obuchem po nowym palu. Grzegorz trzymał podporę oburącz, a rzeka w dole z sykiem bólu owijała się dokoła nowej, pogrążanej weń przeszkody.
Do wieczora zdążyli zaledwie dojść do połowy rzeczki. Wrócili zmęczeni do domu. Ale z daleka zauważyli już, że się z komina nie dymi, że ogień w oknach nie świeci.
— Wieczerzy nawet nie ugotowała pewnie, przeklęta ludojadka! — złościł się Prąd.
W ciemnej jurcie było zupełnie cicho. Kutujachsyt rozbudziła się tylko wtedy, gdy rozpalili ogień.
— Z głodu usnęłam... — tłómaczyła się stara. — Mergeń zabrała jadło. Wzięła nasz najlepszy kociołek, siekierę, nóż, rzeczy związała w węzełek i poszła. Pytałam, dokąd idzie i kiedy wróci. Nic nie rzekła... ale to nic... jak gdybym była psem, nie człowiekiem... Mówię do niej... a ona rzeczy zawiązała w węzełek, wzięła najlepszy nasz kociołek, nóż i siekierę... — powtarzała rozżalona stara.
— Wzięła nóż, siekierę i najlepszy kociołek... — bąkał Prąd, przeglądając oczami pozostałe w gospodarstwie rzeczy. — Ba! Wzięła jeszcze sieć moją, najlepszą sieć... Trzeba łódki strzedz, aby jej nie uprowadziła...
Wyskoczył z izby, a za nimi inni.
— Ażeby ją, ażeby ją!... Wzięła! Zostawiła nas, jak bez rąk. Co poczniemy bez łodzi... — klął Prąd. — Jutro do gęby nie będzie co włożyć...
Chciał zaraz budować tratwę i płynąć po zarzucone na jeziorze sieci, ale Grzegorz wstrzymał go.
— Napewno już je wzięła! Tylko noc przemarnujesz napróżno. Widzisz, że jest jędza... Niech ją tam!...
— A może i lepiej, że sobie poszła... Będzie spokojniej... Może nam krowy przyślą... Bóg miłosierny nie pozwoli nam zginąć! — pocieszała ich Anka.
— A jakże! Przyślą ci... Chyba sama pójdziesz po nie... Bez sieci... bez łódki... Co my nieszczęśliwi poczniemy?! — biadał Prąd.
— Będzie nam dobrze, będzie nam spokojnie... Jutro, Bóg da, rzeczkę grodzić skończymy... — powtórzyła Anka.
— Niedługo komary nastaną, a my nie mamy zapasów!
— Wzięła najlepszy kociołek, siekierę, nóż, rzeczy zawiązała w węzełek... Mówię do niej: zostań... opowiadała po raz dziesiąty Kutujuchsyt.
Byterchaj myszkowała po kątach, szukając, czy Mergeń nie zostawiła czasem zrabowanej u niej koszuliny.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.